[Jak dziś]
– Nastka, śmiej się! – wołaliśmy, czupurni gówniarze, kiedy pojawiała się na naszej ulicy nieśmiała wyrobnica, utrzymująca się z posługi w domach mieszczan sanockich.
To naprawdę świetnie by mi pasowało, gdybym w tym momencie uczciwie mógł napisać: „Przybyłem do UK w 2006, w jednej zmianie bielizny i z dziesięcioma funtami przy dupie”. To by pasowało do ogólnego pojęcia o emigracji, pasowałoby pewnie do stereotypu Polaka wyjeżdżającego do Anglii, a już na pewno świetnie by przystawało do obrazu zbuntowanego Krasnowola, który „był szewcem, ochroniarzem, kierowcą i magazynierem”; bo tak było naprawdę i coś trzeba było przecież napisać o autorze na tylnej okładce książki.
Z pierwszej wizyty w Gruzji pamiętam jedynie lotnisko w Tbilisi. Lądowanie na pokaleczonej szczelinami płycie. Za granicznymi barierkami grupa mężczyzn o ponurych kaukaskich twarzach. Wśród nich rodzina mej ówczesnej dziewczyny. Odprawa paszportowa, obowiązkowa próba wyłudzenia twardej waluty, z naszej strony regulaminowa ściema, że waluty brak. Jesteśmy młodzi i urzekająco niewinni, pogranicznicy raczą nas pieprznymi dowcipami, których głównymi bohaterami są ruskie niedźwiedzie i moskiewskie dziwki. Przedostajemy się zza bramki, rytuał graniczny się kończy, rozpoczyna tankowanie.
W szkole wmawiano mi, że emigracja to najgorsze, co może spotkać Polaka. Polak na obczyźnie jest jak ryba bez wody – dusi się i umiera. Emigrant na obczyźnie to tułacz na poniewierce (ulubione słowa klucze mojej polonistki!), człowiek złamany, głęboko nieszczęśliwy, po prostu wrak.
Od razu muszę przyznać: nie jestem wielbicielką karaoke. Wymyśliłam sobie ten esej i nawet połowę napisałam, gdy przyszło mi do głowy, żeby zobaczyć na własne oczy prawdziwe karaoke.
Kiedy miałem dwanaście lat, spędziłem dwa tygodnie w Sztokholmie i myślę, że ten pobyt odcisnął się na całym moim późniejszym życiu. Był rok ’85 i w Polsce skończył się właśnie stan wojenny. Milicja wyłapywała ostatnich ukrywających się przywódców Solidarności, a mordercy księdza Popiełuszki siedzieli już na ławie oskarżonych.
Tak, zgadza się. Mój dziadek nazywał się Jan Józef Szczepański, i to był właśnie ten Szczepański, znany pisarz. Żadna w tym moja zasługa, ani też i wina. Przecież nie dlatego zacząłem pisać, bo sobie wykombinowałem, że mnie dziadek wkręci w towarzystwo, zagada, z kim trzeba, i w ten sposób zostanę pisarzem.
Pick-upa dostałem od Doroty na czterdzieste urodziny. Właściwie dwa tygodnie wcześniej, ale to bez znaczenia, bo powiedzcie sami – ile kobiet na świecie kupuje swojemu facetowi wielką, terenową półciężarówkę? Byłem naprawdę wzruszony, tym bardziej że o pick-upie marzyłem całe życie.
Hipertekst – co to jest? Pytają mnie nie tylko doktor matematyki stosowanej na Uniwersytecie w Cambridge, ale także sąsiad, kolejarz z Irlandii, który nie ma i nie chce mieć komputera, ale korzysta z interaktywnej, symulującej komputer telewizji.