Łukasz Orbitowski - Warszawiacy. Odcinek 32.
– Przejdziemy się? – zapytał Świętek. Była pewna, że coś się w nim zmieniło, ale nie wiedziała co. Zastanawiała się chwilę.
– Jakbym chciał cię dziabnąć, wziąłbym się z innej strony – zachęcał – Kosma ledwo łazi.
– Środkiem ulicy – zgodziła się. – ja od ulicy, ty taszczysz torbę.
Świętek rozłożył dłonie, a uśmiechał się, jakby miał w nie schwytać jakiś piękny prezent. Bez słowa chwycił walizkę za rączkę, otworzył drzwi i puścił Kamilę przodem. Wyszli na Marszałkowską, pełną świateł: neony, samochody, błyski wystaw udzielały wszystkiemu aury sztuczności. Ludzie jak maszyny, o brązowawych głowach i kanciastych szczękach, jakby nie wykończonych. Niżej mechaniczne psy.
– Nie zatłuką go jak twojego poprzedniego – odezwał się Świętek – nie, bo swój, inni nie chcą, a pewno też czują, że Kosma, menda i cap, zawsze ciągnął nas do złego. Nie patrz tak na mnie, mam swoje za uszami.
– Mów lepiej. Co z nim?
Przyglądał się jej chwilę: paznokcie na rozbieganych dłoniach przypominały potrzaskane muszle. Znów się uśmiechnął:
– Więc to taka para kaloszy!
Nie odpowiedziała, to i Świętek milczał. Na rogu z Koszykową puścił torbę i zaczął gmerać w tylnej kieszeni. Kamila zaraz się odsunęła, więc uniósł dłonie w pojednawczym geście i zaraz grzebał już dalej, za jej pozwoleniem. Wydobył skręta, płaskiego jak awizo, ubił i zapalił. Poszli dalej. Świętek mówił, nie wyjmując peta z gęby.
– Wszyscy, każdy jeden, jesteśmy po pół rytuału, pierwsze drzwi za nami, tera drugi i będziem Warszawiaki. Tam na dole, życie wieczne, kurwa ich mać. Jak mam wieczność siedzieć z tymi, no, tymi tamtymi, to mówię sobie, w grobie lepiej.
Co z nim jest nie tak, myślała.
– Piotrek chce, Piotrek zejdzie. Czemu nie dacie mi spokoju.
– Gdzie tam chce. Zgarnęli go z dworca, jak głupie prosię. Kosma sobie ubrdał, że Przejdą wszyscy i jak na moje, ma nie po kolei we łbie.
Zapach skręta był mokry i przykry, jakby napchać trocin w bibułę. Świętek brał krótkie buchy, wypuszczał przez nos.
– Mogłeś przyjść wcześniej.
Świętek machnął ręką.
– No ale nie przyszedłem, królewna to tak zawsze?
– Przestań z tą królewną.
– A niech będzie i caryca, jak sobie chcesz. Mogę oddać ci torbę i samemu się męczyć. Lepiej zejść razem, zabrać młodego nim będzie po ptokach. Porządny facet jest, sama wiesz, no nie?
– Zejść?
– Ano – kiwnął głową. – zejść na sam dół, do Warszawiaków – mówił, jakby proponował wypad po bułki – oni tam mają burdel jak w czterdziestym piątym, to nasza szansa, damy radę, we trzech. Musiałem trochę się zakręcić, ale co, chcesz, to pójdziesz, nie to nie.
Na Placu Konstytucji masywne lampy płonęły martwym światłem. Sznur samochodów, zbity, zlany ze sobą próbował rozplątać się przy skrzyżowaniu. Od strony Waryńskiego walił tłum ludzi w kolorowych ciuchach. Wyglądali jakby właśnie wysypali się z autokaru, głodni, wymęczeni, pędzili ku żarciu i zabawie. To wszystko wydawało się Kamili szalenie odległe. Nic ponad duchy jej dawnego życia, snujące się wśród ruin wypalonych domów.
– Nie wierzę ci – zdobyła się na szczerość – zaraz znowu zmienisz zdanie.
– Piotrek jakoś nie chciał schodzić.
– Piotrek się zakochał – odpowiedziała, czy też coś odpowiedziało z jej wnętrza. Mało, a przyłożyłaby rękę do ust.
– Jestem za stary na takie zabawy – rzekł Świętek. – nic królewny nie bujam. Chcesz wiedzieć, świetnie. Warszawiacy wychodzą na powierzchnię, tu, na miasto, normalnie między ludzi, co nikomu wcześniej nie mieściło się pod czaszką, więc, na moje, trzeba mieć nie po kolei, żeby pchać się do miejsca, z którego wszyscy spieprzają. Tam jest śmierć, na dole, nie wiem co i jak, ale coś się pozmieniało.
Przeszli przez przejście. Przed nimi wznosił się kościół Zbawiciela, biały jak kości na słońcu. Świętek zdeptał papierosa.
– Twój chłopak umrze, ot co – powiedział.
A Kamila już wiedziała, co się zmieniło. Paznokcie Świętka dalej były brudne, ale równo przycięte. Spod swetra, szalenie eleganckiego jak na tego faceta wystawał mankiet seledynowej koszuli. Kołnierzyk okalał ogoloną szyję. Błyszczące buty. W grobie lepiej, tak powiedział. Gość szedł na śmierć.
– Co miałabym zrobić.
Wydawało się, że Świętek zacznie klaskać, taki zadowolony.
– Najpierw skoczymy w pewne miejsce – przyspieszył. Wolne ramię dyndało bezwładnie, uderzając o korpus. Przed kościołem skręcili w prawo. Świętek stanął.
– Kiedyś spotykaliśmy się tutaj – rzekł nie swoim głosem – teraz to nieważne, no nie?
Puścił ją przodem. Carino kojarzyło się Kamili z kazamatami koło dworca centralnego (nieodległe wspomnienie), taki sam swąd spalonego tłuszczu, nawet gwar podobny: krótkie, wyrywane gardłu słowa. Zeszła po schodach. Słyszała, jak Świętek zrzuca walizkę na coraz niższe stopnie. Pchnie mnie, przeraziła się. Na dole półmrok. Wyobraziła sobie, jak z zaciemnionych kątów wychodzą kolejni kanalarze i biorą ją w morderczy półokrąg. W zamian, z krzesła podniósł się chudy chłopak. Świętek stanął z boku między nimi.
Chłopak przyjrzał się Kamili i powiedział:
– Znałem twojego faceta. Kawał drania, ale jednak szkoda – wyciągnął rękę – mówią na mnie Królu. Widziałem, jak jeden Warszawiak rozpierdolił się na iment, na Międzynarodowej.
• • •
Warszawiacy - spis odcinków
• • •
Łukasz Orbitowski- (urodzony w 1978 r.) pisarz, polski mistrz literatury grozy.
Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego debiutem w fantastyce było opowiadanie "Diabeł na Jabol Hill", opublikowane w pierwszym numerze miesięcznika "Science Fiction". Publikował opowiadania w czasopismach "Science Fiction", "Nowa Fantastyka", "Sfera", "Ubik", "Ha!art".
Dotychczas zostało wydanych dziesięć jego książek, m.in. "Złe Wybrzeża" (1999), "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" (2002), "Wigiljne psy" (2005), "Horror show" (2006), "Pies i klecha" (2007 i 2008). Za wydaną w 2007 r. powieść "Tracę ciepło" (Wydawnictwo Literackie) uhonorowany został Nagrodą Krakowska Książka Miesiąca oraz otrzymał nominację do nagrody im. J. Zajdla. Jest również współtwórcą gry fabularnej Bakemono oraz współautorem scenariusza do filmu "Hardkor 44".
Pochodzi z Krakowa, od niedawna mieszka w Warszawie.