Przemysław Witkowski - Park jako las. Cz. 1 - Przestrzeń
Park – mieszczańskie marzenie o lesie – uporządkowane, przycięte, pozbawione życia; z prostymi alejkami, bez rozkładających się elementów, z których jest on regularnie czyszczony; jest miejscem, w którym spragniony wypoczynku na łonie na natury burżua może go bezpiecznie zaznać.
Z miejskiej przestrzeni wokół, wydzielony zostaje teren, gdzie mieszczanin, wolny od kontaktu z nieujarzmioną dzikością i związanego z tym lęku, może zaznać szumu drzew i wraz z rodziną korzystać ze słonecznych dni, grillując mięso, pijąc napije chłodzące i biegając frenetycznie wraz ze swoim potomstwem.
Park w swojej podstawowej idei konstrukcyjnej przypomina jednak inną z miejskich „rozrywek” – Ogród Zoologiczny. W Zoo bezpośredni kontakt z dziką naturą jest ograniczony do specjalnych, wydzielonych stref (dzieciniec) i gatunków zwierząt pozbawionych, z racji cech przyrodzonych czy długoletniej hodowli, jakiejkolwiek agresji. Reszta stworzeń pozostaje zamknięta na niewielkiej przestrzeni, oddzielona od ludzi kratami, szybą z pleksiglasu, drutem kolczastym, fosą. Nie ma szans, żeby obie sfery – dzikiej przyrody i uporządkowanej cywilizacji zmieszały się ze sobą, a zwierzęta pogrupowane według gatunków, nie tylko nie mają szans na kontakt z człowiekiem, ale także z innymi zwierzętami zamieszkującymi ze sobą na jednym terenie w ich oryginalnym środowisku.
Jak na stronach atlasu zoologicznego, mamy byty podzielone na wyraźne kategorie, opatrzone schludną tabliczką, łacińską nazwą oraz niewielką przestrzenią, na której żyją zabawiając widzów odwiedzających Ogród. Wszystko to gwarantuje, że wszelki kontakt z przyrodą, jaki czeka zwiedzającego, będzie zaplanowany w programie, umieszczony w planie, zamknięty za odpowiednio silnym zamknięciem. Każdy element wnoszący niepewność zostaje wyrugowany, aby zapewnić stuprocentowy komfort spragnionym kontaktu z dzikością mieszczanom. Powstaje nędzny surogat prawdziwego dzikiego życia, symulakr przyrody, z którym kontakt nie wymaga specjalnych nakładów finansowych, podróży, a przede wszystkim – ani grama nawet potencjalnego niebezpieczeństwa; przyrodnicza Cepelia.
Miejski park to byt znacząco do Zoo podobny. Panuje w nim nieznośny wręcz porządek, który odpowiada na dojmujący lęk mieszczanina przed nieogarniętą naturą, a zarazem zaspokaja tęsknotę za tym środowiskiem, pozbawionym jednak wszelkiej grozy. Daje, przebywającym w nim spacerowiczom, przyrodę podporządkowaną, pokonaną, umieszczoną już na zawsze pod kontrolą człowieka. Podkreśla taki stan rzeczy regularne grabienie liści, likwidowanie pni martwych drzew, opadłych gałęzi, ścinanie trawy wyrosłej powyżej 10 cm – a co za tym idzie, usuwanie środowiska życia dla dzikich zwierząt. Znikają z przestrzeni elementy chaotyczne, czyli dla mieszczanina potencjalnie groźne.
Pijany, bezdomny czy młodociany – jednym słowem czynnik ludzki – już to wystarcza, żeby napełnić trwożne serce mieszczucha lękiem, a co dopiero piękno przyrody, ale też i groza, która jego słowiańskiego przodka skłoniła do uczynieni pioruna bogiem. Sunące powoli po szerszych alejkach parku samochody straży miejskiej, wyraźnie wytyczone linie i wszechobecny porządek mają sprawić, że przestrzeń parku pozostanie na zawsze pod kontrolą.
Habitus burżua kształtuje rygoryzm i praworządność, ale i niepewność statusu, dlatego pragnie on sprawiedliwego, uporządkowanego świata, który zapewni mi poczucia bezpieczeństwa i stabilności. Zdaniem Bourdieu, klasa średnia imituje klasę wyższą, chcąc odróżnić się od gustu ludowego, lecz przecież jej dochód nie pozwala najczęściej na doskonałą imitację. Skoro jednak mieszczanie napracowali się by dobro nabyć, a drugiego nabyć w stanie najpewniej nie będą, musi powstać system, który będzie bronił ich dóbr przed zawłaszczeniem, system, który będzie tym, co rozumie on pod słowem – porządek.
Jednak ciągły lęk przed utratą pracy i deklasacją zdaje się przerastać ich życie i przenosić się na inne dziedziny, poza sferą zatrudnienia. W ich egzystencję wpisane jest ciągłe zagrożenie bezpieczeństwa materialnego i permanentna chwiejność ich miejsca na drabinie społecznej – miejsca, które powstało bądź to z awansu z klasy ludowej, bądź to poprzez deklasację z klasy wyższej. Gdzieś pod skórą burżua tkwi więc lęk przed powrotem do mas, z których i tak ledwie udało mu się wyrwać albo drżenie przed powtórnym dyskomfortem deklasacji.
W niechęci do tego, co rozumie on pod pojęciami bieda oraz, brak ogłady, kultury, czystości i porządku, leży lęk przed powrotem do piekielnego stany niższego, dlatego to zagrożenie rodzi fetysz porządku. Wszystko musi odbywać się tak, jak zostało zaplanowane. Stad właśnie bierze się ów komponent konserwatywny w konserwatywnym liberalizmie; wszystko musi być jak w planie, bo inaczej świat straci wytyczne, rozsypie się, ulegnie entropii. Dlatego nękani są na ulicach bezdomni, ściga się muralistów, ma się, jak rodzice mojego znajomego, trzeciego z kolei sznaucera-miniaturkę imieniem Hepi (z ang. Happy – szczęśliwy). Świat ma mieć swój wyraźny, nienaruszalny i wieczny porządek.
Park ma swoje służby mundurowe – ich stroje, narzędzia w ich rekach, ich samochody sprawiają, że żadna niesforność, żadna dzikość nie może się wymknąć ich uwadze i kontroli. Zwierzęta, bezdomni czy młodzież wysiadująca na ławkach, to element niepokojący, rozbijający wyobrażony porządek, jaki przewidują mieszczanie dla parku. Jest więc modelem społeczeństwa idealnego, niegroźnym, gdy realizowanym tylko w formie ogarniania miejskiej przyrody, ale przecież niemożliwym bez samego systemu. Jest wiecznym odbiciem tego, co mieszczanin uważa o świcie – sprawna segregacja, wyraźny ład, specjalne siły dbające o porządek, to jego naturalne środowisko. Jest to drobnomieszczański teatr, w podobny sposób ograniczający przyrodę, jak system ogranicza, kontroluje i karze społeczeństwo, gdzie rozdział, segregacja, porządek i czystość pełnią centralną rolę – nadzorować i karać, żeby zamknąć to w dwóch słowach i spójniku.
W momentach zagrożenia podstaw ekonomicznych ich stanu posiadania, mieszczaństwo reaguje na tę sytuację poprzez żądanie zaostrzenia kontroli i chęć wprowadzenia w życie idei nienaruszalnego porządku, ostrego prawa, i wzmocnienia jego zbrojnego ramienia – policji, wojska, Dlatego właśnie na ich płacach oszczędza się na końcu. Segregacja to ich rozwiązanie na kryzys, a nacjonalizm to ekstremalna forma tego mechanizmu. Zwykły miejski park i jego struktura okazują się być czytelnym obrazem swoich czasów i dominującej w nich wizji świata; mapą, po której możemy poruszać się, żeby zobaczyć, jak skonstruowane jest uniwersum dominującej w nim grupy – sytych mieszczan.
Ciąg dalszy nastąpi
• • •
Przemysław Witkowski (ur. 1982) – poeta, doktor nauk politycznych, współredaktor 8. Arkusza Odry; finalista (2008) i laureat (2009) konkursu imienia Jacka Bierezina; wydał arkusz "Lekkie czasy ciężkich chorób" (2009) i książkę "Preparaty" (2009); współpracuje z "Krytyką Polityczną" i "Ritą Baum".