Bieda nasza powszednia

Przemysław Witkowski

Fot. Ilona WitkowskaOd jakiegoś czasu w ofercie miejsc, usług i przedmiotów, „które po prostu musimy kupić w tym sezonie”, da się zauważyć nowy, zborny komponent. Nazwałbym go roboczo „modna bieda”. Przestrzenie, aktywności i rekwizyty dawniej zarezerwowane dla wykluczonych z obrotu dóbr i łakoci stają się domeną klasy średniej i obiektem pożądania.

Weźmy na początek same dekoracje – dawne złe dzielnice. Kiedyś zaniedbane, omijane przez media i urzędników Nadodrze, Praga, a wcześniej Kazimierz zostały dzięki rewitalizacji i gentryfikacji ponownie wprowadzone w obieg. Osiedla z różnych miast walczyły o miano „polskiego Kreuzbergu”. Powstawały pracownie i galerie. Zakładano modne kawiarnie, wstawiano nowe plomby, odnawiano parki i zieleńce. Z folderów i sponsorowanych artykułów wynikało, że nie zamierało w nich także życie kulturalne.

I rzeczywiście – są tam i urokliwe kamienice, i wspaniałe klatki schodowe, i cała śródmiejska egzotyka, jednak ciągle są to dzielnice nędzy. Nie wiem, czy mamy w Polsce tylu hipsterów, którzy – przeprowadziwszy się za wschodnią stronę Wisły – wyrównaliby różnicę piętnastu lat w średniej długości życia między Pragą Północ a Wilanowem. Przy całej sympatii, szacunku i afirmacji dla miejscowej ludności i siły mieszkańców próbujących coś fajnego tam robić, browar na ławce, mocz w bramach, porobieni ultrasi, liczne sklepy nocne i lombardy idą zawsze w zestawie. Niezależnie od masy starań magistratów i mieszkańców, teren jest ciągle trudny i zdewastowany, a wpierdol realny. Nieważne, ile powstanie małych galerii, kawiarń czy centrów społecznych, ich otoczeniem dalej będą slumsy.

Trudno jest pracować kreatywnie wynajmując w pięć osób sześćdziesiąt metrów kwadratowych. Trzeba sobie jakoś radzić, wynająć pomieszczenie do pracy i dzielić się kosztami. Tak rodzi się coworking. Człowiek uczy się, że przydaje się czasem jakaś umowa i tak oto nagle zostaje kimś w pół drogi między pracownikiem najemnym a przedsiębiorcą. Czasem nawet tak się rejestruje. Zresztą, robią to również sprzątaczki. Tak jak każdy za PRL-u był robotnikiem, tak teraz może być przedsiębiorcą. O ile za władzy ludowej część akumulacji zostawała jednak u nas, tak teraz przeżerają ją Emiraty Arabskie, Monako i Londyn. Jeśli więc czytasz o romansach Casiraghich i Windsorów, to wiedz, że bawią się oni za twoje pieniądze.

Pojawiła się też nowa recepta na spółdzielczość – crowdfunding. Po modzie na kooperatywy, przyszedł czas na publiczną kwestę. Taka zbiórka jest całkiem sensowna przy projektach komercyjnych, jednak państwo z radością zrzeka się swoich obowiązków w dziedzinie kultury i przekazuje je w ręce prywatnych mecenasów. Niby wszystko fajnie, nawet marksistowski journal umie zrobić sobie niezłą reklamę, co nawet zabawne (Praktyka Teoretyczna), a za hajsy z crowdfundingu powstają place zabaw, powieści i czasopisma urbanistyczne. Dawniej, ku podniesieniu obywatelskiej rozumności i kultury, ich sponsorat brało na siebie państwo. Dziś jednak, na wolnym rynku projektów, fundacje, stowarzyszenia czy artyści muszą polegać na filantropii. Zamiast źle brzmiących „cięć”, dostajemy od władz „inkubatory demokracji konsumenckiej”.

Zdałem sobie w pewnym momencie sprawę, że opis „żywił się korzonkami i jagodami” stosowany do umartwiających się pustelników może być opisem aktualnej mody mód, bezglutenowego weganizmu. Dieta ta, wykluczająca mięso, nabiał i część zbóż zawierających gluten w swojej pokarmowej bazie nie różni się od tej eremickiej. Czym bowiem są marchewka i truskawka, jeśli nie korzonkiem i jagódką? Żywiąc się tym, czym się żywimy, dla pokolenia moich dziadków, bylibyśmy pokoleniem dziadów. Kotlety z buraków i kaszy to raczej potrawa z przednówka niż potrawa świąteczna. Wyrzeczenia te rekompensuje kwestia etyczna i liczne blogi, co pozwala nam nie podupadać na duchu i pozostać częścią rynku. Posty te niektórym przywracają sens życia i pozwalają oprzeć swoje życie na nieco twardszych wartościach niż czysta konsumpcja, niektórym zaś zwierzętom oszczędzają cierpienia. Jest to niewątpliwym plusem tej mody. Świata nie zmieniają co prawda indywidualne wybory konsumenckie, ale przyzwoitość sprawia, ze ciężko ich nie podjąć.

Od bezglutenowego weganizmu modniejszy może okazać się freeganizm. Mimo szlachetnej otoczki dzielnej walki z konsumpcją, pozostaje on zbieraniem jedzenia po śmietnikach. Wszystko spoko, też to robię, szczególnie na wyjeździe, ale mój dziadek robił to na wojnie, a potem wzięli go do obozu koncentracyjnego, gdzie prawie zginął. Po wojnie już nie kontynuował. Są sympatyczniejsze miejsca do pobierania jedzenia niż kontener za dyskontem lub targiem. Co do ciuchów, pełna zgoda, są wspaniałym znaleziskiem, ale też widziałem fajniejszych krawców niż rozwalony PCK albo trzepak. Zresztą, gdzie się jeszcze uchowały trzepaki?

Dla mniej radykalnych pozostają bary mleczne. Nagle modne i potrzebne, są przecież instytucjami stworzonymi dla biednych. Dofinansowywane przez państwo na coraz bardziej absurdalnych warunkach, urynkawiane coraz częściej znikają. Miś na Kuźniczej codziennie pozbywa się pierogów w godzinę, w Mewie na Dubois nie sprzedają ich na wynos, taka jest moc posiłku za trzy pięćdziesiąt. To samo targi – niby fajnie, niby szybko, bez pośredników od producenta i organicznie, ale tak naprawdę taniej i z możliwością gotowania w domu, które zmniejsza koszty, pozwala kucharzyć ze znajomymi, a w konsekwencji buduje i zacieśnia sieci społeczne – duży plus w okresie każdego każdego syfu z kryzysem włącznie. Blogi kulinarne dostarczają inspiracji. Jest glamour, tylko z mniejszym udziałem w PKB.

Szafiarki były ostatnio mocno wyeksponpowane na pierwszej linii frontu – ścianki, kolorowe pisma, TVN Style, gwiazdozbiór Polsatu. Komentowały, miały blogi, zdjęcia. Dziewczęta naśladowały je po miastach i wioskach, nieporadnie próbując ubierać siebie i innych, przed snem modląc się, żeby to ją wybrały agencje i firmy. Nie żeby było w tym coś złego, marzenia są piękne, marzenia mieć trzeba. Potem jednak masa moich znajomych ciśnie z A New Life With Fashion, a mi jest głupio i jestem zażenowany, bo widzę, jak te szczere, naiwne marzenia stają się czyjąś beką. O ile pod sklepem, jak obgadają – to zaraz nie ma, jak w gazecie, cóż – jutrzejsze kubły, to internet pamięta, więc dawne błędy i głupstwa ciągnąć się będą za człowiekiem już zawsze.

Kariera szafiarek powoli jednak podupada i wraz ze wzrostem ilości miliarderów (jpg, za Ryszard Szarfenberg 10524...) dziewczyny od kreatywnego oszczędzania na modzie przestają być potrzebne. Jak każda muzyka środka, szybko tracą zwolenników. Zarobek biznesowi modowemu przynoszą przecież ogólnie pojęte „grycanki”. Wydają one na ubrania duże sumy i nie potrzebują jakiejś zbędnej kombinatoryki. To żony, córki i kochanki naszych miliarderów. Kolega z PR twierdzi, ze nakłady na szafiarki spadły o 70%, a na rynku ostało się może kilka. Jest jeszcze oczywiście Kasia Tusk, ale to będzie evergreen, dopóki mamy gdzieś w okolicach władzy szanownego tatę, Donalda. Córka premiera to księżniczka przebrana za szafiarkę, co przywdzieje zawsze odpowiednią do epoki suknię. Dziś naucza o modzie, co będzie robić dalej, się zobaczy. Jednak pracuje dziewczyna przy rodzinie, to fajnie, są blisko, to ważne.

Z kontenera zdaje się pochodzić nie tylko spora część odzieży, ale i wystroju domów, mebli, utensyliów kuchennych, książek. W sukurs śmietnikom idą pchle targi, zarówno krajowe, jak i zagraniczne. Naturalnym ruchem dla pokolenia zatrudnionego na śmieciówkach jest sięganie po lekko odświeżone meble z późnego Gomułki albo meble z palet. I tak na inne ich nie stać, fajnie, że są chociaż modne. Upcykling, meble z wystawek i ze śmieci, majsterkowanie – to wszystko także zmniejsza koszta konsumpcji. Niektórzy zdobywają nawet fach i z rzeźbiarzy stają się stolarzami, z antropolożek – krawcowymi, z socjologów – tapicerami. Najbardziej prężne biznesy prowadzone przez znajomych to przedsięwzięcia byłych anarchistów: restauracje, bary, biosklepy, agencje koncertowe, knajpy. Punkowe DIY jest całkiem niezłą szkołą przedsiębiorczości. Najwyraźniej organizacja koncertów i benefitów, wspólne zarządzanie przestrzenią i robienie czegoś ze śmieci nie idzie na marne. Plus sieć podobnych do nas znajomych w Polsce i w Europie, to też jest nie zła baza.

Co do hipsterów, opinia naszego dzielnego narodu o nich jest taka, że wyglądają jak bezdomni i zbierają swoje rzeczy po śmietnikach. Jest w tym trochę prawdy, bo rzeczy robione ręcznie, ubrania z second handów, rekwizyty vintage często wyraźnie dominują droższe, markowe dodatki i elementy. Hipsterzy paradoksalnie zdają się być w awangardzie trendu, który rządzi w Polsce. 42% naszych współobywateli ubiera się przede wszystkim w second handach. Jako naród ubieramy się w ciuchy, których nie chcą już nosić Niemcy, Anglicy i Szwedzi – w ich śmieci. Bogata młodzież z klasy średniej i jej hipsterskie aspiracje normalizują po prostu od dawna dominujące w narodzie lumpeksowe outfity. Podobnie rowery zdają się szybko zyskiwać na popularności jako miejski środek transportu. Przynoszą oszczędność rzędu 120 zł na miesięcznej karcie, trochę kondycji, a do tego są jednym z niezbędnych elementów wyposażenia hipstera. Hipsterów powoli zastępują normcorzy, więc prawdziwy czas second handów i sieciówek jeszcze nadejdzie.

A więc jestem tu, jedząc chleb z pasztetem i cebulą, jak pokolenia moich przodków przede mną. Co prawda pasztet jest z fasoli, ale czy to coś naprawdę zmienia? Sam pewnie nie wiem, ilu miałem przodków wegetarian z biedy. Pewnie wielu. To w końcu Polska.

• • •

Czytaj także:

• • •

Przemysław Witkowski (ur. 1982) – poeta, doktor nauk politycznych, redaktor „Odry”, stały współpracownik „Le Monde diplomatique” i Krytyki Politycznej.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information