Łukasz Orbitowski - Warszawiacy. Odcinek 15.

Kiedy chowają młodego gliniarza, Wisła milczy, jak rzece przystało. Szum ulega wyciszeniu, mewy przestają skrzeczeć, psy milkną na bulwarach, ciężkie krople bezgłośnie wpadają w wodę. Wiedzą to starzy mieszkańcy Warszawy i spacerują w ciszy.

Ale kiedy chowają starego glinę, Wisła milczy, jakby zaraz miała ryknąć, coś w niej zbiera się i nie potrafi wytrzymać, za dzień, może dwa woda rozwścieczy się i ruszy, zacznie tłuc o brzegi, wyć i się miotać. W te dni lepiej nie wychodzić na bulwar. Na północ płyną połamane drzewa.
Do ziemi szedł Werner, komisarz, któremu pękła głowa. Użyto kuli ze spiłowanym czubkiem. Gazety tak pisały.
Przed kościołem Wincentego a Paulo kłębił się tłum, który nie zmieścił się w środku. Ludzie gięli się pod ciężarem wieńców, paru mundurowych trzymało instrumenty. Bębenek i trąbka. Starsze panie chlipały w ramiona staruszków, ponury dryblas pociągał nosem. Ławkę przed kościołem zajmowała pomarszczona kobiecina. Uśmiechała się od ucha do ucha, zadowolona, że jeszcze nie ją chowają.
Kamila czuła się naga mimo czarnej sukienki, miała wrażenie, że twarz jej stoi w ogniu, schowała ją czym prędzej za naręczem kwiatów. Spóźniona. Inaczej nie umiała. Chryzantemy w górę, jęła przepychać się między żałobnikami, byle do środka. Pod kościelnym murem gliniarz okładał chłopaka z JP na czarnej koszulce.
Wewnątrz, białe ściany i jasne drewno. Święci ukryci wśród zdobień i do ścian przylepieni, wysokie obrazy, złoto, na ławach tłok, że nie widać trumny. Krzyż wystawiony na przedzie, obok trumna i poważny ksiądz. Ołtarz jakby się cofnął przed tą grozą, w końcu policjant umarł, w głębi smutno spoglądała kopia Maryi z Częstochowy. Niżej cykało sześć lamp jak świeczki. Kamila bała się, żeby ktoś niej nie poznał, nie wskazał – co ty tutaj robisz? Policjanci zabarwili kościół na niebiesko. W pierwszym szeregu (jak dostrzegła z ukosa) stali ważni wiceurzednicy: wiceprezydent miasta, wiceminister, wice ktoś. Zrobiło się jej słabo.
– Niech ta śmierć wyprowadzi nas z cywilizacji śmierci ku cywilizacji życia – grzmiał ksiądz. – Nie możemy poddać się rozpaczy i zwątpić w miłosierdzie Boże.
I tak dalej. Głos mu drżał. Nagle sapnął i oświadczył, że nadkomisarz Werner był jego przyjacielem i on nie może, bardzo przeprasza, bo jeszcze nie wierzy i się nie spodziewał. Nikt nie wiedział. Policjanci go podtrzymali, szmer poszedł przez kościół. Kamila nigdy nie słyszała, by Werner mówił coś o księżach. Wycofała się. Za duszno. Ksiądz chwiał się na cudzych rękach, już w jego stronę biegli zaaferowani ministranci. Kamila wycofała się, rozepchała żałobników. Błysnęło słońce. Obity chłopak zbierał się z ziemi.
Obserwowała ludzi dołączających do konduktu. Płakało dwoje dzieci: berbeć w przyciasnym garniturku nie wiedział co ze sobą począć, ciskał się od człowieka do człowieka. Czternastolatka w czerni z trudem panowała nad sobą. Przytykała rękę do ust, jakby chciała stłumić krzyk. Może nawet krzyczała. Kim są te dzieci? Jego czy nie? Marsowa czterdziestolatka porwała je ze sobą. Kamila wypatrywała podobnych sobie, owładnięta dziwną nadzieją znalezienia drugiej kochanki. Kobiety, której nikt nie pocieszy. Nie pozwoli wyrzec słowa. Bez prawa do smutku, tu żal jest czymś głęboko niestosownym.
Wmieszała się między ludzi na końcu konduktu, cmentarne figury po obu stronach alejki obracały ku niej szare spojrzenia. Święta Weronika miała twarz surowej Niemki: „po co tu przyszłaś?”, chciała wiedzieć. Taki głos rozbrzmiał w głowie Kamili. „Nikt cię tu nie chce”, przypomniał anioł o złożonych skrzydłach. Te straszne święte gęby. Mała dziewczyna z jasnego kamienia trzymała naręcze kwiatów, uśmiechała się patrząc w słońce, nagle przeniosła wzrok na Kamilę: „nie złość się, ale to nie miejsce dla ciebie. Jesteś młoda. Jesteś piękna. Baw się, złotko, tak jak bawiłaś się wcześniej.” Kamila schyliła głowę. „Jak śmiesz”, wołał za nią brodaty święty z ukruszonym okiem.
Już nad grobem. Kamila wpełzła w cień drzew. Otarła twarz chusteczką. Rozejrzała się, figury zamilkły, pewno milczały zawsze i tylko słały lodowate spojrzenia. Chciało jej się palić. Nad grobem przemawiano. Komendant policji Warszawskiej wyliczył zasługi tragicznie zmarłego Wernera, opowiedział o rodzinie pogrążonej w bólu, o tym, że nikt nie powinien umierać w taki sposób, ale taka już straszna i piękna dola policjanta. Doprowadzili bladego księdza, przed niego wepchał się wiceminister, któremu smutek wręcz rozrywał serce. Ktoś odganiał dwoje zapłakanych dzieci. Potem przemówił kolejny glina, który – jak oznajmił – nigdy nie zawiódł się na Wernerze, zawieść, to do niego nie podobne. Salwa poszła w niebo, a czterdziestolatka z piskiem rzuciła się na trumnę, biła pięściami. Mężczyzna obok, w ciemnych okularach i z łysą czaszką zdołał ją powstrzymać, postawił jak zapłakany snopek i sobie poszedł.
– Wreszcie ten skurwiel zdechł – rzucił, mijając Kamilę.
Patrzyła na jego zwalistą sylwetkę, torującą sobie drogę między grobami, nagle w jej ręce znalazł się kamień, śmignął w powietrzu i spadł na środek łysej czaszki. Facet odwrócił się, ale ona trzymała już kolejny. Wielkości kurzego jaja. Facet zmierzył ją wzrokiem, znów oberwał, tym razem w kolano, uniósł dłonie na znak, że niczego złego nie zamierzał, ale było już za późno. W jego stronę poleciały znicze, kamyki i gałęzie, wycofywał się niezdarnie, klął, aż umknął.
„Po co ci to było?”, szepnął tłusty aniołek. Kamila już nie słuchała. Zbierała upuszczone kwiaty.
Ludzie już składali kondolencje. Jaka liczna rodzina. Czterdziestolatka, obok gość z brodą, może brat, może drugi mąż. Dwoje starszych, zaskakująco obojętnych jak na rodziców. Kilkoro młodych. Każdemu ściskano ręce, grób napełniały kwiaty, a Kamila ciągle zbierała swoje, przed chwilą upuszczone, w skrzeku rzeźb nagrobnym, w deszczu i smutku. Żałobnicy rozchodzili się z wolna. Jeszcze raz spróbowała poszukać podobnej sobie. Oby Werner miał jeszcze kogoś, z kim mogłaby teraz pójść na wódkę, podzielić się rozmową. Jaki był dla niej, jaki dla ciebie?
Po co ty tu jesteś? Do ziemi idzie nadkomisarz Werner, dzielny któremu kula rozwaliła głowę.
Kula, akurat. Kamila zebrała ostatnia chryzantemę, szybkim krokiem wbiła się między żałobników, ułożyła kwiaty. Niech ją zobaczą. Anioły i święci zamilkli w jednej chwili, nikt nic nie powiedział i tylko czterdziestolatka mało co nie rzuciła się jej do gardła. Trzymał ją brodacz. Faktycznie, chyba drugi mąż. Kamila wyprostowała się i odeszła, już spokojniej. Tylko plecy miała mokre. Pomyślała nagle, że coś powinno się wydarzyć, jak wcześniej na Międzynarodowej. Niech wyskoczy potwór przebrany za człowieka i rozpieprzy to wszystko.
Nic takiego się nie stało. Minąwszy bramę cmentarza Kamila wiedziała już, co musi zrobić.

• • •

Warszawiacy - spis odcinków

• • •

Łukasz Orbitowski- (urodzony w 1978 r.) pisarz, polski mistrz literatury grozy.

Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego debiutem w fantastyce było opowiadanie "Diabeł na Jabol Hill", opublikowane w pierwszym numerze miesięcznika "Science Fiction". Publikował opowiadania w czasopismach "Science Fiction", "Nowa Fantastyka", "Sfera", "Ubik", "Ha!art".

Dotychczas zostało wydanych dziesięć jego książek, m.in. "Złe Wybrzeża" (1999), "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" (2002), "Wigiljne psy" (2005), "Horror show" (2006), "Pies i klecha" (2007 i 2008). Za wydaną w 2007 r. powieść "Tracę ciepło" (Wydawnictwo Literackie) uhonorowany został Nagrodą Krakowska Książka Miesiąca oraz otrzymał nominację do nagrody im. J. Zajdla. Jest również współtwórcą gry fabularnej Bakemono oraz współautorem scenariusza do filmu "Hardkor 44".

Pochodzi z Krakowa, od niedawna mieszka w Warszawie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information