"Duma, duma, narodowa duma" (Cz. 1)

Przemysław Witkowski

Fot. Ilona WitkowskaCo to jest „szaberplac”, wie każdy starszy Wrocławianin. Co to jest „niemiecka wystawka”, wie też i młodszy. Tzw. Ziemie Odzyskane to od końca drugiej wojny światowej teren spotkania, meeting place niemieckiego śmiecia i jego polskiego odbiorcy. „Poniemieckie” znaczy stare, klasyczne, coś warte; „niemieckie” znaczy porządne. Samochód, wózek, płachta materiału, plandeka, wszystko to może stanowić zalążek stoiska. To przedsiębiorczość w najczystszej formie, robiąca towar ze śmiecia.

Niedługa jest historia tożsamości Dolnoślązaków, zwiezionych tutaj ze Lwowa, Kielecczyzny, Warszawy, Jugosławii czy Flandrii. Nie ma lokalnych potraw poza knyszą, a reintrodukcja tych przedwojennych idzie opornie i jest raczej śmieszna. Chociaż może powrót szparaga jako lokalnej specjalności byłby całkiem przyjemny. Jednak na separatyzm dolnośląski oparty na odmienności kultury kulinarnej jakoś na razie się nie zapowiada. Co prawda mówimy tu najczystszą polszczyzną, a w Szczecinie do kościoła chodzą tylko fascynaci, a jednak na byciu bardziej zakorzenionym w zdrowym rozsądku niż mieszkańcy Podkarpacia trudno oprzeć jakąś wielką dumę „narodową”. Sądzę nawet, że reszta Polski patrzy na nas nieco z góry, bo nie mamy „wuchty” wiary, nie idziemy „na pole”, na „modro kapusta” mówimy kapusta czerwona, a na „krupniok” – kaszanka. Nasze rodziny nie mieszkają w tej samej kamienicy od trzystu lat, nie mieliśmy też powstań i w ogóle chujowi z nas Polacy.

Niewiele jest też symboli Wrocławia, które powstałyby już za polskiego panowania. Chyba że cofamy się do wieku XIV i uznajemy totalnie zniemczonych lokalnych piastów za wielkich reprezentantów polskości na tych ziemiach. Jeśli jednak nie, to przecież zarówno zoo, jak i ratusz, i Hala Ludowa, i Rynek – to dzieła Niemców. My, Polacy, zamieszkali tu po roku 1945, zostajemy z Iglicą, która nie jest zresztą zbyt wysoka, z zadłużonym stadionem i Sky Tower, który wszystkim w kraju przypomina fallusa. Cóż takiego dokonaliśmy na tych ziemiach, co miałoby przyćmić poprzednich ich właścicieli i pokazać, jak dobrze tu sobie radzimy, jak wiele jest rzeczy, które zrobiliśmy i z których jesteśmy dumni? Jak dotąd rozwaliliśmy kolej, pogrążyliśmy Wałbrzych w bankructwie, a kamienice doprowadziliśmy do ruiny. To tyle z naszych osiągnięć.

Nie zawsze jednak dziedzictwem lokalnym musi być budynek, jakieś konkretne miejsce. Czasem inne rzeczy ucieleśniają ducha i czasy. Bywają to także organizmy żywe, samoreprodukujące się, a nie sztucznie zachowywane przestrzenie, jak np. puste pałace wymarłych rodów szlacheckich, używane jako przestrzeń muzealna. Kiedy zastanowić się, co najbardziej wpisywało się w krajobraz powojennego, zburzonego w 90% Wrocławia, wychodzi na to, że był to Szaberplac na Grunwaldzkim. Szaberplac był jednym z największych targowisk w powojennym Wrocławiu. Utworzony pod koniec 1945 roku na jedynym wolnym od gruzu kawałku terenu, czyli na obecnym placu Grunwaldzkim, przyciągał ludzi o rożnej narodowości i odmiennych zawodach. Plac miał swój samorzutnie utworzony układ przestrzenny. I tak na dzisiejszym wielkim skrzyżowaniu tramwajowym był sektor, gdzie handlowano tylko maszynami do szycia i pisania. Jeśli chodzi o rowery i motocykle, to poświęcony im sektor znajdował się przy moście Grunwaldzkim, w miejscu obecnego gmachu Instytutu Matematyki. Naprzeciwko obecnego skweru przed kościołem Dobrego Pasterza można było handlować radiami, gramofonami, katarynkami oraz różnego rodzaju mechanizmami grającymi. Olbrzymi sektor meblowy znajdował się natomiast w miejscu zetknięcia obecnej ul. Norwida z placem Grunwaldzkim. Jeśli ktoś był zainteresowany kupnem np. świni, kozy, psa, królików, gołębi albo konia, musiał się udać do sektora rolniczego, który mieścił się pomiędzy mostem Szczytnickim a dwoma obecnymi budynkami akademików o nazwach Kredka i Ołówek1.

Także w wielu innych miejscach miasta wytworzyły się samorzutnie mniejsze i większe placyki, gdzie handlowano wszystkim, czego potrzeba było nowym mieszkańcom przybywającym z różnych stron Polski i Europy. W sytuacji, gdy dobytek przywieziony skądinąd okazywał się bezużyteczny albo gdy trzeba było upłynnić rodowe dobra, nie było do tego lepszego miejsca. Głównym jednak celem tych powojennych targów była redystrybucja poniemieckiej własności. Zmieniały właścicieli ubrania, narzędzia, meble, czyli wszystko to, co potrzebne, żeby się zadomowić i zacząć normalnie żyć. Te ziemie miały już nowych właścicieli, którzy zaczynali zapuszczać korzenie. Była to przez kilka lat ziemia obiecana dla rzutkich przedsiębiorców, społecznych wizjonerów (kibuce na Dolnym Ślasku, Drobner i likwidacja pieniądza) i unikających wymiaru sprawiedliwości (jak na przykład Jan Alfred Reguła). Polskość obejmowała nowe tereny, co nie zdarzyło się polskości od XVII wieku i co powinno cieszyć rodzimych nacjonalistów. Fakt, że nie bronimy idei targu na Dolnym Śląsku – z prawej, z lewej czy też z liberalnej flanki – potwierdzałby tylko, że nie potrafimy się cenić, poważając tylko to, co jest kopią zjawisk zaobserwowanych u obcych. „Polski Murakami”, „polski Keret”, „polski Tarantino” – to są liczące się epitety. Ludzie powinni się ich wstydzić, a nie dawać je sobie umieszczać na okładkach płyt DVD i na skrzydełkach książek.

Zamiast znaleźć w sobie cechy unikalne, szczególne dla danego czasu i miejsca, my uwielbiamy kopiować, na dodatek w złym guście i na masową skalę, wstydząc się jednocześnie lokalności. Nie można się więc dziwić światowemu sukcesowi książek Sapkowskiego czy pioseneczki My Słowianie. Niezależnie od tego, że opowieści o Wiedźminie są kunsztowną literaturą gatunku, a utwór Donatana seksistowskim rapem, oba te dzieła obficie czerpią z polskości, która na Zachodzie może wydać się nawet egzotyczna. Sięgają one do słowiańskiej mitologii i innych utworów o zakorzenieniu lokalnym, wplatając w nie w uniwersalny schemat. W pierwszym wypadku kryminału noir i fantasy, a w drugim – hip-hopu. W efekcie powstaje coś nieco bardziej unikalnego niż produkcje w głównym nurcie kultury i dlatego też zwracają na siebie uwagę ludzi z innych rejonów świata. Jednak zastosowanie się do obcych wzorców bez uwzględnienia lokalnej specyfiki przynosi danej dziedzinie dewastujące skutki. Tylko wnosząc elementy z unikalnego dziedzictwa albo eksplorując nowe ścieżki jesteśmy w stanie uzyskać zadowalające efekty, obraz zbieżny z realnie istniejącymi pozytywami, które konstytuują wrocławski PR-owy potencjał. Powiedzmy to prościej: pogódźmy się z tym, kim jesteśmy, i przestańmy w końcu kłamać. Kiedy wstydzimy się tego, co nas współtworzy, kiedy udajemy kogoś, kim nie jesteśmy, bardzo łatwo jest narazić się na śmieszność i wzgardę. Kiedy obraz miasta nijak nie ma się do rzeczywistości, trudno go utrzymać.

Byłoby świetnie, gdyby włodarze skierowali swój wzrok na miejsca takie jak targ na Dworcu Świebodzkim i spojrzeli na nie z nowej perspektywy. Nie znajduję w moim mieście miejsca, które lepiej niż ten targ różności, nowoczesny szaberplac, reprezentowałoby Wrocław z jego duchem przedsiębiorczości; przygodą; otwartością na innych, na nowych; z jego poniemieckim dziedzictwem (jakkolwiek ironicznie to nie zabrzmi). To miejsce przecież ucieleśnia hasło reklamujące stolicę Dolnego Śląska – „Wroclaw – The Meeting Place”. Nic nie symbolizuje tego lepiej niż targ, gdzie każdy spotykał się z każdym, żeby wymienić wszystko na wszystko. Co niedzielę wpadają tu na siebie Polacy, Romowie, Bułgarzy, Wietnamczycy czy Ukraińcy. Gdzie indziej może się spotkać i porozmawiać lewicujący student i kibic-nacjonalista? Gdzie ucinają sobie pogawędki przy handlu kloszard i prawnik? Nie ma rzeczy, której nie można tu kupić – są znaczki pocztowe z Adolfem, przypinki z Leninem, majtki na kilogramy i rzeźby za pięć tysięcy, jarmuż, sztuczne waginy, szlifierki. Nabyłem tu portrety Marksa i Engelsa, plastikowy szkielet, glinianego ptaszka, pierwsze wydanie Ulissesa za dwójkę, ze czterdzieści obrazów maryjnych i milion innych rzeczy, bo, jak już pisałem, tu można kupić wszystko. Nie zawsze co prawda to, czego się akurat szuka, ale osobiście uwielbiam ten efekt random, kiedy wychodzisz po szpadel i portfel, a wracasz z książką Rotha, plastikowym dinozaurem i krzewem forsycji. Tu dowiesz się, gdzie wymienić igłę do gramofonu, powróżą ci tu z ręki, poradzą, a czasem też sklną i okradną – życie objawia się na Świebodzkim w jego wspaniale namacalnych odmętach.

Nie ma się co dziwić, że powstawały dziejące się na Ziemiach Odzyskanych westerny. Można się tam było było ukryć, wymieniać towarem lub dorobić. Można było przyjechać z podkieleckiej wsi i zostać panem kierownikiem, można było „machniom za flaszki” z ruską armią i zaposiąść nagle sześć fortepianów, można w końcu było być lwowskim złodziejem i pozostać w zawodzie. Ta wielka wymiana, przemieszanie klas i stanów mogła się wydarzyć tylko dlatego, że wcześniej wspomnieni i wielu innych spotkało się na owej agorze. Mieszanie się ludzi z różnych regionów Europy i Polski, zmiana miejsc, jakie zajmowali w hierarchii społecznej, nowe przedmioty, nowe rekwizyty – odpowiedniki łatwo można znaleźć w przestrzeni dziania się targu. To symbol powojennych przemian regionu, jego kwintesencja. Czy nie tak można by krótko zdefiniować powojenny Wrocław jako proces społeczny?

Za wcześnie jest chyba jednak dla „Króla Dynamizmu”, żeby przyjąć do wiadomości, że rządzi miastem rzutkich dorobkiewiczów, pośrodku świetnych terenów rolnych; żeby zaakceptować targi jako symbol miasta. Ma je akurat w swojej strategii PR-owej Poznań, więc furda rzeczywistość, kiedy chodzi o wizerunek miasta. „Świebodzki” ciągle jeszcze pełni funkcję targu, ale handlujący na nim coraz częściej słyszą, że czas wyprowadzki jest bliski. Urząd Miasta planuje sprzedać ten teren, podzielić go na działki, zbudować na nim biura i apartamenty – jasne przestrzenie przechodzące w kolejne jasne przestrzenie – przestrzenie w porównaniu do Świebodzkiego martwe. Powstaną następne osiedla, przywodzące na myśl Lagos, gdzie przed nadejściem obcych strzec będą mieszkańców płotek i bramka. Targi w swojej naturalnej, nieco chaotycznej formie mają ustąpić miejsca „eko” bazarom i jarmarkom „smakosza”, gdzie ceny i oferta towarowa skierowane będą do zamożnego mieszkańca albo dysponującego korzystnym kursem wymiany turysty. To inwestor ma się przejść po odnowionej starówce i skosztować specjału, to przyjezdny z zagranicy ma bawić się w lokalu w centrum, to niedzielny gość z klasy średniej z przedmieść ma zjeść lody i przespacerować się z rodziną po okolicach Rynku. Biedni, brudni, pozbawieni kapitału kulturowego mają nie pokazywać się tam, gdzie się bawi „Państwo”, a „Państwo” raz do roku, kiedy jest ciemno i wszyscy są pijani, urządzi im w zamian za publiczne pieniądze, czyli za ich własne pieniądze, Sylwestra. Przez resztę roku nagie życie muszą zastąpić idealnie pasujące do folderów dekoracje. Wszystko, co żywe, musi ustąpić miejsca ucieleśnionej fantazji mieszczan o miejscu, w którym przyszło im spędzać ich egzystencję.

 

• • •

Czytaj także:

• • •

Przemysław Witkowski (ur. 1982) – poeta, doktor nauk politycznych, redaktor „Odry”, stały współpracownik „Le Monde diplomatique” i Krytyki Politycznej.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information