Ziemia ojczysta

Przemysław Witkowski

Fot. Ilona WitkowskaMoje własne podwórko, położone we Wrocławiu, miedzy ulicami Rydygiera, Pomorską i św. Wincentego (dawniej Obrońców Pokoju), całkiem nieźle odzwierciedla aktualną sytuację polskiej lewicy. Wojskowy, Pomorze i sklerykalizowani obrońcy pokoju wyznaczają granice przestrzeni typowej dla podobnych lokacji w miastach takich jak Tobolsk, Wałbrzych, Pekin, Ateny czy Bukareszt – przestrzeni zbudowanej ze śmieci, wraków samochodów, kałuż, dziur w ziemi, petów, psich odchodów, odrapanych i brudnych kamienic, najsmętniejszej ze smętnych zieleni.

Mam z tą okolicą pewne związki rodzinne. Moja matka urodziła się po drugiej stronie ulicy Pomorskiej, co czyni tę przestrzeń moją, powiedzmy, „ziemią ojczystą”, do której, jak syn marnotrawny, powróciłem. Takie przestrzenie to ta brzydsza strona polskiej transformacji ustrojowej. Zresztą nie tylko polskiej, wystarczy wpisać w google „slums” i nazwę dowolnego większego miasta, które przeszło w ostatnim dwudziestopięcioleciu tzw. „transformację ustrojową”, a otrzymamy równie fantastyczny widok.

W zachodniej części podwórka swoje miejsce ma zgentryfikowana kamienica. Zajmują ją głównie firmy – radca prawny, agencja PR-owa, biuro grafika, galeria. Od świata zewnętrznego bronią młodych, wykształconych i z wielkich ośrodków dwie żelazne bramy, dwa domofony i klatka schodowa, wymalowana jak wizja nieba z broszurek Świadków Jehowy. Nieco bardziej na północ znajduje się zdewastowane patio, które po zburzeniu małego zakładu w oficynie przestało być nawet patio. Jego główna atrakcja, ogromny bluszcz porastający północną ścianę kamienicy kupionej przez czyściciela, jednym cięciem kątówki został sprowadzony do szarej plamy na ścianie i nielicznych, martwych już, gałęzi – trzymających się jeszcze cegieł. Ziemia śmierdzi tam benzyną, odchodami, resztkami jedzenia, a ściany zalatują grzybem; tynku na elewacjach w zasadzie nie ma. Tym bardziej razi w tym morzu beznadziei znajdująca się tuż obok, bardziej na północ, zrewitalizowana przez miasto kamienica.

Poza jednym rogiem podwórka, gdzie ktoś posadził kilka drzewek i krzaków, nie rośnie tam zupełnie nic, nawet trawa. Od wschodniej strony, przy tylnych wejściach do budynków, leżą regularnie obsikiwane przez psy dywany, na których kilku miejscowych panów w sile wieku popija w każdy cieplejszy dzień browary. Panowie są sympatyczni i niegroźni, co się chwali, bo nie każdego w takiej parafii spotyka życzliwe sąsiedztwo. Dywany pojawiły się tu, bo zaraz obok mieszkają Romowie, którzy nimi handlują i którzy – zamiast pokrywać kratki wentylacyjne do piwnic zbutwiałymi deskami czy kawałami plastiku, jak zwykła to czynić miejscowa ludność – postanowili ulokować tam swoje odrzuty. Jedni mają „perfumę” na sprzedaż, inni mają standardowe prace, a wszyscy razem mieli do niedawna od Pomorskiej nielegalny klubik-świetlicę. Zresztą, czym byłaby polska fawela bez Romów? To przecież ludność zazwyczaj najbiedniejsza, wyrzucona na margines „białego” społeczeństwa.

Pejzażu dopełniają dwa samochody ciężarowe w stanie połowicznego rozkładu, modele żywcem wyjęte z wczesnego Jaruzelskiego/późnego Gierka. Pozbawione kół, przerdzewiałe, z pakami wyładowanymi różnorakim szmelcem, stoją tam te smutne pomniki niegdysiejszej „dziewiątej potęgi gospodarczej świata” – ludowej Polski. Do kabiny kierowcy wepchnięto, nie wiadomo czemu, krzesła (model z lat sześćdziesiątych). Taka instalacja, obrazująca, jak niszczeje i rozkłada się wizja pewnej modernizacji. Czy byliśmy wtedy rzeczywiście gospodarczą potęgą? Nie sądzę. Gdzie jesteśmy teraz, sami zobaczcie.

W południowo-wschodnim rogu tego podwórka stoi dawny komisariat policji Ołbin, na którego murze ktoś kiedyś namazał celtyka i koślawy napis: „White Power”. Taka śmieszna, grecka koincydencja, taka zbieżność przemocowej symboliki i przemocowej formacji w jednym rogu średniej wielkości prostokąta. Ponad 10 lat widniał sobie spokojnie ten napis, dopiero ostatnio został zamalowany, po wrocławskich nacjonalistycznych incydentach na wykładzie Baumana i na Wagenburgu.

Trzeba przyznać, że wschodnia ściana tego podwórka jest bardziej zaniedbana. Cóż, jak to w Polsce. Tyle że ma ona więcej słońca i dlatego ludzie zbierają się raczej w tym miejscu. Zachodnia część przez większość dnia niknie w cieniu. Tam też ulokowany jest wiecznie przepełniony śmietnik, ostatnio podzielony na kubły do sortowania. Nie budzi zdziwienia fakt, że ta segregacja nie bardzo wychodzi, a kubły na papier i tzw. tworzywa wypełniają z gruntu randomowe przedmioty.

Między podwórkiem a plombą, która zamyka je od południowego zachodu, bardziej zamożni mieszkańcy nowego budynku postawili płot, a potem ceglany mur, żeby bronić swoich samochodów, śmietników i trawniczków przed biedniejszymi mieszkańcami, którzy w mniemaniu mieszkańców plomby mogliby ich nachodzić i coś zdewastować lub zawłaszczyć. Jako że to nie Warszawa, ale Wrocław, Nadodrze, zarówno płotek, jak i ceglany mur nie przetrwały długo, więc ostatecznie utrzymuje się tam swoista równowaga. Dziura w murze jest na tyle duża, że może przez nią przejść jednocześnie dwóch ludzi, ale i na tyle mała, że nie przejedzie przez nią samochód. Nikt tej dziury nie łata, ale też nikt jej od jakiegoś czasu nie powiększa. Ciąg komunikacyjny został utrzymany, a cenne miejsca parkingowe są bezpieczne. Polska homeostaza społeczna w praktyce przestrzeni miejskiej. Jest kanał awansu, ale na tyle wąski, żeby nie było większych zmian społecznych, a dobra materialne (samochody, ziemia) pozostały w rękach tych trochę bogatszych.

Niby od strony ulicy Nobla jest ciągle bramka otwierana na pilota, co w okresie budowy owej plomby (połowa lat dziewięćdziesiątych) musiało budzić podniecenie mieszkańców, ale już obok niej metalowe ogrodzenie, po wielokrotnych dewastacjach, przestało być naprawiane i pośród rachitycznych krzaczków powróciła wydeptana ścieżka. W porównaniu do kamienic, mieszkania w plombie (nota bene stojącej na miejscu dawnych zabudowań klasztornych) są niziuteńkie i małe, a radosna kolorystyka godna porcji lodów pistacjowych przypomina nam, w jak radosnym architektonicznie okresie powstała.

Pewnego dnia postanowiłem coś zrobić i posadziłem w rogu podwórka, w miejscu nadmienionego wcześniej patio, cztery drzewka owocowe – jabłko-antonówkę i śliwkę-węgierkę, kupione wcześniej w biedronce. Sercem mym kierowała też litość, jako że jestem sentymentalny i potwornie żal mi było drzewek rosnących coraz niemrawiej w plastikowych workach. Odmiany też wybrałem nieprzypadkowo – tradycyjnie polskie, co ma związek z jakimś mglistym przywiązaniem do tradycji i z założeniem, ze klimat ich nie zarżnie, skoro nie zarżnął ich przodków.

Wykopałem dołki, wsadziłem rośliny i liczyłem na lekką zimę. Kiedy spadł pierwszy śnieg, zobaczyłem swoją naiwność w pełnej krasie. Drzewa były oblepione puchem i pozbawione resztek zeschłych liści chwiały się na wietrze. Czy dotrwają do wiosny? Nie sądzę. W zasadzie mogłyby służyć jako metafora lewicy w Polsce. Zarówno w życiu polityczno-społecznym, jak i w działalności ogrodniczej popełniłem te same błędy.

Po pierwsze, liczebność. Moja współtowarzyszka była niewątpliwie bardzo mi oddana i wierna, ale był z nią jeden problem, była pieskiem. Niestety, liczba członków mojego guerrilla gardeningu obejmowała tylko mnie i moją suczkę, Warszawę, która dzielnie kopała ze mną, nie znając za bardzo celu. Jakiś czas wykazywała sporą dawkę entuzjazmu, który jednak szybko wyparował. Gonienie kota, spożywanie śmieci i ogólne wałęsanie się okazały się dla niej dużo bardziej interesujące. To samo można powiedzieć o sporej części szeregowych członków lewicowych organizacji, których aktywność po pierwszej fali angażu zamienia się w wypalenie zawodowe, tym gorsze, że za ten zawód nie ma pieniędzy. I oni również znajdują sobie wtedy cele poboczne, pasję (kot), konsumpcję (spożywanie śmieci) lub migrację krajową czy zagraniczną. Teren przecież jest trudny. Wiadomo, Polska.

 

Stefan i Warszawa (z prawej, patrzy w obiektyw)

 

Drzew było za mało. Widać to tym bardziej, że pojawiająca się latem w kępkach zieleń nie oszukuje już wzroku, że jest szansa na zmianę wyglądu tego podwórka. Kiedy pogoda jest taka, jaka bywa w dużym, polskim mieście w styczniu: błoto pośniegowe, psie gówna, kałuże brązowej brei – cztery patyki wsadzone w brudną ziemię wyglądają zdecydowanie żałośnie. Na swoją obronę mam tylko tyle, że rzuciłem się w wir miejskiego ogrodnictwa w zdecydowanie maniakalnym okresie mojego życia. Jako że przepełniony byłem wtedy wielką misją naprawy świata, rozpoczęcie jej od własnego podwórka wydało mi się głębokie i rozsądne. Te cztery drzewka miały stworzyć drugą enklawę zieleni, która pięknie kwitnąc, jak to drzewa owocowe, miała zachęcić do jakiejś dalszej sąsiedzkiej akcji. Wszyscy założyciele wszelkiej maści skłotów, stowarzyszeń i fundacji znają tę uroczą i naiwną fantazję.

Gdy patrzę teraz na drzewka, robi mi się trochę smutno. Może trzeba było pozwolić im uschnąć w tym dyskoncie zamiast skazywać na wegetację w niekorzystnej okolicy? I tak oto wraca nieśmiertelny polski problem aborcji. Czy jako ojciec miałem prawo sam decydować? Zostawiłem to matce ziemi, uznając, że jakoś to rozwiąże.

Patrząc szerzej, mój aktualny stan ducha nie powinien mnie dziwić. Praca na takim ugorze może frustrować, a zanim jakimś cudem ocalałe drzewa wydadzą owoce, miną najpewniej dekady; dekady, które spędzę na ciągłym dbaniu o to, aby rzeczone drzewka nie wymarzły, nie zostały wyrwane z ziemi przez wkurwioną młodzież, nie zginęły przez szkodniki, nie przejechał ich buldożer, nie ścięła łopata robotnika-czyściciela, żeby nikt na nich nie zaparkował (tagi: fundusze, neonazim, spory wewnętrzne kanapy, państwo policyjne, autorytaryzm i kapitalizm). Wszystko to zajmuje kawał życia i przyprawia o nerwice, wrzody i skłonność do używek. Stan ciągłego napięcia, na ziemi naszych ojców zgrabnie połączony z powszechną prekaryzacją, sprawia, że nie można nazwać tego satysfakcjonującą drogą życiową. Nie da się ukryć, rozmnażania najpewniej nie będzie. Mieszkanie własnościowe też, w kontekście działalności społecznej, wyjąwszy dziedziczenie, nie wchodzi w rachubę.

Moim błędem, i to absolutnie podstawowym, był brak jakiejkolwiek próby wyjścia do lokalsów. Jednak jak mi się tu dziwić. Nie ma co pozować na hardkorowca. Jestem chłopakiem z Biskupina, uroczo mieszczańskiej dzielnicy, gdzie prędzej poczęstują cię dżojntem niż spuszczą wpierdol pod nocnym (U Olka, czynnym do 23:00; pozdro dla Olka, najbliższy sklep całodobowy na Grunwaldzkim, choć ponoć kryzys i na Kazimierskiej, coś otworzyli, z logiem śląska). Po prostu się srałem, mam lęki społeczne, a pozdrowienia na ulicy: „Hej, lewaku, pedale, żydzie, chcesz wpierdol?” jakoś nie pozwalają mi ich rozwiać. Jednak i to jest przecież słabością naszej polskiej, młodej lewicy. Iluż ja znam działaczek i działaczy młodego pokolenia, a ileż wśród nich potomstwa dziennikarzy, nauczycieli, przedsiębiorców, wykładowców; rubryczka pochodzenie klasowe: mieszczaństwo lub drobnomieszczaństwo. Jak oni się mają dogadać z tymi biednymi, wykluczonymi? I tak robią, co mogą, i chwała im za to.

Jeśli jednak ktoś uważa, że tzw. lewactwo to świat zażartych dyskusji przy lolku w małej kawiarence czy galerii, i tu leży gratyfikacja, to za dużo oglądał filmów, za bardzo lubił książki, miał w dzieciństwie lekcje angielskiego i ogólnie go pojebało. Wspaniałym doświadczeniem jest być cały dzień zlewanym przy zbieraniu podpisów na kilkuosobowej pikiecie czy kilkunastoosobowym beneficie. Nic tak nie odświeża wiary w jakieś pozytywne zmiany i własne życiowe wybory, jak paradowanie w osiemdziesięciu po rynku z jednym megafonem; w grupie, w której od zawsze znasz wszystkich. W nagrodę dostaje się poczucie niespełnienia, bluzgi na lewactwo w mediach i wpierdol od nacjonalisty. W rzeczy samej – droga życia godna pozazdroszczenia i warta swojej ceny. Jak się okazuje, po paru latach pracy dla jakiejś niekoniecznie związanej z zarobkowaniem sprawy wszystkim wszystko wisi; mają w dupie, mają wyjebane. Możemy więc wysyłać wojska do Iraku, dawać sobie podnosić wiek emerytalny i pracować za worek ziemniaków i uścisk ręki, ale żadna wspólnotowa akcja nie nastąpi. I tak oto staliśmy się społeczeństwem marzeń tej starej wiedzmy, Margaret Thatcher – sumą jednostek – i wolność gospodarcza panuje nad Odrą i Wisłą. Warto było, prawda?

Nie wiem sam, jak długo jakiś kraj może być dymany, a tym bardziej nie wiem, jak długo się może do tego uśmiechać. Polak jednak, jak wiadomo, potrafi. Z uśmiechem na ustach przyjmuje na swoje barki coraz więcej i więcej, z typowym zacięciem osoby z kompleksem niższości, wierząc, że to jego wina, że jeśli tylko będzie się bardziej starał i zaciskał pasa, to w końcu przestanie być dostarczycielem wieprzowiny, prostytutek czy pracownikiem call center lub montowni. Nie sądzicie, że to całkiem śmieszne? No cóż, pod warunkiem, że nie mieszka się w Polsce. Anten satelitarnych za to na podwórku dostatek – marzenia są w tej sytuacji do przeżycia niezbędne.

• • •

Czytaj także:

• • •

Przemysław Witkowski (ur. 1982) – poeta, doktor nauk politycznych, redaktor „Odry”, stały współpracownik „Le Monde diplomatique” i Krytyki Politycznej.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information