Wszystko gotowe, ustalone, zapięte – czekać aż pęknie ten krwawy worek. Kamila sunęła przez Tesco, między Królem a Świętkiem, ale myślami była gdzie indziej. W jakimś miejscu, którego nie zdołała rozpoznać. Ciemno, niski sufit, źródła światła nie wiadomo gdzie osadzone, w co wbite.
– Przejdziemy się? – zapytał Świętek. Była pewna, że coś się w nim zmieniło, ale nie wiedziała co. Zastanawiała się chwilę.
– Jakbym chciał cię dziabnąć, wziąłbym się z innej strony – zachęcał – Kosma ledwo łazi.
– Środkiem ulicy – zgodziła się. – ja od ulicy, ty taszczysz torbę.
Długo czekała na dworcu, patrząc na zmieniających się ludzi i pociągi. Nie liczyła, że Piotrek wróci. Skoro wymknął się w tak sprytny sposób, to raczej nie po to, by zameldować się teraz z przeprosinowym kwiatkiem w zębach. Pewno wrócił do swoich. Wołanie spod ziemi.
Dworzec Centralny w remoncie przypominał wielkie, archeologiczne znalezisko, artefakt zamierzchłej cywilizacji, niedawno wyłuskany spośród szklanych domów i zakryty byle jak szarą płachtą, żeby nie korodował. Dziury w chodniku, wycięte niezdarnie, w nich schody wiodące do krypt pełnych hamburgerów.
Progi w „Carino” okazały się zbyt wysokie dla Kosmy, nie zszedłby, gdyby nie barierka i życzliwa ręka Figury; ten dał radę, choć wyglądał, jakby sam potrzebował podtrzymania. Nie upuścił ani kumpla, ani kieliszka, zaraz wrócił z następnymi. Jop, Świętek, butelczyna.
Piotrek przyniósł parującą herbatę i usiadł obok Kamili. Zgarbił się gwałtownie, jakby ktoś skoczył mu na plecy.
– Nie jestem za dobry w historii, wiem tyle, co sam widziałem i co powiedział mi Kosma. Doczytałem to i tamto, powiem szczerze, uwierzysz albo nie, co z tym zrobisz, twoja rzecz.
Łóżko było zagracone. Koło siebie – dwie pary spodni jeansowych oraz dresy, podkoszulki złożone w kostkę, sweter, bluza z kapturem. Bielizna. Ale żadnych pieniędzy, chyba, że w kurtce ciśniętej na oparcie krzesła.
Kosma skuczał w mieszkaniu, a Kamila, otulona tylko w szlafrok gnała przez Warszawę. Bez forsy i butów. Na miasto spadał czerwony świt. Mijała imprezowiczów, wlokących się nadludzkim wysiłkiem do domów, wściekłych gości i smutne kobieciny zmierzające, żeby podbić kartę. Wyprowadzano psy. Śmigały samochody.
Pchnęła drzwi o sekundę za późno, Kosma zablokował przedramieniem, jednocześnie wysuwając nogę w ten sposób się odsłonił, przywaliła mu tak, jak mówił jej Werner, w nasadę podbródka. Nawet nie drgnął. Odepchnął ją jak niepotrzebne zwierzę, zatrzasnął za sobą. Jego zwalista sylwetka wypełniała przedpokój. Trącał płaszcze, potknął się o parasol.