O pożytkach z lektury Towarzysza Mao

Przemysław Witkowski

Fot. Ilona WitkowskaW Szwajcarii i w Niemczech rozważa się wprowadzenie minimalnego bezwarunkowego dochodu gwarantowanego. Każdy obywatel miałby otrzymywać co miesiąc pewną sumę pieniędzy, która zapewniałaby mu absolutne minimum środków na przeżycie, niezależnie od tego, czy bawi się w to produktywistyczne „idź do pracy, nawet jak masz z tego żołędzie, nie pieniądze”.

W promocję tego, na pierwszy rzut oka sympatycznego, pomysłu zaangażowały się europejskie partie lewicy: zieloni, komuniści i część socjalistów, które podjęły kampanię na rzecz wprowadzenia tego rozwiązania w całej Unii. Od razu jednak rodzi się kilka wątpliwości co do pomysłu. Oczywiście, absurdalne „argumenty” o rozdawnictwie, nieistnieniu darmowych posiłków i inne brednie – zmilczę. Nic tu nie jest za darmo, wszystko to, co ci ludzi dostaną, to wartość dodana, jaką wyprodukowali pracownicy, a którą w innym wypadku zebrałby zarząd i główni akcjonariusze. To po prostu dywidenda, którą podzielą się wszyscy, a nie wyłącznie uprzywilejowana kasta. Pomysł rodzi jednak kilka innych pytań i dylematów.

Radykalny lewicowiec będzie zaniepokojony, czy aby nie będzie to po prostu zasiłek od wyzysku, który do tego uczyni kapitalizm na naszym kontynencie nielikwidowalnym. Socjaldemokrata może żyć w lęku, czy momentalnie po wprowadzeniu dochodu nie zacznie się inflacja i wzrost cen czyniący cały ten pomysł nieznaczącym. Warto też zadać sobie pytanie, czy aby nie będzie to tylko część tej renty, na którą składają się ściągane z sieci muzyka i filmy, bilety na festiwale muzyczne, łatwo dostępny seks, pornografia, fast foody, czyli wszystko to, co sprawia, że życie 20-35-latka, zbędnego dla wzrostu PKB i krajowej gospodarki nabiera jakiegokolwiek barwy?

Czy nie jest aby tak, jak twierdzi towarzysz Mao, że kapitaliści tanią wałówą, funduszami emerytalnymi i odrobiną hucpy przekupili zachodniego pracownika i teraz, de facto, jako jeden wielki Pierwszy Świat, wszyscy wykorzystują Świat Trzeci? Nie oszukujmy się, to przekupstwo nie było specjalnie trudne. Oburzone i protestujące na ulicach Nowego Yorku, Madrytu czy Londynu dzieci zbiedniałych mieszczan, wjebane w kredyt i prywatny fundusz emerytalny, między gównianą akumulacją i obroną status quo, to jakby bunt w domu fabrykanta. Jestem w stanie wyobrazić sobie tych samych ludzi wspominających za 10 lat, że to dopiero były czasy, doświadczenie fundujące i ważne, ale teraz club mate, warsztaty, prezentacja, trzeba żyć i pracować, kredyt na kawalerkę sam się nie spłaci. Już teraz wygląda to trochę tak, jak gdyby wraz z wyjściem z kryzysu kończyła się energia do jakiejkolwiek społecznej zmiany.

Na początku wieku XX bezpośrednio bywał zagrożony biologiczny byt mieszkańców Europy. Groziła im policyjna pałka, gruźlica, śmierć w okopach, grypa, a dziś grozi im co najwyżej otyłość, zawał i prekarność. Przy całym szczerym pochyleniu się nad moją grupą społeczną, która tego typu bolączek doświadcza, nie są to zagrożenia tego samego rzędu co te, które dotykały naszych pradziadków. Nie są to zagrożenia tego samego rzędu, co te, które do dziś są bolączką w krajach rozwijających się. Tam, w wielu miejscach, poziom życia nie zmienia się względem Europy na lepsze. Ba, są miejsca, gdzie dzięki karabinom, AIDS i zglobalizowanemu wyzyskowi jest jeszcze gorzej. Ja w każdym razie bym się nie zamienił. Wy, jak sądzę, również.

Nie zmienia to jednak faktu, że spora część mieszkańców Europy to obecnie służący, pokojówki i pucybuci bogatych; to ludzie robiący w usługach, każdy ze swoim udziałem w wyzysku Trzeciego Świata, mieszczącym się w jego korpopensji, w jego iPhonie, w jego funduszu emerytalnym. W ten sposób państwa neokolonialne zapewniają rentę swoim poddanym – w postaci narkotyków, seksu, imprez, festiwali, minimalnego dostępu do kultury w formie ściąganej z internetu muzyki i filmów, czyli wszystkim tym, co sprawia, że ich życie nie jest takie kompletnie do dupy i że jest po co czekać na weekend, męcząc się jak pies w pracy, której się nienawidzi. W pracy, która – jak większość zadań agencji reklamowych, PR-owych, call center, promocji, projektów okołokulturalnych – nie ma żadnego większego sensu poza nabiciem szefowi kabzy.

Stąd epidemia otyłości, bo kiedy rozrywek jest mało i życie nie ma sensu, to jeśli nie ma się za dużo pieniędzy, jedzenie okazuje się zawsze dostępną i satysfakcjonującą przyjemnością. Nie oszukujmy się, większość z nas nie ma szans umawiać się z modelką, jeździć mini morrisem albo porsche i bawić się w VIP roomach najsłynniejszych klubów. Karkówka, burger czy pizza to zdecydowanie łatwiej osiągalne przyjemności. Im zaś większa niestabilność zatrudnienia i warunków życia na tzw. Zachodzie, tym więcej otyłych, czego świetnym przykładem są USA, Wielka Brytania czy cała postsowiecka Europa Środkowa. Tu ludzie sięgają po najłatwiej dostępne odstresowywacze, a takim nie zaburzającym produktywności „sportem” jest właśnie jedzenie. Rozrywki nieproduktywne są zakazane – MDMA, heroina czy grzyby halucynogenne pozostają ciągle w rejestrze substancji, których używanie i posiadanie jest niedozwolone przez prawo. Marihuana, obecnie na testach w Urugwaju, pewnie i na Zachodzie w wielkim stylu wejdzie w powszechne użytkowanie, bo czasy, kiedy skrętem raczyli się artyści, bogacze i gwiazdy, już się skończyły i palą ją wszyscy – od robotników po szefów korporacji. Cóż, w usługach można na lajcie robić zbakanym.

Seks, tak ponętnie prezentowany nam w materiałach poglądowych: w porno, teledyskach i kolorowych pismach, także ma niewielki związek z naszą codziennością. Trudno jednak wykształcić taki związek z fantazją, w której wszystkie dziewczyny są zgrabne i chętne, a mężczyźni mają sześciopaki zamiast brzuszków. To nie jest rzeczywistość, w której się obracamy, to nie ma nic wspólnego z naszym życiem płciowym. Te wzorce to fantazje, a nie punkty odniesienia w rzeczywistości jakkolwiek nam dostępnej. Cóż jednak zrobić, skoro siłownie i fitnessy całego kontynentu udowadniają nam, jak wielu ludzi pragnie jednak tam dotrzeć, myśląc, że wraz perfekcją ciała osiągną upragnione szczęście.

Jako że Europa bunkruje się, jak może, odcinając kordonem straży granicznej twierdzę przed imigrantami, można się było również odczepić od homoseksualistów. Tak usilnie bronimy poziomu życia w UE, która nie potrzebuje już więcej gęb do wykarmienia, że można było choćby z bogatszych zdjąć przymus heteronormatywności i rozrodu, stosowany wcześniej przez wieki w celu powołania do życia nowych pracowników czy żołnierzy. Do tego, żeby pracownik i żołnierz lepiej obsługiwał maszyny, niestety trzeba mu było pozwolić na choćby minimalne czerpanie radości z libido, a nie tylko na libido zaciągnięte do pracy. Jak gdyby naddatek wyzysku w skali globalnej pozwalał w centrum na naddatek wytrysku – na niskim, lecz powszechnym poziomie.

Nie ma się więc co dziwić, że jak przyszło co do czego i władza razem z kapitałem zamachnęły się na wolność internetu, to musiałem paradować w jednej demonstracji z Robertem Winnickim. Przeciw ACTA stanęli wszyscy młodzi, od skrajnego prawa, po skrajne lewo, tak niewiele zostało rzeczy dla europejskiej młodzieży ważnych. Skręcić lolka, mieć gastro, pozamulać przed serialem czy filmem – to rozrywka naszego pokolenia. Bez tego pozostaje tylko rozwożenie towarów po sklepach, wymyślanie lepszych sposobów, jak je ludziom wepchnąć, lub układanie ich na półkach. Towarów, których cykl życia jest 10 razy krótszy niż sto lat temu, które po sezonie, zepsute, niemodne, niepotrzebne, skończą na wysypisku.

Musimy zadać sobie pytanie, czy naszym pragnieniem jest jakaś lepsza rzeczywistość? Czy zwieńczeniem tych szumnych protestów, jakie przetoczyły się przez ostatnich kilka lat przez Zachód, ma być jakaś pozytywna zmiana, czy po prostu większy kawałek tortu? Czy nie jest przypadkiem tak, że my, Europejczycy, używamy wielkich słów: demokracja, rewolucja, alternatywa, chcąc zakamuflować nasze małe jojczenie i chrapkę na więcej papu? Czy rzeczywiście wszystkie te rekwizyty: Żiżek, rewolucja, wielość, megafony i transparenty mają przykryć to, że walczymy jedynie o utrzymanie status quo, o poziom życia pokolenia naszych rodziców?

Stąd zresztą może niewielki udział Polaków w protestach oburzonych i occupy'iów. My, w permanentnym kryzysie, w stanie wyjątkowym gospodarki, pozbawieni bezpieczeństwa socjalnego, stałej pracy, wizji otrzymania w przyszłości pozwalającej na przeżycie emerytury, żyjemy od 1989 roku. Dla młodzieży z Zachodu to jednak trochę nowość, że nie są w stanie spłacić kredytu, jaki wzięli na studia czy mieszkanie, że ich staże się nigdy nie kończą, tylko przechodzą w kolejne staże, że o znośnej starości mogą sobie pomarzyć. My to już od dawna znamy i dla nas niestety to już fakt przeźroczysty jak powietrze. Coraz częściej już nawet nie zauważamy, w jakiej patologii żyjemy.

Dopuścić musimy niestety też taką opcję, że gdy spojrzymy na dzieje bardziej po braudelowsku, może okazać się, że coś, co w jakimś sensie uniwersalizujemy i uwznioślamy w naszej lewicowej (no, może centrolewicowej) opowieści o świecie – model państwa dobrobytu – mógł zaistnieć tylko wtedy, gdy wiele było do stracenia, i że wystąpił na krótki jedynie moment osłabnięcia reżimu kapitalistycznego. Możliwe, że łudzimy się, że jakikolwiek (a na pewno szybki) powrót do ówczesnego stanu rzeczy jest realny. Tu właśnie byłoby niebezpieczeństwo dla lewicy, nie radykalnej, ale tej bardziej parlamentarnej i centrowej. Państwo dobrobytu zaistniało dzięki groźbie komunistycznej rewolucji na Zachodzie, ale już jego obfita forma objawiła się właśnie dlatego, że łupy były grube i łatwe do podzielenia. Do tego łupy te zebrały wcześniej państwa i to one mogły je dzielić, mając jeszcze full władzy nad gospodarką i polityką zbrojną. Nie da się też zapomnieć o zapasach, jakie państwa te poczyniły rabując jako kolonizatorzy Afrykę i Azję. Teraz może okazać się, że wizja podziału tych łupów to za mało; że konieczny jest nowy porządek, bo już nie przestaniemy osuwać się w biedę i społeczne rozwarstwienie. Jeśli więc w długoterminowym okresie było to tylko chwilowe pierdnięcie, cóż, mamy generalnie przejebane, jeśli nie wybierzemy czegoś, co kiedyś nazywano komunizmem, a co jest po porostu aktem politycznej odwagi w myśleniu o naprawie tej krypy, którą aktualnie płyniemy.

Czy więc komunizm, anarchizm lub maoizm może być już tylko hipsterski, czy może jest miejsce na jakiś nieironiczny radykalizm? Ironia, choć cudowna rozrywka, jest narzędziem bezsilnych. Czy na końcu tej ironii nie zostaje nam tylko wybór namacalnej przemocy w postaci nacjonalistów? Czy tylko taki wstrząs może przywrócić nam rozsądek i zatrzymać rozkład wspólnoty, w której żyjemy? Czy tylko naga siła i zagrożenie, jakie niesie, jest w stanie nas wytrącić z marazmu jointów, ciuchów i kolejnych koncertów? Jak daleko musimy dojść, żeby radykalizm przestał być papierową deklaracją? Czy musimy poczuć na plecach policyjną pałkę albo podkute buty nacjonalistycznego bojówkarza, żeby zrozumieć, że nie ma już czasu na półśrodki?

• • •

Czytaj także:

• • •

Przemysław Witkowski (ur. 1982) – poeta, doktor nauk politycznych, redaktor „Odry”, stały współpracownik „Le Monde diplomatique” i Krytyki Politycznej.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information