Łukasz Orbitowski - Warszawiacy. Odcinek 14.

Żeby zejść, musiał schylić głowę. Kosmie kazał trzymać się w kręgu światła, puścił przodem. Kanalarz wyglądał, jakby urodził się w tym miejscu, zwalisty, ale zwinny, szedł z nisko zwieszonymi dłońmi. Przystanął. Oddychał ciężko, no, młody to nie jest.

– Powinieneś mieć kask i inne buty – rzucił z żalem.
– Niech cię o to głowa, synuś, nie boli – Werner machnął pistoletem. Dałby głowę, że Klima, odwracając swoja paskudną gębę, mruknął „chuj ci w dupę, tatku”. Sufit schodził w dół, podłoże nie bardzo, Klima osunął się na kolana, zaczął brodzić. Werner za nim, kazał zwolnić. Było mokro, dawało chłodem, aż trudno wierzyć, że wiosna w pełni. Coś się nie składało w tych szarych ścianach, czy to strop niepewny, czy za grząsko. Zapach nie ten.
Odegnał ponure myśli obserwowaniem tyłka Kosmy, który sunął powoli w smród i ciemność. Był to zad niezwykle osobliwy, raz ze względu na kształt: przypominał pudło na ruski telewizor, umieszczony w gaciach ze względu na boski kaprys. Obdarzony wolna wolą usiłował tę sytuację zmienić szarpiąc się wbrew ruchom reszty ciała. Kosma parł naprzód, zad go stopował, niemal przywierając do ziemi, to znów bujał się na boki, zakłócając rytm wędrówki. Werner patrząc na ten cud przyrody zrozumiał, co nie pasuje mu w kanale.
Takie miejsca są pełne śmiecia: butelki, resztki żarcia, gumki, w których gniła czyjaś słaba męskość, pety, wymiociny. Powinno cuchnąć gównem. A tu nic. Tylko woń brudnej wody.
– Daleko jeszcze? – sapnął?
Kosma zwolnił, ale nie odpowiedział. Dobrze, bo zejście dobiegło końca. Byli w korytarzu, ściany zbiegały się w okrąg. Kosma ciężko dyszał, patrzył na Wernera, jakby ten wyrządził mu jakąś straszliwą krzywdę. Ten tylko postraszył pistoletem, kanalarz spuścił uszy po sobie i poszli. Prawie ramię w ramię. Werner odetchnął, gdy mógł wyprostować plecy i zaraz syknął, gdy wdepnął w coś miękkiego.
Pod butem zdychał rozdeptany ślimak, a jego kumpel, rozmiaru dorodnej frankfuterki zasuwał w stronę ceglanej ściany.
– Pełno tu tego dziadostwa – powiedział Kosma – niektóre są wielkie jak pstrągi.
Stuk, stuk. Niedaleko, przed nimi. Kosma jęknął, gdy poczuł lufę wbitą pod żebro.
– Nie taka była umowa – ostrzegł Werner.
Kosma obejrzał się przez ramię:
– Kiedy jesteś ze mną, ona nic ci nie zrobi.
Zobaczyli ją kilkadziesiąt metrów później. Stała w rozwidleniu i mrużyła oczy, nie przyzwyczajona do światła. Dziewczyna w białej, mokrej sukience. Wzrost, budowa czternastolatki, tylko twarz starsza, ozdobiona konstelacja drobnych guzków rozsypanych na czole. Jeden zdeformował jej brew. Dziewczyna wyglądała na zaskoczoną. Walnęła gniewnie gazrurką o ścianę.
Kosma uniósł rękę w uspokajającym geście.
Zniknęła w ciemności. Jakby coś ją tam wciągnęło.
– Pewno pójdzie za nami – rzekł Kosma – jest ciekawa, bardzo się boi. Przygotuj się, niedługo zacznie cuchnąć.
Werner był zbyt zaskoczony, by wykrztusić choćby słowo. Zrównał się z towarzyszem, przełożył broń do lewej ręki, mierzył mu w brzuch. Kosma podrapał się po szczecinie na pysku, powiedział:
– Niedługo powinieneś dać mi latarkę.
W odpowiedzi Werner mocniej zacisnął na niej palce. Ale Kosma miał rację, zaczynało cuchnąć. Dawało człowiekiem, wszystkim co porzucone, zlane z mieszkań i rzek. Gdy Werner był mały, bawił się nad strumieniem poniżej rzeźni. Woda niosła zgniłe mięso, zapach kanału przypomniał mu młodość.
Stuk stuk.
– Nazywamy ją Ewa – wyglądało na to, że Kosma się rozgada – podobno dawno temu była córką porządnego mieszczanina, wiesz, taka naprawdę dobra rodzina, dobra jak wódka, no i jak to w bajkach, stary cap pomyślał, że znajdzie jej chłopa jak ta lala, żeby rodzinę wzmocnić, fiu fiu, ale szkopuł w tym, że Ewka niezmiernie chuja lubiła, dawała dupy, rzekłbym fabrycznie, cała Warszawa żarty o niej gadała.
– Pierdolenie – tylko takie słowo wydobył z siebie komisarz Werner. Obejrzał się, poświecił. Mignęła biel.
– Żebyś wiedział – zgodził się Kosma – panna była jebliwa, ale głupia jak pudło, tatko nie wiedział, co robić. Wezwał księdza, potem konowała, gówno. Wreszcie Ewka zniknęła. Mówili, że ją zabił, ale jak sam pan widzisz, po prostu tu ją wrzucił. Czy sama uciekła? Czy mordercy żal się zrobiło, wydymał ładnie i wepchał do dziury? Radź sobie, kurwiszonku. Radzi sobie jak umie.
Latarka oświetliła źródło smrodu. Szerokim pasmem wody, w stronę śluzy spływały nieczystości i mnóstwo innego drobiazgu. Kolorowy bączek, głowa lalki, na która usiłował wyspindrać się tłusty szczur.
– Już nie daleko – zapewnił Kosma, znów zaczął gadać – może przez to właśnie jest taka dziwna? Może dymać jej się chce? Coś w niej zostało. Bo oni, rozumisz, wcale nie dymają, tak przynajmniej mi się zdaje. Ale też siedzą na dole, o tam – wskazał na śluzę – ostatnio zaczęli wyłazić. Nie wiem czemu. Nikt nie wie, chłopy zachodzą w głowę. Co ich przegania? A Ewka tutaj. Ani na górze, ani tam. Mówię, no, dziwna dziewczyna. No i widzisz, teraz trzeba przejść. Mówiłem ci, że trzeba innych ubrań.
Werner stanął nad ściekiem.
– Dlaczego ona nie jest brudna?
– Kto znowu?
– Ewka. Ma czystą sukienkę.
– Pojęcia nie mam zielonego – Kosma uniósł ręce w obronnym geście – chciałeś, żebym pokazał, to pokazuję. Poświeć w śluzę, to zobaczysz. Tam jest przejście – przydusiły go własne słowa – nie ma innej drogi.
Werner upewnił się, że celuje prosto w pierś Kosmy, ten, nawet gdyby chciał go pchnąć, stał zbyt daleko. Poświecił, rzeczywiście, coś tam migocze wśród gówna, wysunął ramię, a Kosma, który pchnąć go nie mógł, błyskawicznym ruchem wytrącił latarkę z dłoni. Przekoziołkowała w powietrzu, omiotła ściany i zniknęła w brudnej wodzie. Werner, w błysku wystrzału nie widział już Kosmy. Wrzasnął za nim. Spróbował iść, trzymając się mokrej ściany.
Jak go dopadnie, rozwali mu łeb, pocieszył się tą myślą, coś podcięło mu nogi i runął w wodę na łeb. Odbił się od dna, zalało mu usta i nos, dno było śliskie, jakoś ustał. Otarł twarz. Tak ciemno.
Stuk, stuk.
Strzelił, ale nic. Kanał rozświetlony błyskiem. Kłęby oparów.
Przypomniał sobie, że powinien iść z nosem tuż przy wodzie, wtedy się nie zatruje. To tylko kilka kroków. Wygrzebie się na brzeg.
Stuk, stuk. Bardzo blisko.
Komisarz Werner zmrużył oczy i wyciągnął bron przed siebie. Poczuł uwieranie z tyłu czaszki. Musiał o coś walnąć. Wolna ręką próbował wymacać brzeg, ale trafił na coś innego. Rąbek materiału.
Ból przeszedł w skronie, rozgrzał, rozpalił.
– Ewa? – szepnął komisarz Werner – nie bój się, nic ci nie zrobię.
Zdążył jeszcze chwycić się za czoło. Załkał, nie znał takiego bólu. Od środka. Jakby mózg nagle unerwił, ożył i próbował wydostać się na zewnątrz. Pistolet wysunął mu się z ręki.
Głowa komisarza Wernera eksplodowała.

• • •

Warszawiacy - spis odcinków

• • •

Łukasz Orbitowski- (urodzony w 1978 r.) pisarz, polski mistrz literatury grozy.

Absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jego debiutem w fantastyce było opowiadanie "Diabeł na Jabol Hill", opublikowane w pierwszym numerze miesięcznika "Science Fiction". Publikował opowiadania w czasopismach "Science Fiction", "Nowa Fantastyka", "Sfera", "Ubik", "Ha!art".

Dotychczas zostało wydanych dziesięć jego książek, m.in. "Złe Wybrzeża" (1999), "Szeroki, głęboki, wymalować wszystko" (2002), "Wigiljne psy" (2005), "Horror show" (2006), "Pies i klecha" (2007 i 2008). Za wydaną w 2007 r. powieść "Tracę ciepło" (Wydawnictwo Literackie) uhonorowany został Nagrodą Krakowska Książka Miesiąca oraz otrzymał nominację do nagrody im. J. Zajdla. Jest również współtwórcą gry fabularnej Bakemono oraz współautorem scenariusza do filmu "Hardkor 44".

Pochodzi z Krakowa, od niedawna mieszka w Warszawie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information