Łukasz Orbitowski - Warszawiacy. Odcinek 8.

Lało.
Na Powiślu komisarz Werner zorientował się, że jest śledzony. Lazł za nim ponury chłopak podobny do zgwałconego szczura. Nogi stawiał szeroko, deszcz lał mu się na głowę. Kimkolwiek był, nie nadawał się do tej roboty, a ten, kto go wysłał był skończonym frajerem. Gnojek chował się za ludźmi, to przyspieszał, to zwalniał.

No dobra, pomyślał komisarz Werner, chcesz grać, to grajmy. Przełożył parasol do lewej ręki i zamiast wsiąść w tramwaj powędrował spokojnie mostem Poniatowskiego. Mówią czasem, że chmury wiszą nisko, gdzie tam, tego popołudnia prawie właziły ludziom do kebabów, deszcz siekł, wiatr świszczał, a komisarz Werner nic sobie z tego nie robił, gwizdał nawet i zerkał dyskretnie za siebie, cały kontent, że tamten gnojek przemaka do kości.
Gnojek lazł jednak uparty, bluza lepiła się do ciała, jak każdy dresiarz miał boleśnie chude nogi. Najwyżej spóźnię się do konowała, powiedział sobie Werner pośrodku mostu, oparł się o mokrą barierkę, parasol wsadził po pachę, niespiesznym ruchem wydobył papierocha i spokojnie sobie ćmił. Gnojek zbaraniał kompletnie, najpierw zwolnił, potem udał, że buta wiąże, wreszcie przebiegł przez tory na przystanek, tam się schronił.
Werner wypalił w spokoju i poszedł. Gnojek za nim. Niech i tak będzie. Werner przyspieszył kroku, znudzony nową zabawą. Za mostem skręcił do przejścia podziemnego. Tam przechodnie schronili się przed deszczem. Kwiaciarce chyba interes marnie szedł, klęła pod wąsem. Werner prawą rękę zacisnął w pięść, w lewej naszykował szmatę, a gnojek zupełnie nie przewidział co się święci. Wychynął zza zakrętu, tylko oczy mu się rozszerzyły na widok przeciwnika. Oberwał, wrzasnął, jakby go obdzierali ze skóry i zaczął jęczeć.
Werner wykręcał mu rękę. Machnął szmatą:
– Policja!
Ludzie zaraz się rozeszli. Kwiaciarka wbiła wzrok w tulipany.
Gnojek klęczał w kałuży, kwilił, nawet nie próbował się wyrwać. Ledwo głowę unosił.
– Pan nie bije, panie oficerze! Ja do pana chciałem! Ja się boję! Bo go zabili! Zwierzęta!
Werner go puścił. Gnojek wstał, ściskał się za nadgarstek, poważnym spojrzeniem próbował uratować swoją przemoczoną godność.
– Jak się nazywasz? – rzucił Werner. Niespodziewanie pożałował gówniarza. A gówniarz strzepał wodę z nosa. Cały się trząsł. Z zimna i strachu.
– Nie powiem! – zaszczękał – ale wołają na mnie Królu.
To nie złamane ostrze. To uśmiech Wernera:
– W takim razie, wasza wysokość, zapraszam na coś ciepłego.
Znaleźli niewielką pizzerię na Saskiej. W ogródku nie było nikogo, deszcz przeciekał przez drewniane zadaszenie, zalewał białe talerze z ogryzkami margherity. Zeszli po flaku schodów, Werner zaraz popędził do baru. Królu za to się trząsł.
– No, powiesz mi, co narozrabiałeś? – Werner pchnął kieliszek przez blat.
– Ja? Nic! Gdzie ja chciał, no kto by?
– Czemuś nie przyszedł na komendę?
Królu popatrzył po ludziach.
– Ja nie kapuję. W życiu, no.
– A jednak.
– Bo myśmy widzieli tego dziwnego gościa, razem z Mądrym Mieciem.
Komisarz Werner podrapał się po brodzie.
– U, a kto to taki, ten Mądry Mieciu?
Coś, czego kto inny by nie dostrzegł, mignęło w oku Króla, Werner akurat zobaczył i zdołał się uchylić. Królu ledwo go grzmotnął w brzuch.
– Nie przyszedłem robić sobie jaja! – syczał Królu – a Mądry Mieciu to stąd, że gadał zawsze i byle co.
– No i dobrze, no i gra – Werner robił dobrą minę do złej gry.
– Myśmy z Mieciem widzieli tego dziwnego mana, co rozpierdzielił szyby na całym osiedlu.
– Międzynarodowa?
– No.
Pili grzane piwo. Królu naprężał się i rozluźniał, mało co, a wysechł i zmoczył się na nowo. Wciąż patrzył za siebie, żałował, że tutaj przyszli. Zaczął skręcać papierosa. Werner podsunął mu paczkę.
– Myśmy zaraz się zmyli, ranek i w ogóle – mówił Królu – kto by chciał coś mieć z czymś takim, ale w tym gościu, ja czegoś takiego w życiu nie widziałem. On miał – dotykał czoła, pokazywał. Werner przerwał, spokojnie, jak na niego.
– Wiem.
– A wie pan, że Mądrego Macia zabili? U nas jest tak kurde strumień koło działek. Działki dalej są. A było tak, że Mądry Maciu non stop się telepał, że ktoś za nim idzie albo coś, normalnie nie umiał tego naszego trupa zapomnieć, potem, jak mnie dorwał, rzekł jedno: „nawiewaj!” – Królu huknął Wernerowi w twarz – gadał potem jak to go dopadną, że już chodzą i…
– Kto?
– Ludzie z Warszawy czy coś! Bał się jakby duszę pogonił, a ja no co, jak wszyscy, olewka. Tylko potem Mądrego Miecia w tej rzeczce znaleźli. W kanale, tym koło nas, co już mówiłem. Płynął jak sam Jezus, tylko twarzą do dołu, a gardziołko miał po flaki rozprute. Przysięgam. Widziałem! Toż wszyscy się zbiegli. Panie oficerze, ja nie wiem co dalej, bo teraz to wydaje mi się, że za mną też łażą.
Werner słuchał uważnie.
– Ludzie z Warszawy? – rzucił.
– A może i diabły – Królu ściszył głos – Tylko ja nie mogę na komendę, bo mnie tu zatłuką.
Wszystko, co Werner mógł zrobić, to wyrwać kartkę i nabazgrać numer telefonu. Zastygł, bo Królu już trzymał komórkę i czekał na sygnał.
– Dzwoń, jakby coś się działo.
– Ale?
Ledwo przeschły, przestraszony szczur. Werner kazał Królowi poczekać, zmienić zdanie czy nie. Najpierw wyszedł na deszcz i zaraz przekręcił na komendę.
– No, to ja. I macie go? Jak? Misuń, Robert… Tego gościa z barki, przecież mówię. Prosiłem, jak cię proszę…. O jasna cholera.
Werner wrócił do pizzerii. Królu wyglądał, jakby ktoś właśnie przystawił mu pistolet do głowy.
– Więc tak – powiedział komisarz Werner – masz mój numer i dzwoń. Kiedy tam chcesz, zwłaszcza jak oni…
– Ja się boję.
– Niepotrzebnie – odparł Werner, choć sam w to nie wierzył. Gniótł klawiaturę telefonu.
Robert Misiuń, facet z barki, ten sam, który spotkał dziwną dziewczynę na wodzie, nie żył od tygodnia z kawałkiem.
Znaleźli go twarzą w wodzie.
Miał rozprute gardło.

• • •

Warszawiacy - spis odcinków

• • •

Łukasz Orbitowski - (urodzony w 1978 r.) pisarz, polski mistrz literatury grozy.

Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego debiutem w fantastyce było opowiadanie "Diabeł na Jabol Hill", opublikowane w pierwszym numerze miesięcznika "Science Fiction". Publikował opowiadania w czasopismach "Science Fiction", "Nowa Fantastyka", "Sfera", "Ubik", "Ha!art".

Dotychczas zostało wydanych dziesięć jego książek, m.in. "Złe Wybrzeża" (1999), "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" (2002), "Wigiljne psy" (2005), "Horror show" (2006), "Pies i klecha" (2007 i 2008). Za wydaną w 2007 r. powieść "Tracę ciepło" (Wydawnictwo Literackie) uhonorowany został Nagrodą Krakowska Książka Miesiąca oraz otrzymał nominację do nagrody im. J. Zajdla. Jest również współtwórcą gry fabularnej Bakemono oraz współautorem scenariusza do filmu "Hardkor 44".

Pochodzi z Krakowa, od niedawna mieszka w Warszawie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information