Łukasz Orbitowski - Warszawiacy. Odcinek 33.

Wszystko gotowe, ustalone, zapięte – czekać aż pęknie ten krwawy worek. Kamila sunęła przez Tesco, między Królem a Świętkiem, ale myślami była gdzie indziej. W jakimś miejscu, którego nie zdołała rozpoznać. Ciemno, niski sufit, źródła światła nie wiadomo gdzie osadzone, w co wbite.

W wielkie, martwe ciała, w stare domy. W budynki, których już nie ma. Krążyły tam cienie mężczyzn. Rozpoznawała oddechy. Werner. Piotrek. Może jeszcze ktoś.
Królu i Świętek wyglądali jak ojciec z synem. Szli w podobny sposób: pochylony korpus, ręce dyndające z przodu, posuwiste kroki właściwe ludziom, którym nie chce się nawet zejść na dół, do knajpy. Pochylone głowy zwracali ku półkom. Mokre oczy, lśniące nosy, coś tam gadali jeden do drugiego. W ciemnym miejscu, którego obecność Kamila czuła mocniej wraz z każdą przewędrowaną alejką ktoś szeptał, kusił: dziewczyno, wracaj. Głos nie należał ani do Wernera, ani do Piotrka.
– Jeśli nawalisz, Młody, nogi ci z dupy powyrywam – Świętek zgarnął dwie siekiery do wózka. Strażacką i toporek. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Królu wszedł mu w słowo.
– Nie nawalę, no co ty.
– Z dupy powyrywam, w dupę ci je wsadzę i wyrwę przez ryja, żeby ci się nie wydawało.
– Co ty, mówię – przejął toporek, bawił się nim. Nabrał zwój sznura, po zastanowieniu, dołożył drugi. Jeszcze śrubokręt. Nóż do tapet. – musimy na kuchenne zajrzeć.
– Znasz się?
Królu parsknął śmiechem.
– Co mam się nie znać, no? Szkoda, że Mądrego Miecia zabili, Mieciu by pomógł, Mieciu twardy był.
Świętek stanął przed półką z wkrętakami, jedną przerzucił z rąk do rąk i nagle chwycił jak pistolet, złożył się do strzału. Tez zarechotał, odłożył. Mamy już wszystko, dopytywała Kamila.
– Jak Mieciu był taki twardy i mądry, to czemu nie ma go z nami? – zagadnął Świętek i odwrócił się do Kamili – nie, brakuje królewno najważniejszego.
Zmrużyła oczy. Czyli jeszcze coś. Niech będzie – Tesco mieniło się fałszywym światłem i nagle Kamila pomyślała, że nie tylko supermarket kłamie. Łże ludzie zbierali łże towary z półek, ładowali do łże wózków, całe rodziny wyczarowane z czyichś fałszywych snów mknęły ku kasom płacić złotem głupców za coś, co nie istnieje. Co jest?
– O, mamy! – ucieszył się Świętek. W palcach obracał nóż wojskowy z krótkim ostrzem w kształcie półksiężyca. Przejechał nim po opuszku, pokręcił głową, starannie schował do pochwy i położył w koszyku, na osobnym miejscu. Żeby nie zginął.
– Gdzie tu będą kłódki? – ruszył przed siebie i skręcił w alejkę. Co jest? Kamila powtórzyła pytanie. Wszystko, co znała do tej pory wydawało się nieważne. Przywodziło jej na myśl pianę, gromadząca się na grzbiecie fali, kiedy ściana wody runie, ta zniknie. Pod Warszawą tętniło tajemne życie. Istniały bramy, przejścia, podkopy. Nie umiała już wyobrazić sobie własnego życia bez nich. Pewnie, wcześniej było lepiej, bo lepiej jest nie wiedzieć. Ale – właśnie w tej chwili to zrozumiała – schodziła z nimi, bo wczoraj umarło. Nigdy nie wróci do dawnego życia.
Pójdziesz na pustynię, powiedziało ciemne miejsce, będziesz tam żyć w jamie i jeść skorpiony. Przestać, krzyknęła, ludzie poodwracali głowy.
– Ta się nada! – wołał ich Świętek. Przyglądał się kłódce polakierowanej na błyszczący złoty. Zdarł z niej cenę, nakleił na kluczy, kluczyk cisnął do wózka, dbając, żeby nie przeleciał przez siatkę. Kłódkę odłożył na swoje miejsce.
– Masz pasek od spodni? – zapytał Króla. Królu nie miał. – no to idziemy jeszcze po to.
Popchał wózek przed sobą. Królu zrównał się z Kamilą.
– Jak w tym wylądowałaś?
Nie odpowiedziała: czarny pokój szeptał w jej głowie, ale i wlewał się w przestrzeń Tesco. Promocje stawały się ciemniejsze, pracownicy ospali, jakby szli na wykonanie wyroku, między nimi biegali oszaleli ze szczęścia kupujący. Ciemność, jej plamy, na kształt czerwi wiły się po podłodze. Już przegrałaś, mówił pokój, mamy ich dwoje. Nic z tym nie zrobisz. Dziewczyno, wracaj.
– Gówno – ugryzła się w język. – to nie było do ciebie.
– A co mi tam. Myślałaś kiedyś, czemu my?
– Nie wiem, o co ci chodzi.
– Normalnie. Czy jakbym nie poszedł po browar wtedy, na Międzynarodowej, to nic by się nie podziało, żyłby twój facet i Mądry Miecio także. I byśmy się tu nie wygłupiali, tak mogło być, co?
– Nie mam pojęcia, ale chyba tak – odpowiedziała, zajęta obserwowaniem Świętka. Świętek zrezygnował z poszukiwań paska i ładował do wózka ozdobny zamek do drzwi, jeden z takich, które błyszczą w ogrodach pełnych krasnali.
– Mógłby se tym drogę oświetlić. A co jak musiałem tam być, nie i ty gdzieś musiałaś, może te moce to nie są jak we grze, jak na filmach, tylko ogarniają wszystko? I my se możemy pogadać tutaj, a potem robimy, jak to coś chce. Wolałbym wiedzieć, no nie?
– Chodźcie do kasy! – zawołał Świętek i popędził.
Po drodze zgarnął książkę z półki i cisnął w koszyk.
– Właściwie to bez różnicy – Kamila miała dość rozmowy z Królem. – tak czy siak, robisz to samo.
Robisz to, co ja chcę, szepnął ciemny pokój.
Świętek wykładał zakupy na ladę. Narzędzia. Apteczka. Konserwy. Cztery latarki i mnóstwo baterii. Dwa plecaki. Obok te, które uznał za najważniejsze: klucz od kłódki, ozdobny kawałek zamka, nóż, książkę. Napis na paskudnej okładce głosił „Nie potrafię schudnąć”.
– No nie całkiem, chyba nie wiesz, jacy ludzie są – chrząknął Królu. Świętek już płacił kartą – bo jak ja sobie pomyślę, co bym wolał, to tak. Jeśli mnie wkręcają, to dobrze, jakoś będę się szarpał, no ale jak coś mogę, jak sam poszedłem pod sklep i sam, bo chciałem, porozmawiałem z Mądrym Mieciem, to chyba mogę zrobić więcej, ta? Dłużej powalczę, później się poddam. Warto.
– A kto ci każe mówić to, co mówisz?
Otarł usta. Ruszyli w stronę parkingu.
– Ja – odpowiedział jej Królu.
Na parkingu Świętek spakował wszystko do plecaków. Tylko siekiera strażacka nie chciała wejść, przyglądał się jej chwilę, aż Królu rzekł, że ją weźmie. Oddał, nie bez wahania. Książkę, zamek, klucz i nóż poupychał po kurtce. Stali przez chwilę, w milczeniu i patrzyli na siebie.
– Dasz sobie radę? – zapytał Króla.
– Macie dwanaście godzin.
– Ano, dwanaście – przytaknęła Kamila.
Nie. Już nie. Szepnął ciemny pokój.

• • •

Warszawiacy - spis odcinków

• • •

Łukasz Orbitowski- (urodzony w 1978 r.) pisarz, polski mistrz literatury grozy.

Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego debiutem w fantastyce było opowiadanie "Diabeł na Jabol Hill", opublikowane w pierwszym numerze miesięcznika "Science Fiction". Publikował opowiadania w czasopismach "Science Fiction", "Nowa Fantastyka", "Sfera", "Ubik", "Ha!art".

Dotychczas zostało wydanych dziesięć jego książek, m.in. "Złe Wybrzeża" (1999), "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" (2002), "Wigiljne psy" (2005), "Horror show" (2006), "Pies i klecha" (2007 i 2008). Za wydaną w 2007 r. powieść "Tracę ciepło" (Wydawnictwo Literackie) uhonorowany został Nagrodą Krakowska Książka Miesiąca oraz otrzymał nominację do nagrody im. J. Zajdla. Jest również współtwórcą gry fabularnej Bakemono oraz współautorem scenariusza do filmu "Hardkor 44".

Pochodzi z Krakowa, od niedawna mieszka w Warszawie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information