Łukasz Orbitowski - Warszawiacy. Odcinek 9.

Doktor Zembrzycki mieszkał na Cegłowskiej, w piętrowym domu owiniętym bluszczem po sam komin. Za siatką rosły dzikie mlecze, psiak ujadał jakby nie mógł. Komisarz Werner przyglądnął się tej dziwnej istocie: większość kundli doczepionych do starców ma pękate brzuszki wsparte na patyczkowatych nogach, tu zachodziło zjawisko odwrotne.

Potężny łeb stał twardo na rozłożystej szyi, ta karlała gwałtownie, przechodząc w niemal bezwłosy pałąk niby u glisty, zwieńczony smętnie zwisającym ogonem. Całe to cudo stało na łapskach wyrwanych chyba innemu zwierzęciu, te uda dałoby się uwędzić i ze smakiem zeżreć. Niżej wiły się mocne mięśnie.
W drzwiach: ciemno i twarz gospodarza, dostojnego starca pod krawatem. Zembrzycki był łysy, jego nosem można by pole zaorać, błysnął garniturem bieluchnie sztucznych zębów. Zaraz wciągnął Wernera do środka. Warknął na psiaka:
– Gunter, pysk, bo pójdziesz do piachu!
Kiwał na Wernera poplamioną dłonią.
– Z psami, panie kochany, trzeba ostro. Zawszę daję imię po Niemcu – cmoknął – psy to nie żyją długo, a Niemca nie szkoda.
Na oko miał pod dziewięćdziesiątkę, szerokie plecy zdradzały cień dawnej siły, poruszał się sprężyście, brał zakręty w labiryncie korytarzy, pokoi, schodów. Werner ledwo nadążał. Gdyby się uparł, przeskoczył by starca, ale zatrzymywało go samo mieszkanie. Coś w nim nie pasowało, co – nie umiał stwierdzić. Zawieszał wzrok na starych meblach, zdjęciach żołnierzy, kawałkach gazet oprawionych w twarde ramy, na szablach, karabinach skrzyżowanych wszędzie w najwyższych konfiguracjach, rzędach pistoletów lśniących niczym Gunterowe jajcenta, portretach: Bierut, Schab, Berman.
– Komuniści ocalili ten kraj – rzekł Zembrzycki.
– Ano – oparł komisarz Werner.
Zembrzycki odwrócił się gwałtownie, patrzył spode łba.
– Mieliśmy gówno, a nie prąd elektryczny, potem ludzie poszli z dymem, dalej znów gówno tylko na drogach, pieprzone pociągi, zasrane drogie budownictwo. A potem blogi, autostrady. Słyszałeś pan, żeby teraz choć jeden nowy pociąg puścili?
– W życiu.
Ostry paznokieć uderzył w pierś Wernera.
– Ja stary wariat! – roześmiał się Zembrzycki – mi to tam wolno. A pan kto? Jaki ma pan stopień?
Werner powiedział.
– Komisarz. Dobre sobie. To ja panu coś powiem – Zembrzycki nagle spoważniał – za komuny byłbyś pan panem porucznikiem i to jest coś. No, nie złość się pan na dziada. Komu mam swoje duby snuć? A pan w sprawie trupów kanalarskich.
Pociągnął go na górę, po krętych schodach, chwytał się barierki, zawisał, sapał – już nie wyglądał tak zdrowo. Pchnął drzwi, wycofał się, puszczając Wernera przodem, ku mdłemu, sztucznemu światłu. Pomieszczenie na planie okręgu, z jednym oknem, szczelnie zasłoniętym. Ściany zdrapane do czerwonej cegły. Rury skrzyżowane pod sufitem, żadna do niczego nie podpięta, niektóre nawet cudacznie ścięte i wysuszone. Kawał blachy falistej zwiniętej w gruby rulon.
Po środku stało masywne biurko, obite miedzią, przykryte szkłem, podparte przez cegły, tak, że blat sięgał Wernerowi do piersi. Na nim stosy papierzysk, książek i karteluszków upapranych atramentem. Pod nim: klapa od studzienki kanalizacyjnej.
– Pracuję tylko na stojąco – Wernera zaczął grzebać w papierach, bez ładu i składu. Przynajmniej pozornie. Wyrzucał łapy w górę, rozgarniał wody niewidzialne, wybijał głowę ponad fale i łapał oddech – więc panu chodzi o trupy.
Wernera stanął obok niego. Zembrzycki mówił:
– Dziwni zmarli. Bez przeszłości i rodzin. Cali w guzach i nieodmiennie ślepi. A skąd mam wiedzieć, skąd się biorą? Próbowałem. Z dołu, panie. Piekło, ktoś by rzekł. Jakie tam, piekło to starość co najwyżej. Ja panu dróg nie rozplączę. Znowu ich macie? Dużo? Nie powiesz pan? Więcej niż dwóch to dużo, majorze, takie rzeczy działy się wcześniej. Patrz pan!
Rozwinął płachtę błyszczącego papieru: tam wiele zdjęć lotniczych powiązanych w jedno. Gruzy popowstańcze.
– Powstańcy opowiadali o dobrych duchach pokazujących drogę w kanałach. Szepty i gwizdy wiodły naszych chłopców. Jak na mnie to bzdura. Nigdy, nigdy mówię. Nie znaleziono nic po tej stronie Warszawy. Za to, kapitanie, żołnierze Berlinga schwytali takiego jednego. Jak weszli do miasta, w te gruzy, porucznik Skawiński wspomina o potworze z kanałów – Zembrzycki zamachał kserokopią, czytał – „żołnierze przyciągnęli pod kwaterę <małpę spod ziemi> schwytaną tuż przy Wiśle, ślepą i gołą z czaszką noszącą ślady jakiejś strasznej choroby” O to jest ciekawe: „stwór wył, aż szklanka pękła, zdechł po dwóch godzinach. Oddaliśmy go rzece”.
Kartka poszła w kąt.
– To ciało zaginęło, czego nie można, poruczniku, powiedzieć o kolejnym. Lata pięćdziesiąte, Stalin, co go tak nienawidzą, wiadomo, tak dalej. Słuchaj pan, facet nazwiskiem bodaj Wieńczyk tak bał się władzy ludowej, że wlazł w kanały i znalazł tam trupa dokładnie takiego, o jakim gadamy. Jemu akurat guzy na głowie skojarzyły się z koroną. Wpadł zaraz potem, Wieńczyk znaczy, powiedział o tym trupie, pewno licząc, że coś ugra. Widziałem go. Trupa znaczy. Ogromny, ale chudy, o giętkich kościach. Mogłem je w rękach wykrzywiać. Słuchasz pan dalej? Kobieta, rok siedemdziesiąty drugi, wyrzucona przez Wisłę. Przeźroczysta skóra. Możesz pan iść, pooglądać preparaty. Siedemdziesiąty ósmy, akurat dwoje, w różnych miejscach, tego samego dnia…
– Dobra, dobra – przerwał Werner. Dochodziło ujadanie Guntera.
– Pan pułkownik nie ma czasu, ja mam tylko czas. Ostatni przypadek. Osiemdziesiąty drugi rok, czas stanu wojennego. Grupa studentów wskakuje do kanałów przed ZOMO, widać żaden uczciwie w mordę nie dostał. I pędzą, i lecą, mało się nie połamią, aż wchodzą na człowieka. Jak wyglądał, to sobie pan major dopowie. Mówili, że odrzucił ich na parę metrów jednym machnięciem ramienia, ale go dopadli i zadusili. Siedmiu. Mordercy. Przecież to ludzie są… Mówi pan… Oni znowu…?
– Nikt nikogo nie zabił.
Doktor Zembrzycki wyraźnie zmarkotniał.
– Pokażę coś panu, ale najpierw potrzebuję obietnicy. Otóż, musi się pan zgodzić, ze jeśli trafi pan na coś, na cokolwiek, co dotyczy tych ludzi z kanałów. Pan najpierw przyjdzie do mnie. Pan opowie. We mnie jak w studnię.
Jeśli jeszcze uciągniesz, stary capie, pomyślał Werner. A powiedział coś zupełnie innego.
– Pan mi pomożesz, plecy nie te – Zembrzycki wskazał klapę od studzienki. Werner odsunął ją, nie bez wysiłku. Niżej skrytka, mignęło szkło. Zaraz się odsunął. Zembrzycki, który pocił się jak prawiczek na randce, schylił się i zgrabnym ruchem wydobył wielki słój.
W środku szczerzyła się głowa.
Werner mało, a by upadł.
Straszna, zasuszona gęba wyszczerzona w grymasie, który mógłby należeć do wściekłego małpiszona. Tylko dużo gorzej. Ciemne oczodoły. Ostre zęby. Zapadnięte policzki, wybrzuszone czoło, guzy biegnące przez środek głowy.
– Zabierz to pan! Zabieraj!
Słój zniknął za biurkiem.
– Mógłbym pana…
– Ale mnie pan nie zamkniesz. Muszę panu, poruczniku, pokazać z czym pan się zmaga – Zembrzycki wypiął pierś – niech pan zgadnie, ile mam lat?
Werner był już kompletnie zbity z pantałyku.
– Osiemdziesiąt pięć, gdzieś może tyle.
– Strasznieś pan uprzejmy! No, no – Zembrzycki podsunął mu dowód osobisty. Werner, który właśnie zastanawiał się co zrobić ze zwariowanym staruszkiem, który myli stopnie policyjne i trzyma trupią głowę w słoju po ogórkach. Zamknąć. Łeb zabrać.
Ale spojrzał.
Patrzył dłużej niż się spodziewał.
W milczeniu oddał dokument i wyszedł, nie pamiętał nawet, czy podał na pożegnanie rękę Zembrzyckiemu, czy zostawił go z wyciągniętą, ze słojem i dowodem. Poszedł, choć facet miał w domu materiał dla przynajmniej trzech prokuratorów. Ale komisarz Werner nie czuł się już żadnym porucznikiem, majorem, komisarzem, bo nie czuł się już nawet policjantem.
Gunter ujadał jak wściekły. Werner zamknął za sobą furtkę. Szczeknęła okiennica. W oknie na piętrze pojawił się Zembrzycki.
– Unikaj kanalarzy! Mordercy! Skurwysyny!
Przynajmniej wiem gdzie iść, pocieszył się komisarz Werner. A Zembrzycki wołał dalej, cały czas to samo. Może tak do jesieni, żwawy staruszek, nie ma co. Staruszek.
Sto osiem lat.

• • •

Warszawiacy - spis odcinków

• • •

Łukasz Orbitowski- (urodzony w 1978 r.) pisarz, polski mistrz literatury grozy.

Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego debiutem w fantastyce było opowiadanie "Diabeł na Jabol Hill", opublikowane w pierwszym numerze miesięcznika "Science Fiction". Publikował opowiadania w czasopismach "Science Fiction", "Nowa Fantastyka", "Sfera", "Ubik", "Ha!art".

Dotychczas zostało wydanych dziesięć jego książek, m.in. "Złe Wybrzeża" (1999), "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" (2002), "Wigiljne psy" (2005), "Horror show" (2006), "Pies i klecha" (2007 i 2008). Za wydaną w 2007 r. powieść "Tracę ciepło" (Wydawnictwo Literackie) uhonorowany został Nagrodą Krakowska Książka Miesiąca oraz otrzymał nominację do nagrody im. J. Zajdla. Jest również współtwórcą gry fabularnej Bakemono oraz współautorem scenariusza do filmu "Hardkor 44".

Pochodzi z Krakowa, od niedawna mieszka w Warszawie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information