Spowiedź zmywaka (6): Nocna zmiana

Jan Krasnowolski

To naprawdę świetnie by mi pasowało, gdybym w tym momencie uczciwie mógł napisać: „Przybyłem do UK w 2006, w jednej zmianie bielizny i z dziesięcioma funtami przy dupie”. To by pasowało do ogólnego pojęcia o emigracji, pasowałoby pewnie do stereotypu Polaka wyjeżdżającego do Anglii, a już na pewno świetnie by przystawało do obrazu zbuntowanego Krasnowola, który „był szewcem, ochroniarzem, kierowcą i magazynierem”; bo tak było naprawdę i coś trzeba było przecież napisać o autorze na tylnej okładce książki.

To by pasowało do reszty życiorysu gościa, który przebimbał kawał życia, nie zadbał nawet o solidne wykształcenie, skutkiem czego paleta ofert pracy dostępnych dla niego skurczyła się do liczby zawodów wymagających użycia siły mięśni raczej niż głowy.

Gdybym tylko mógł zacząć od zdania: „Przybyłem do UK w 2006, w jednej zmianie bielizny i z dziesięcioma funtami przy dupie”, reszta historii pisałaby się gładko.

Niestety, na świecie nie ma sprawiedliwości. Moja żona, lekarz stomatolog, sama wyjechawszy rok wcześniej, zdążyła się tu urządzić i ściągnęła mnie na gotowe. Przywitało mnie wygodne (co prawda nie własne jeszcze, tylko wynajęte) mieszkanie oraz świadomość, że nie muszę zrywać się codziennie o 5 rano i zasuwać na poranną zmianę do fabryki na drugim końcu miasta. Wiedziałem, że wcześniej czy później muszę znaleźć sobie coś do roboty, ale ciśnienia nie było.

Więc kiedy tu przyjechałem, plan był bardzo prosty: ponieważ właśnie ukazała się moja druga książka, Klatka, muszę pójść za ciosem i napisać coś o emigracji. Chciałem spłodzić powieść, która będzie oddawała samo życie; żeby była krew i mięso, prawdziwe ludzkie losy, tragedie i porażki, a także miłość, zdrada, alkohol i narkotyki. I cała reszta rzeczy, które sprawią, że moje dzieło zostanie okrzyknięte „książką roku” oraz „najlepszym dziełem o emigracji ever”. W mojej głowie rodziły się już pierwsze postaci i zaczynała splątywać się akcja. Ponieważ dysponowałem całym mnóstwem wolnego czasu, siadałem nad laptopem i próbowałem przelać na ekran swoją historię.

Albo chociaż, kurwa, ją zacząć!

Biedziłem się nad tym godzinami i nie byłem w stanie napisać choćby dobrej pierwszej strony.

Kim są ci bohaterowie? No tak, są Polakami. Bardzo dobrze. Są Polakami, którzy przyjechali do Anglii. Doskonale! A czym oni się zajmują? Jak wygląda ich życie? Czy pracują w fabryce, czy może w jakimś innym ciekawym miejscu, o którym nawet nie masz pojęcia, że istnieje? Czym oni się zajmują, ci twoi bohaterowie, jak wygląda ich życie?

Prawda była taka, że wszyscy ludzie, których poznałem przez pierwszych kilka miesięcy pobytu w Anglii, byli dentystami, podobnie jak moja żona. Jasne, wszyscy bardzo w porządku. Dzięki nim, przez pierwszych kilka miesięcy pobytu szczegółowo dowiedziałem się, jak działa NHS, jakie zasady panują w brytyjskiej stomatologii, jak wygląda tutaj ich praca i jacy są brytyjscy pacjenci.

Wiedza to niewątpliwie bardzo przydatna, ale nie o tym miała być moja książka. Chciałem napisać o ludziach, którzy zasilili brytyjską working class, o ich życiu, jak onowygląda i jak smakuje. I miały to być historie w założeniu prawdziwe, które naprawdę się wydarzyły, a nie opowiastki wyssane z palca, jak serial Londyńczycy.

Tymczasem jedyna w miarę ciekawa historia, jaka krążyła między dentystami, traktowała o tym, jak pewien stomatolog z Kielc przyjechał tu z o wiele młodszą i bardzo atrakcyjną żoną, która w dodatku była „kobietą luksusową” i potrafiła wydawać na siebie więcej, niż jej biedny małżonek był w stanie zarobić. Więc on nieborak harował całymi dniami, z poświęceniem leczył zgniłe zęby i zwalczał brytyjską próchnicę, a tymczasem jego śliczna żona w przerwach między niekończącymi się zakupami pobierała lekcje angielskiego u przystojnego sąsiada. Lekcje były tak skuteczne, że pewnego dnia spracowany dentysta przywlókł się z pracy do domu, a tam na lodówce kartka: „Przeprowadzam się do Marka. Żegnaj”.

Tę jedną historię mógłbym jakoś wykorzystać, ale gdzie reszta?

Męczyłem się nad tym komputerem, aż miałem ochotę go rozwalić. Nie byłem w stanie nic konkretnego napisać i nawet zacząłem wierzyć, że znowu mam blokadę na pisanie – taką, jaką miałem przez dłuższy czas po śmierci brata.

Aż wreszcie do mnie dotarło.

Nie byłem w stanie nic napisać, bo nic jeszcze nie wiedziałem. Nie żyłem tu wystarczająco długo, żeby zrozumieć do końca, co się wokół mnie dzieje. Nie znałem nawet żadnych Anglików. Owszem, mijałem ich na ulicy, czasem z kimś wdałem się w pogawędkę nad morzem, czasem zamieniłem kilka słów z listonoszem, ale to byłoby na tyle. Nie miałem ani jednego angielskiego kumpla, z którym mógłbym siąść przy piwie, spojrzeć mu głęboko w oczy i zapytać: „Scott, powiedz no mi teraz, ale tak szczerze, co wy, Brytole, o nas, Polakach, sądzicie? Czy lubicie nas choć trochę, czy jesteśmy dla was jak wrzód na dupie? No mów, Scottie, tylko bez owijania w bawełnę”.

Prawda jest taka, że przez pierwszych kilka miesięcy, może nawet przez pół roku, żyłem w Anglii kompletnie niemal zamknięty w polskiej społeczności. Znajomych mieliśmy w przeważającej większości polskich, a kolejni znajomi, których przez nich poznawaliśmy, również byli Polakami. No i dentystami.

O ile więc nie zamierzałem pisać powieści z życia polskich stomatologów w Wielkiej Brytanii, musiałem coś zmienić w swoim otoczeniu. A najlepiej samo otoczenie.

Postanowiłem pójść do fabryki albo na magazyn.

Kiedy zjawiłem się w agencji pracy, pani za biurkiem, Margaret, spytała tylko, czy rozumiem (nawet nie – czy mówię) po angielsku. Rozumiałem na tyle, że sam potrafiłem wypełnić swój formularz. Potem, oddając wypełniony formularz, powiedziałem, że mam właściwie tylko jedno wymaganie odnośnie pracy.

– Co takiego? – spytała Margaret, patrząc na mnie podejrzliwie.
– Nie chcę pracować z samymi Polakami. Wiem, że są takie miejsca, gdzie pracują sami Polacy, ale ja chcę pracować z Anglikami, bo chcę się porządnie nauczyć języka.
– Zobaczymy, może coś znajdę – kobieta wyglądała na kompletnie zaskoczoną moim żądaniem. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że ogromna większość ludzi przychodzących do agencji miała prośbę dokładnie odwrotną – chcieli pracować z innymi Polakami.

Nie zdążyłem jeszcze wrócić do domu, kiedy zadzwonił mój telefon.

– Załatwiłam ci pracę – powiedziała Margaret. – Możesz zaczynać.
– Już od jutra?
– Od dzisiaj. Zaczynasz o ósmej wieczorem. Przygotuj się na długą noc, bo kończysz o ósmej rano.

Miejsce, do którego miałem się zgłosić, odnalazłem jadąc z mapą na kolanach (przyzwyczajony do polskiej tradycji „oszczędzania” nie pomyślałem, żeby kupić nawigację). Wielki industrial estate na obrzeżach miasta był moim celem.

B&Q to olbrzymi sklep z materiałami budowlanymi i ogrodniczymi. W dzień tłumy builderów oraz domowych majster klepków czyszczą póki z towaru. A w nocy zastępy agencyjnych mrówek uwijają się jak w ukropie, żeby te półki od nowa zapełnić.

Zgłosiłem się w biurze obsługi klienta, tam poradzono mi, żebym poszedł między regały i poszukał kierownika zmiany. Kiedy go wreszcie znalazłem, byłem tak podekscytowany moją nową pracą, że aż mnie rozpierało. Pół roku bezczynnego siedzenia w domu dawało znać o sobie. Dosłownie rwałem się, żeby coś robić.

– Nie możesz zacząć pracy, bo nie masz szkolenia health & safety – powiedział kierownik.
– To co mam teraz robić? – byłem poirytowany brakiem entuzjazmu co do mojej osoby. Ja tu przyszedłem pozytywnie nastawiony, palę się do pracy, a oni mi rzucają jakieś kłody pod nogi, najwyraźniej próbują zniechęcić. – Mam się zapisać na jakiś kurs?
– Nic się nie przejmuj. Zrobimy ci szkolenie – powiedział kierownik i zaprowadził mnie do biura, tam posadził przed komputerem. Kazał mi rozwiązywać test. I poszedł sobie.

Ponad godzinę klikałem na odpowiedzi. Co trzeba robić w przypadku pożaru, czy trzeba zakładać gogle, kiedy się przelewa żrące substancje, i jak podnosić z ziemi ciężkie przedmioty. Kiedy trzeba zakładać kask ochronny, a kiedy rękawice. I tysiąc podobnych bzdur. Kiedy skończyłem rozwiązywać test, z wynikiem 97% poprawnych odpowiedzi, zacząłem czekać, aż ktoś przyjdzie i sprawdzi, jak mi poszło. Byłem dumny, że rozwiązałem test z tak dobrym wynikiem i liczyłem, że ktoś to doceni. Że dostrzegą mój potencjał i dadzą mnie na jakieś odpowiedzialne stanowisko, gdzie dopiero będę mógł się wykazać.

Czekałem w tym opustoszałym biurze dokładnie trzy kwadranse i nikt nie przyszedł. Wtedy zrozumiałem, że o mnie zapomnieli. Wstałem i poszedłem szukać kierownika.

– Rozwiązałem. Z wynikiem 97% – pochwaliłem mu się, kiedy go wreszcie odnalazłem przy regałach z elektronarzędziami.
– Dobrze – powiedział bez większego entuzjazmu, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.
– Czy chcesz pójść do biura i sprawdzić mój wynik?
– Po co? – machnął tylko ręką. – Zrobiłeś test, możesz zabrać się do pracy.
– To co właściwie mam robić? – spytałem cokolwiek dotknięty.
– O ile pamiętam, Polacy pracują teraz na dziale ogrodniczym, wszystko ci wytłumaczą po waszemu, to lepiej zrozumiesz. Wiesz, jak tam trafić?
– Nie chcę pracować z Polakami – powiedziałem szybko.
– Co? – popatrzył na mnie dziwnie. – Ach tak… No to znajdź sobie inny team. Jakikolwiek…

Pierwszy team, na jaki się natknąłem, skupił się przy dziale z farbami. Przez całą noc, w towarzystwie kilku Anglików, z których jeden okazał się Szkotem, a inny Gruzinem, układałem różnokolorowe puszki na regałach, po czym ściągałem je i wstawiałem na ich miejsce inne puszki, pod czujnym okiem osiemnastoletniej pracownicy sklepu, która była bardzo przejęta powierzoną jej rolą przearanżowania działu. Ponieważ farby można ustawić według producentów, ale też i kolorów, a w dodatku każdy kolor występuje w wersji z połyskiem albo mat, jak też farby sprzedawane są w różnych wielkościowo pojemnikach, możliwości jest tu naprawdę dużo, a każda w kilku wariantach. I wszystkie musieliśmy przetestować w ciągu tej niekończącej się, dwunastogodzinnej nocnej zmiany. I ciągle było nie tak…

Na przerwy chodziliśmy do paskudnej kantyny, w której stały trzy automaty – jeden z colą, drugi z chipsami, a trzeci z czekoladowymi batonami. Jak się szybko zjarzyłem, tym ludziom nic więcej nie było trzeba, to była podstawa ich wyżywienia. Ci bardziej wyrafinowali sypali chipsy ziemniaczane na kromkę chleba i przykładali drugą, robiąc w ten sposób crisps sandwich. Typy, które tu pracowały, wyglądały naprawdę barwnie, jak z opowiadań Bukowskiego. Nie byli to ci zdrowo wyglądający, wiecznie uśmiechnięci i życzliwi dzienni pracownicy sklepu, którzy uprzejmie nam doradzą, kiedy nie wiemy, jaki klej zastosować do płytek z gresu. Tu, na nocnej zmianie, pracowali ludzie o zakazanych, zmaltretowanych życiem twarzach, zniszczeni nałogami i systemem socjalnym. Od razu pomyślałem, że ich życiorysy mogłyby ubarwić moją powieść. Musiałem się tylko z nimi zakumplować. Przysiadłem się do stolika, przy którym siedziało kilka osób. Czterdziestoletnia kobieta o twarzy staruszki opowiadała o czymś włochatemu facetowi całemu w tatuażach. Przez chwilę przysłuchiwałem się ich konwersacji, próbując wyłowić ze slangowego bełkotu coś, co będę w stanie zrozumieć. Chciałem jakoś włączyć się do rozmowy. Musiałem tylko jakoś zacząć, przełamać pierwsze lody. Z tego co mi mówiono, tematem, który można zawsze bezpiecznie z Brytolami poruszyć, jest pogoda.

– Słyszałem, że jutro może padać – powiedziałem do nich. I uśmiechnąłem się przyjaźnie, żeby wiedzieli, że im źle nie życzę. – Po południu ma się rozchmurzyć ale wieczorem mogą przyjść burze.

W tym momencie zapadła cisza i wszyscy spojrzeli na mnie.

– Polski stolik jest tam – powiedział włochacz, pokazując palcem na drugi koniec kantyny.

Wstałem i zabrałem swoje kanapki.

Przy polskim stoliku powitano mnie przyjaźnie. Było kilka młodych dziewczyn i dwóch łebków, ten starszy chyba w moim wieku. Po typowym zapoznaniu się („a skąd w Polsce jesteś, a ile czasu w jukeju”) zaczęli mi zachwalać swoją pracę.

– Zobaczysz, szybko się przyzwyczaisz – tłumaczył mi koleś o woskowej cerze. – Sama robota ciężka nie jest. To, co daje w dupę, to nocki. Wracasz rano do domu i śpisz jak zabity, tylko trzeba szczelnie zasłonić okno, bo światło przeszkadza. No i wszyscy w domu muszą na paluszkach… Potem, jak się zbudzisz, zjesz śniadanie czyli obiad, wykąpiesz się i ogarniesz, to masz jeszcze ze dwie godzinki tylko dla siebie, zanim znowu będziesz musiał naginać do roboty. Zgadza się, to są minusy. Ale za to, kiedy pod koniec tygodnia spojrzysz na wypłatę… Człowieku! Ja to zapierdalam nawet w weekendy, bo wtedy płacą podwójnie…

Spojrzałem na gościa. Spojrzałem na innych ludzi przy stoliku. Wyglądali, jakby miesiącami nie widzieli słońca. Jak wampiry albo żywe trupy. Bladzi, zmizerowani, wymięci. Nikt z nich nie mówił po angielsku, bo pracowali we własnym gronie. Nikt nie próbował wżaden sposób wchodzić w jakieś interakcje z Anglikami, bo nie czuli takiej potrzeby. Nie wiedzieli nawet, co się na świecie dzieje, bo ich świat ograniczał się tylko do tej nocnej zmiany. Gdyby wybuchła wojna nuklearna, oni by się zorientowali dopiero, kiedy podmuch eksplozji porwałby dach nad ich głową. Ci ludzie przerazili mnie, byli jak zombies. Pomyślałem, że jeśli wśród nich zostanę, to stanę się taki sam – blady, otępiały i bez życia. Zapomnę, że mam pisać powieść, zapomnę, jak się nazywam.

O ósmej rano skończyłem pracę i śmiertelnie zmęczony jechałem przez miasto. Po drodze jeszcze podrzuciłem do domu Gruzina, który okazał się naprawdę inteligentnym gościem, a pracował na nocnej zmianie, bo nie miał wyjścia, musiał opłacić dzienne studia. Jak on to robił i kiedy sypiał, nie mam pojęcia.

– A ty to inny jesteś od reszty tych Polaków – powiedział do mnie ten Gruzin, którego imienia nawet nie pamiętam. – Coś ci doradzę: jak możesz, to znajdź sobie inną pracę.

Tak też zrobiłem. Po kolejnych dwóch nocach ustawiania produktów na półkach, kiedy poczułem, że już naprawdę mam dość, poszedłem do agencji.

– Ta praca nie daje mi perspektyw – powiedziałem. – Chciałbym coś innego.
– Świetnie – uśmiechnęła się Margaret. – Mam tu coś specjalnie dla takiego ambitnego zucha. Chyba nie cierpisz na lęk wysokości?

To brzmiało bardzo obiecująco. Wyobrażałem sobie wspinaczkę na kominy, może nawet pracę na dźwigu, po jakimś szkoleniu mógłbym nauczyć się obsługi żurawia. Z tego, co słyszałem, operator dźwigu nieźle zarabia, w dodatku nie pracuje w nocy…

– Uwielbiam wysokości – powiedziałem. – Im wyżej, tym lepiej.
– Bardzo dobrze – Margaret uśmiechnęła się promiennie. – Możesz zacząć od jutra.

Następnego dnia zgłosiłem się w wielkim magazynie kosmetyków. Po trzydniowym kursie zakończonym egzaminem, otrzymałem prawo jazdy na podnośnik nożycowy. W trakcie kursu nikt mi nie chciał powiedzieć, co będę robił, wszyscy uśmiechali się tajemniczo. Dopiero po skończeniu kursu wręczono mi do ręki pierzastą miotełkę i tak dowiedziałem się, że zaczynam karierę cleanera.

Czyli sprzątacza, żeby nie było żadnych niejasności. I też na nocnej zmianie, bo jak się okazało, magazyny sprząta się w nocy, kiedy ruch jest mniejszy. A podnośnik był mi po to, żebym mógł sięgnąć z miotełką na najwyższe regały.

Praca cleanera była w porządku i wytrzymałem w niej chyba z dziewięć miesięcy. Poznałem dużo ciekawych ludzi i wreszcie zobaczyłem rzeczy, które mogłem opisać.

Problem tylko był taki, że kiedy po nocnej zmianie wracałem do domu, to waliłem się do wyra i spałem jak zabity cały dzień. A kiedy się wreszcie budziłem, to wciąż byłem zbyt zjebany, żeby usiąść do komputera i cokolwiek napisać.

• • •

SPOWIEDŹ ZMYWAKA - SPIS ODCINKÓW

• • •

Wszystkie sytuacje opisywane w tym cyklu przez Krasnowola są całkowicie wyssane z palca, wszelkie podobieństwo do żyjących osób jest przypadkowe. Krasnowol za nic nie bierze odpowiedzialności, a już na pewno za swoje słowo pisane.

• • •

Jan Krasnowolski (1972) – prozaik, autor minimalistycznych opowiadań opublikowanych w zbiorach 9 łatwych kawałków (2001) i Klatka (Korporacja Ha!art, 2006). Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował w wielu różnych zawodach. Od urodzenia związany z Krakowem, jednak w 2006 r. wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie osiadł w Bournemouth. Tu również próbował swoich sił w kilku zawodach, dużo czasu spędził na wózkach widłowych. Obecnie prowadzi firmę budowlaną. Doświadczenie emigracyjne zawarł w tomie opowiadań Afrykańska elektronika (2013). Opowiadania Krasnowolskiego określa się mianem lad lit, czyli popularnej literatury przeznaczonej głównie dla męskiego odbiorcy.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information