W rytmie czacza ["Dziewięćdziesiąte", fragment]

Sławomir Shuty

DziewięćdziesiąteZ pierwszej wizyty w Gruzji pamiętam jedynie lotnisko w Tbilisi. Lądowanie na pokaleczonej szczelinami płycie. Za granicznymi barierkami grupa mężczyzn o ponurych kaukaskich twarzach. Wśród nich rodzina mej ówczesnej dziewczyny. Odprawa paszportowa, obowiązkowa próba wyłudzenia twardej waluty, z naszej strony regulaminowa ściema, że waluty brak. Jesteśmy młodzi i urzekająco niewinni, pogranicznicy raczą nas pieprznymi dowcipami, których głównymi bohaterami są ruskie niedźwiedzie i moskiewskie dziwki. Przedostajemy się zza bramki, rytuał graniczny się kończy, rozpoczyna tankowanie.

To jakiś tutejszy bimber. Tubylcy nazywają go czacza i jest to trunek co najmniej sześćdziesięcioprocentowy, choć skłonny jestem zaryzykować tezę, że zawartość alkoholu oscyluje wokół liczby siedemdziesiąt. Tłoczymy, tocząc się na parking. Na ospowatej skórze asfaltu, wśród zdezelowanych blaszaków taksówka. Wgnieciona karoseria nosi ślady wielu zderzeń. „Gru zeta ćmi peta” – myślę jak uliczny poeta i próbuję klecić dalszą część songu, ale kilka kroków dalej następuje zjawisko określane jako zerwany film, tapetę wypełnia charakterystyczna biała plama. Gdzieś wśród mgły wspomnień neverending fiesta: szaszłyki, muzyka, koniaki, kałachy odpalane w górskich przełęczach, rzezanie barana, bijatyka z partnerką na plaży w Batumi i znów dziurawa płyta lotniska.

Podczas drugiej wycieczki, jaką odbywamy wspólnie kilka lat później, postanawiam trzymać fason. „Człowieku, jesteś ambasadorem polskości! Musisz zachowywać się jak osoba cywilizowana” – tłumaczę konieczność umiaru. W kraju trwa polityczny zamęt. Przez stolicę co rusz przetacza się prawie bezkrwawa rewolucja, ale nas to nie dotyczy. Spędzamy wycieczkę po bożemu, strzelamy tony fot, oglądamy zabytki i wykłócamy o kasę z przewodnikami, którzy próbują nas doić jak pierwsze naiwne. W ciągu kilku lat przemysł turystyczny zmienił ten kraj nie do poznania. Na każdym roku czają się nagabywacze i lewe konie, które z przyjemnością wymienią zielone na pęk pociętej gazety. Na szczęście kwaterujemy u rodziny. Środek lata wśród rozgrzanych kamienic Tbilisi to jak wczasy w piekarniku, i podczas zakrapianej białym winem biesiady rodzina proponuje wyjazd na daczę w Borjomi. Dacza w stolicy gruzińskich uzdrowisk? Wspaniale! Ale oferta exclusive okazuje się betonowym bunkrem ulokowanym wśród innych betonowych bunkrów. To jakieś pozbawione wody i kanalizacji obrzeża miasteczka, drewniana starówka jest dużo niżej. Nie jest źle, do naszej dyspozycji pozostaje mały betonowy ogródek, na jego skraju betonowy sracz, pośrodku bezlistny kikut drzewa, z grubego ściętego w połowie konara zwisa zawieszona na sznurach opona-huśtawka. Mieszkamy w pokoju z widokiem na betonową ścianę, w dwóch słowach: socrealizm psychodeliczny.

Po nieprzespanej nocy, bo rozgrzany za dnia beton oddaje ciepło, udajemy się na zwiedzanie Borjomi. Miasto jest zrujnowane, wśród pordzewiałych płotów błąkają się wychudzone krowy, które wyjadają ze śmietników plastikowe reklamówki. Ale rozpizd to właśnie to, co my z bloku wschodniego lubimy najbardziej, a zatem bawimy się setnie. Wjeżdżamy kolejką linową na górę parkową, opodal tlą się zgliszcza jakiegoś blokowiska. Kłęby gryzącego dymu zmuszają nas, by zejść do parku poniżej. Po drodze restauracja, drewniana elewacja pamięta czasy świetności za wujka Józka. Wśród przykrytych serwetami stolików błąka się pani w białym czepku na głowie. Żarcie jest jak zwykle wyśmienite, chinkali i chaczapuri – domowa robota, fast foody tu jeszcze nie dotarły. Podczas posiłku dostrzegamy dwójkę siedzących kilka miejsc dalej białasów. „Ty, patrz, Polacy” – mówi moja dziewczyna. „Niemożliwe” – odpowiadam, ale ona na to, że na gębach to mają wypisane. „Tym bardziej lepiej trzymać się od nich z daleka” – mówię, ale ona już z nimi zagaduje. Po chwili siedzimy przy wspólnym stoliku. Wychodzi, że nie tylko krajanie, ale i na dodatek z Nowej Huty, czyli ziomki z rodzimego sioła. Naturalnie musimy to uczcić, na stolik wjeżdżają dzbanki z białym winem. Wino jest zimne i lekkie jak kompocik, przyjemnie koi pragnienie, spijamy te dzbanuszki bezlitośnie jeden za drugim. Fabuła urywa się powoli, widzę wciąż główne postaci dramatu, ale wkrótce realność to tylko mgielne widmo Brockenu.

Nazajutrz budzę się wciśnięty tyłkiem w oponę, a nawet zakleszczony w niej, zatem trudno wstać. Udaje się, ale jestem wczorajszy, a że spodnie spuszczone do kolan, to plątam się i spadam mordą na beton. Na wysokości wzroku jakiś śmierdzący brązowy artefakt. Zwracam treść żołądka, a torsje wywabiają z hacjendy Laryssę, gruzińską babkę ówczesnej dziewczyny. Mówię, że pies narobił syfu pod huśtawką, ale ona nie wierzy. Wywiązuje się chryja, babcia Laryssa opieprza mnie po rusku, zdecydowanie odmawiam prowadzenia dyskusji w języku wroga. „Hej, gdzie ta słynna gruzińska gościnność!” – krzyczę, ale nie ma zmiłuj. Obok Laryssy wyrasta wielki jak kafar wujek Goga. Widok marsowego oblicza i patriarchalnych wąsów zmusza do ucieczki. Miasteczko oddycha codziennością, na płotach wiszą mężczyźni o ponurych, kaukaskich twarzach. O dziwo, witają mnie z szerokim uśmiechem. Odwracam profilaktycznie głowę, co jest grane, gdzie pies pogrzebany? Kilka kroków dalej grupa rozleniwionych taksówkarzy – to samo, kpiące, ale mimo wszystko serdeczne uśmieszki. Pod sklepem jakiś koleś pokazujący na migi, że on-widział-ja-wczoraj-ostra-szyja, uśmiecham się w odpowiedzi i nie wypada odmówić czaczy. Potem dzieją się rzeczy, o których nie śniło się scenarzystom wymyślającym gagi do filmów o kacu.

Kiedy wróciłem do Polski i zrelacjonowałem gruzińską przygodę, z miejsca zaproponowano mi główną rolę w serialu Z chamstwem przez świat. Szansa na sukces mogła się już nie powtórzyć, zgodziłem się bez wahania. W pierwszym odcinku serii ładuję czaczę i wpieprzam się w butach do Gangesu. Wyczyn kończy się źle, bo miejscowi reagują gwałtownie na igranie ze świętością. Przed ukamienowaniem chroni mnie inwazja niewielkich małp, które głodne wrażeń odbierają naszej ekipie kamery i zaczynają kręcić jakieś zwariowane zwierzęce reality. Kamera wśród zwierząt działa na pielgrzymów jak katharsis. Tłum zamiera i zaczyna intonować religijną pieśń. Wykorzystujemy chwilę nieuwagi i salwujemy się ucieczką. Na lotnisku logujemy się na chamca w pierwszy lepszy samolot. Jest wypełniony świętymi krowami. Pilotami wielkiej jak Lewiatan maszyny są Amerykanie. Wiozą zwierzęta do rzeźni, by wyprodukować święte hamburgery, cieszące się w Stanach wielką estymą. Robi mi się krów żal, więc kiedy przelatujemy nad polskimi górami, nakładam im spadochrony i wszyscy razem lecimy na pysk. Górale biorą nas za bydło i zaczynają doić jak pierwszych lepszych. Za wynajęcie byle dorożki płacimy jak za woły. Tymczasem krowy dobierają się do zapasów czaczy i bije im palma. W szaleńczym ataku profanują stoiska z góralskimi pamiątkami. Tubylcy obwiniają nas o straty i żądają sutego zadośćuczynienia. Nic z tego, dosiadamy krów na oklep. Tiszerty łopoczą jak skrzydła szturmującej husarii. Na widok dzikiej szarży górale popuszczają w spodnie, smród guana unosi się w gęstym powietrzu lata i nagle bęc!

Budzę się wciśnięty w koło ratunkowe. Ale to nie otwarte morze, a betonowe podwórze, i nie koło, a opona-huśtawka. Otwieram szeroko oczy i znów dzieją się te smutne sytuacje. Babcia Laryssa wyzywa Polaków od ostatnich skurwysynów, więc krzyczę, że to jakiś kolosalny spisek się wokół mnie i całego narodu rozpętał, że jeżeli coś mi zrobią, to będzie to zabójstwo na tle religijnym, a krajanie ruszą hurmą z odsieczą, bo katolika za frajer zabijać nie można. W rezultacie dojdzie do apokalipsy, bo w sprawę wpieprzą się Ruscy, Amerykańcy, potem Chinole i tak już poleci. Laryssa nie daje wiary słowom, zaprasza do konwersacji wujka Gogę, a ja muszę ratować się ucieczką i znów zawieszone na płotach kaukaskie twarze wykrzywiają się na mój widok w czarnym uśmiechu.

• • •

Sławomir Shuty (1973) – artysta intermedialny: pisarz, reżyser filmowy, fotograf, performer, twórca artzina „Baton”. Jest autorem książek: Nowy Wspaniały Smak (1999), Bełkot (2001), Cukier w normie (2002), Zwał (2004), Produkt Polski (2005), Ruchy (2008), Baton III Taltosz (2012) i Jaszczur (2012). Autor pierwszego polskiego hipertekstu literackiego Blok (www.blok.art.pl). Pomysłodawca i menedżer cyklu performansów Cyrk z Huty. Wespół z Cyrkiem Shuty wyreżyserował filmy: W drodze (2003) i Luna (2005), za który otrzymał pierwszą nagrodę na czwartej edycji Festiwalu Filmu Offowego w TVP2. W 2005 roku nagrodzony Paszportem „Polityki” w kategorii literatura. Pochodzi z Nowej Huty, mieszka w Krakowie.

• • •

Więcej o książce Dziewięćdziesiąte Sławomira Shuty w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Dziewięćdziesiąte w naszej księgarni internetowej

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information