Autor trafia w sedno – ta książka jest o nas, o polskiej klasie średniej. Także o tych z nas, którzy mają lat 40 albo 60. Także o tych, którzy uważają się za bardziej wyrafinowanych i współczujących od jej bohaterów. Na przykład o jednej z moich dobrych koleżanek, osobie z wdziękiem i doktoratem wiodącej europejskiej uczelni, od której moja 3-letnia córka usłyszała: „Pobaw się dziecko zabawkami mojego Leonka, bo nigdy nie będziesz takich miała”.
Jerzy Stuhr kreuje się w swoim najnowszym filmie na nonkonformistę mówiącego nam nieprzyjemne rzeczy, takie, których nie chcemy, których wręcz boimy się usłyszeć, ale tak naprawdę to tylko populizm. Tu uszczypnie kościół, tam Solidarność, potem pośmieje się z toksycznych kobiet, na zakończenie odstawi lament nad zdziczeniem młodzieży i nad „Jutubem”.
Singer – jedna z najbardziej znanych knajp na Kazimierzu. Chociaż z ogromu lokali powstałych w dawnej dzielnicy żydowskiej można wybierać do woli, to tylko kilka z nich opisywanych jest we współczesnej literaturze. Oprócz Alchemii do tego wąskiego grona zalicza się właśnie Singer.
Wyszła właśnie po polsku niemożliwie wciągająca książka pt. Spektakl dezintegracji. Sytuacjonistyczne drogi wyjścia z XX wieku, której autor, McKenzie Wark, australijski teoretyk mediów osiadły w Nowym Jorku, podejmuje próbę dopieszczenia teoretycznych perypetii tego, co sytuacjonizm zostawił po sobie (czyli konkretnych ludzi, „praktykujących życie”).
Świat, który opisuje Engelking, nie jest czarno-biały – jest po prostu jednolicie mroczny, jednoznacznie zły i nieodwracalnie zdegenerowany. Z początku można potraktować to jako rodzaje retorycznego wyolbrzymienia, jednak szybko orientujemy się, że za tym oceanem żalu i bluzgu na rzeczywistość nie ma nic więcej, a ocean, jak to ocean, jest monotonny i nudny.
Świat, który opisuje Engelking, nie jest czarno-biały – jest po prostu jednolicie mroczny, jednoznacznie zły i nieodwracalnie zdegenerowany. Z początku można potraktować to jako rodzaje retorycznego wyolbrzymienia, jednak szybko orientujemy się, że za tym oceanem żalu i bluzgu na rzeczywistość nie ma nic więcej, a ocean, jak to ocean, jest monotonny i nudny.
Logika sztucznie podtrzymywanego elitaryzmu jest zawsze taka sama, niezależnie od tego, czy mowa o grupce dresów czujnie sprawdzających, czy ubiór kolegi spełnia standardy prawilności, czy też o graczach, zupełnie serio przywołujących podział na „PC gaming master race” i „dirty console peasants” z recenzji Bena „Yahtzeego” Croshawa.
Litery od niepamiętnych czasów towarzyszą ludzkości. Mieszkańcy najdalszych nawet siół znają ich kształty i używają ich w celu usprawnienia codziennych czynności. Dziwnym byłoby, gdyby dla tak ważnego wynalazku nikt nie znalazł zastosowania w grze komputerowej.
Może to przewrażliwienie, może „modernistyczna bojaźń kontekstu”, jak to ładnie zdiagnozowano, a może po prostu zwyczajna i niemodna zupełnie kwestia smaku, ale nie umiem patrzeć na autora Sklepów cynamonowych wyłącznie przez pryzmat jego twórczości, której wartość próbuje się bezskutecznie obśmiać. Jego los, nierozerwalnie spleciony z tą twórczością, nabrał symbolicznego i jednocześnie bardzo dotykalnego wymiaru, stał się znakiem.