Kiedy chowają młodego gliniarza, Wisła milczy, jak rzece przystało. Szum ulega wyciszeniu, mewy przestają skrzeczeć, psy milkną na bulwarach, ciężkie krople bezgłośnie wpadają w wodę. Wiedzą to starzy mieszkańcy Warszawy i spacerują w ciszy.
Żeby zejść, musiał schylić głowę. Kosmie kazał trzymać się w kręgu światła, puścił przodem. Kanalarz wyglądał, jakby urodził się w tym miejscu, zwalisty, ale zwinny, szedł z nisko zwieszonymi dłońmi. Przystanął. Oddychał ciężko, no, młody to nie jest.
Świętek opuścił dłonie, Figura zerkał w stronę okna, jakby chciał skakać. Oczy Kosmy, nieprzyjemne i raczej chłodne, zwęziły się odrobinę.
– Weź we mnie nie celuj – syknął.
Komisarz Werner znalazł się tuż przy nim, wbił lufę w brzuch.
Niektórzy nic nie mają w swoich domach. Kosma nie miał nic naprawdę.
Okna jego klitki wychodziły na Wisłę, napęczniałą od deszczu, nabrzuszoną w brzegach. Statek-kawiarenka złożył parasole jak żagle. Przez czyściutką szybę kolory nabierały życia.
Piotrek nie mógł spać i jeść. Jakby prochu się nawciągał, wszystko straciło smak. Nie zdołał tez się umyć.
Długo stał pod prysznicem, szorował chude ciało i patrzył, jak krew rozrzedzona wodą wiruje by zniknąć w odpływie. Uklęknął, przyłożył dłoń. Ile by nie szorował, paznokcie były brudne, skóra cuchnęła szlamem i juchą.
Żaden Nowy Jork z Warszawy; dziewczyna policjanta nie ma powodów do obaw.
A jednak, środek nocnej ciemności nadawał grozę niewinnym sprzętom; szklane koty przemienił w czarne tygrysy szykujące się do skoku, porcelanowy słoń stał się starym samotnikiem, złośliwą istotą zainteresowaną wyłącznie krzywdzeniem innych.
Doktor Zembrzycki mieszkał na Cegłowskiej, w piętrowym domu owiniętym bluszczem po sam komin. Za siatką rosły dzikie mlecze, psiak ujadał jakby nie mógł. Komisarz Werner przyglądnął się tej dziwnej istocie: większość kundli doczepionych do starców ma pękate brzuszki wsparte na patyczkowatych nogach, tu zachodziło zjawisko odwrotne.
Lało.
Na Powiślu komisarz Werner zorientował się, że jest śledzony. Lazł za nim ponury chłopak podobny do zgwałconego szczura. Nogi stawiał szeroko, deszcz lał mu się na głowę. Kimkolwiek był, nie nadawał się do tej roboty, a ten, kto go wysłał był skończonym frajerem. Gnojek chował się za ludźmi, to przyspieszał, to zwalniał.
Nóż w ręku Kosmy przypominał kieł jakiegoś pradawnego zwierzęcia; brązowa rączka zakrzywiała się niby korzeń. Z półmroku wynurzali się inni i Piotrek zrozumiał, że zaraz zginie. Brachol czekał po tamtej stronie i, Jezusie z Marią, mógłby poczekać jeszcze trochę.