Nie macie prawa do seksu

Dominika Dymińska

Fot. Marcin Kaliński, ''Wysokie Obcasy''Cześć, to znów ja, wasza feministyczna joykillerka. Dużo ostatnio mówi się o dekryminalizacji prostytucji, realiach pracy seksworkerek i konieczności zapewnienia im stosownej ochrony, takiej samej jak przy innych rodzajach zatrudnienia. W sieci pojawiło się parę wywiadów z seksworkerkami przeprowadzonych, jak zwykle, przez białych, heteroseksualnych mężczyzn snujących tę narrację dość ochoczo i beztrosko. W tym kontekście przypomniał mi się głośny tekst Justyny Samolińskiej pt. Pornografia nie jest prawem człowieka, napisany w odpowiedzi na histeryczną reakcję lewicowych publicystów na jednego z postprawdziwych newsów o rzekomych planach ograniczenia w Polsce dostępu do pornografii. Pojawiały się wówczas komentarze utrzymane w takim na przykład duchu:

 

W Polsce można dzielić i rządzić nie mając konta w banku i prawa jazdy, ale nie rozumieć, że lekko licząc pół Polski masturbuje się do porno, to znaczy grubo nie rozumieć polskiego społeczeństwa. – Przemysław Witkowski

 

Samolińska odpowiadała:

 

Plan jest głupi, jednak obrona przemysłu pornograficznego i traktowanie dostępu do filmów dla dorosłych jako podstawowego prawa obywatelskiego – chyba jeszcze głupszy.

 

 

Na marginesie: nie jestem przekonana, czy masturbacja nierozerwalnie związana jest z porno, ale może się nie znam, a ograniczenia dostępu do masturbacji chyba jeszcze nie zapowiadano.

Co do jednego zgadzam się z Witkowskim: „Nie akceptować tej ścieżki rozładowania stresu, tego leku na nieudane życie płciowe, tego umajenia samotnych wieczorów, tej nadziei nieatrakcyjnych, tej przestrzeni spełnionej fantazji, tej ucieczki przed nudą, to nie rozumieć swoich przepracowanych, samotnych, często mało atrakcyjnych rodaków. To znaczy chcieć im zabrać jedną z niewielu radości.”

Masturbacja jest być może najlepszym i potencjalnie najmniej szkodliwym rozwiązaniem wymienionych wyżej problemów. Niemniej jednak żyjemy w kulturze, w której mężczyźni są nauczeni, że jeśli nie mogą czegoś (czytaj: kobiet) tak po prostu mieć, to mogą sobie to coś wziąć siłą lub kupić, co stanowi chyba istotną składową odpowiedzi na pytanie, dlaczego to raczej mężczyźni gwałcą kobiety, a nie kobiety mężczyzn. Coś takiego jak prawo do seksu nie powinno istnieć, bo seks zakłada udział więcej niż jednej osoby, a jedna osoba prawa do drugiej mieć po prostu nie może. Na podstawie szkodliwego założenia o prawie do seksu, grupy pseudorównościowych hipokrytów uzurpują sobie prawo do napastowania młodych dziewczyn, argumentując to koniecznością redystrybucji seksu, bo przecież wszystkim się powinno należećtrue story.

Dodatkowo lansuje się pogląd, że w seksie chodzi wyłącznie o przyjemność i cielesne spełnienie. Gdyby faktycznie tak było, masturbacja powinna zaspakajać wszystkich pozbawionych partnera czy partnerki. Ale nie zaspakaja. Bo w seksie chodzi też (a często przede wszystkim) o ego, a ego często chodzi o władzę. I to na tym tle powstają motywacje części mężczyzn, którzy kupują seks – na tle myślenia, że mają do kobiet prawo (edit: że im się kobiety należą). Zakładam, że pozostała część mężczyzn to proletariusze rynku seksualnego, którym brakuje śmiałości, doświadczenia, atrakcyjności czy też z jakiegoś innego powodu cierpią na deficyt obcowania płciowego. Współczesna kultura spieszy ze swoją kolejną lekcją: nie można pozwolić sobie na to, żeby czegoś nie mieć. A przecież czasem po prostu się czegoś nie ma.

W konstruowanym przez polskie media dyskursie na temat sekspracy irytuje mnie kilka rzeczy. Po pierwsze: czemu wciąż mówimy tylko o seksworkerkach? Skoro tacy jesteśmy równościowi, to co z seksworkerami? Czyżby mężczyźni nie świadczyli usług seksualnych?

Mówi się o prawach seksworkerek, o seksworkerkach-feministkach, o ich prawie do decydowania o własnym ciele – ok, pełna zgoda. Dlaczego tylko ani słowa nie pada przy tym o klientach? Dlaczego za tak całkowicie oczywiste uważa się, że mężczyźni po prostu raz na jakiś czas kupują sobie kobiety, że nie trzeba o nich w ogóle w tym kontekście wspominać? Święte oburzenie wzbudza fakt uprawiania przez kobiety seksu za pieniądze, ale już mało kogo rusza, że mężczyźni ten seks kupują, realizując tym samym wyobrażone prawo do kobiet.

Zapewne jednak prędzej świat zniknie pod wodą, niż zmieni się męska mentalność. A my nie będziemy niczym Putin twierdzący, że w Rosji nie ma gejów, twierdzić, że nie istnieje prostytucja. Żeby było jasne: uważam, że w kwestii sekspracy należy przede wszystkim słuchać o potrzebach osób, które ją wykonują. A wszystkie one mówią jednogłośnie: trzeba zdekryminalizować rynek usług seksualnych, a jego pracownice i pracowników otoczyć ochroną prawną i zapewnić im odpowiednie świadczenia. Wcale mnie nie dziwi, że w świecie zdominowanym przez kiepsko płatną, prekarną pracę ludzie wybierają taki zawód. Nie chcę się wymądrzać, a po więcej solidnej wiedzy odsyłam na przykład do blogaescortgirl.blog, którego autorka odnosi się do mitów na temat rzekomo wysokich zarobków seksworkerek, patologizacji i stygmatyzacji tego zawodu poprzez m.in. dopuszczanie do głosu nie samych zainteresowanych, tylko psychiatrów. Z mediów wyłaniają się bowiem dwa skrajnie różne wizerunki osób świadczących usługi seksualne: zniszczona przez życie ofiara handlu ludźmi i młoda studentka-sponsoretka, którą pan w kryzysie wieku średniego opiekuje się w zamian za „zaspokajanie jego męskich potrzeb”.

Tak samo jak ten model irytuje mnie wytwarzana wokół niego narracja, w której usługi seksualne jawią się jako coś całkowicie oczywistego, świadczonego zawsze i wyłącznie przez stanowiące przedmiot licznych dyskusji kobiety; świadczonego mężczyznom, którzy stanowią domyślny zbiorowy podmiot o oczywistych cechach i motywacjach. A to one właśnie budzą moje największe feministyczne wątpliwości. Zakładam jednak, że w pewnych sytuacjach motywacje mężczyzn kupujących seks mogą być czystsze niż motywacje tych, którzy uważają, że im się po prostu należy, a wiele relacji nawiązywanych na, nazwijmy to, casualowym gruncie ma zapewne szanse stać się bardziej przemocowymi od tych w ramach sekspracy.

Tak czy inaczej, po stokroć irytuje mnie sposób konstruowania przez lewicę dyskursu na temat seksu i ten jej mokry sen, w którym seks jawi się jako czysta, trywialna, codzienna zabawa bez konsekwencji. Owszem, dobrze promować pozytywną seksualność, ale jeszcze lepiej byłoby pamiętać przy tym, że seksualność jest polem, na którym wyjątkowo często dochodzi do przemocy. Nabudowany wokół niej dyskurs jest natomiast całkowicie rozhisteryzowany – z jednej strony przedstawia seks jako pozbawioną emocjonalnego kontekstu zwyczajną zabawę, a z drugiej jako potwora, którego należy się bać, wstydzić i wyrzekać, zamiast podchodzić do niego z większą ostrożnością i pokorą wobec jego dialektycznej natury, obciążonej sporym ładunkiem kulturowym i uwikłanej w relacje władzy.

• • •

Czytaj także:

• • •

Dominika Dymińska (1991) – pisarka, językoznawczyni, tłumaczka kilku języków, w tym polskiego na polski, studentka gender studies IBL PAN, feministka. Debiutowała w 2012 książką Mięso (Wydawnictwo Krytyki Politycznej), w 2016 roku wydala książkę Danke.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information