Niniejsza książka zdecydowanie broni tezy o politycznym charakterze sztuki i wszelkich działań w kulturze oraz zakłada społeczne uwikłanie praktyk artystycznych między innymi wskutek nierówności płciowych, konfliktów klasowych, rasizmu czy homofobii. Proponowany tu zbiór tekstów jest przede wszystkim próbą stworzenia takiej krytycznej teorii kultury, w której dochodzi do połączenia feministycznej krytyki społecznej i estetyki z marksizmem, poststrukturalizmem i teorią krytyczną, co pozwala problematyzować relacje polityki i sztuki na przykład w kontekście ekonomii. Interesuje mnie w szczególności, jak feminizm i teoria queer sprawdzają się w roli krytycznej teorii kultury. W praktyce wiąże się to między innymi z koniecznością przekraczania (nadal licznych) barier dyscyplinarnych, szczególnie między estetyką, teorią polityczną oraz teorią kultury.
Jaki korzeń tu drąży, jaka gałąź rośnie
Na kamiennym pustkowiu? O, synu człowieczy,
Nie zdołasz zgadnąć, wyznać. Ty widziałeś tylko
Stos strzaskanych posągów, gdzie słońce zabija,
Martwe drzewo nie daje cienia, ulgi świerszcze,
A suchy kamień szmeru wody. Tylko
Cień jest tam jeszcze pod czerwoną skałą
(Skryj się w tym cieniu pod czerwoną skałą).
Oto historia mężczyzny, który pomylił własne szczęście ze szczęściem całego świata. W chwili widowiskowej klęski Castorfa w Anklam, Konstantin Wecker opiewał na Zachodzie zjawisko lewicowej żądzy życia: „Nigdy dość". Przez chwilę nie dało się odróżnić szczęścia prywatnego od szczęścia całego świata, wyobcowania od prywatnych frustracji. Celebrując chaos tamtego okresu, Castorf wprowadził prawdziwy terror w starym, rozpadającym się teatrze w Berlinie. Uprawiał tam przerażający kult, bezlitosny terror „ja".
[Jak dziś]
– Nastka, śmiej się! – wołaliśmy, czupurni gówniarze, kiedy pojawiała się na naszej ulicy nieśmiała wyrobnica, utrzymująca się z posługi w domach mieszczan sanockich.
To naprawdę świetnie by mi pasowało, gdybym w tym momencie uczciwie mógł napisać: „Przybyłem do UK w 2006, w jednej zmianie bielizny i z dziesięcioma funtami przy dupie”. To by pasowało do ogólnego pojęcia o emigracji, pasowałoby pewnie do stereotypu Polaka wyjeżdżającego do Anglii, a już na pewno świetnie by przystawało do obrazu zbuntowanego Krasnowola, który „był szewcem, ochroniarzem, kierowcą i magazynierem”; bo tak było naprawdę i coś trzeba było przecież napisać o autorze na tylnej okładce książki.
Z pierwszej wizyty w Gruzji pamiętam jedynie lotnisko w Tbilisi. Lądowanie na pokaleczonej szczelinami płycie. Za granicznymi barierkami grupa mężczyzn o ponurych kaukaskich twarzach. Wśród nich rodzina mej ówczesnej dziewczyny. Odprawa paszportowa, obowiązkowa próba wyłudzenia twardej waluty, z naszej strony regulaminowa ściema, że waluty brak. Jesteśmy młodzi i urzekająco niewinni, pogranicznicy raczą nas pieprznymi dowcipami, których głównymi bohaterami są ruskie niedźwiedzie i moskiewskie dziwki. Przedostajemy się zza bramki, rytuał graniczny się kończy, rozpoczyna tankowanie.
W szkole wmawiano mi, że emigracja to najgorsze, co może spotkać Polaka. Polak na obczyźnie jest jak ryba bez wody – dusi się i umiera. Emigrant na obczyźnie to tułacz na poniewierce (ulubione słowa klucze mojej polonistki!), człowiek złamany, głęboko nieszczęśliwy, po prostu wrak.
Od razu muszę przyznać: nie jestem wielbicielką karaoke. Wymyśliłam sobie ten esej i nawet połowę napisałam, gdy przyszło mi do głowy, żeby zobaczyć na własne oczy prawdziwe karaoke.
Kiedy miałem dwanaście lat, spędziłem dwa tygodnie w Sztokholmie i myślę, że ten pobyt odcisnął się na całym moim późniejszym życiu. Był rok ’85 i w Polsce skończył się właśnie stan wojenny. Milicja wyłapywała ostatnich ukrywających się przywódców Solidarności, a mordercy księdza Popiełuszki siedzieli już na ławie oskarżonych.