Polskie drogi (9): Motyl i porno

Jakub Socha

Na tego, kto dotrwa do napisów końcowych Ostatniego klapsa Gerwazego Reguły, czeka nagroda. Nagroda jest niewielka, ale zawsze. Nagrodą jest wiedza. Na planszy wyświetla się informacja, że w filmie zagrała czwórka zwycięzców programu Zostań gwiazdą filmową – programu, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem; myślę, że nie tylko ja. Po przyjściu do domu, włączyłem komputer i wyszukałem, że jego pomysłodawcą jest Mariusz Pujszo, co w sumie nie powinno dziwić. Pujszo od lat angażuje się w przeróżne projekty. Swego czasu był redaktorem naczelnym widmowego miesięcznika „Gentleman”, którego nikt nie czytał. Od wielu lat kręci filmy, których nikt nie chce oglądać. Idąc za ciosem, postanowił zrealizować program, o którym nikt się nie dowie, a jego zwycięzców zaangażować do filmu, którego nikt nie zobaczy – w czwartkowy wieczór byłem na pokazie sam jak palec.

Brak odbiorcy nie jest dla Pujszo żadnym problemem, a to dlatego, że funkcjonuje on w równoległej rzeczywistości, która rządzi się własną logiką. W ramach tej alternatywnej logiki zwycięzcy wspomnianego show zatrudnieni zostali przy Ostatnim klapsie w roli statystów, ustępując miejsca prawdziwym celebrytom: Mai Frykowskiej, Markowi Włodarczykowi, Piotrowi Zeltowi, Michałowi Milewiczowi i samemu Mariuszowi Pujszo. Żeby nie było zwycięzcom smutno, zabrano ich jednak do Cannes, a ściślej – na bankiet, który w trakcie canneńskiego festiwalu, choć oczywiście nie w jego ramach, zorganizował Pujszo. Potem były jeszcze turystyczne zdjęcia na czerwonym dywanie, oczywiście w strojach wieczorowych, po to, by choć stojący wokół dywanu fotoreporterzy uwierzyli, że mają przed sobą jakieś zupełnie nowe gwiazdy.

Na czerwonym dywanie, a więc szczęśliwie, kończy się też sam Ostatni klaps. Stoją na nim kolejno: Sławoj Maria Hałaburda (Mariusz Pujszo) – reżyser, mistrz kina moralnego niepokoju, Manuella (Maja Frykowska) – aktorka porno, i Marek Obraniak (Marek Włodarczyk) – producent filmów porno. Tę trójkę połączyła Manuella, wielka admiratorka dawnej twórczości Hałaburdy, która pewnego dnia zagroziła producentowi, że odejdzie z zawodu, jeśli ten nie zatrudni jej ulubionego filmowca, żeby wyreżyserował dla niej film artystyczny. Obraniak, który wziął już od Japończyków zaliczkę na kolejną produkcję, nie ma wyboru – musi się zgodzić. Ale równocześnie próbuje postawić na swoim. Zatrudnia więc Hałaburdę do filmu kostiumowego o romansie pani Walewskiej z Napoleonem Bonaparte i przy okazji kręci na ten sam temat, w tajemnicy przed reżyserem, swoje porno. Jest więc Ostatni klaps filmem o filmie i filmem w filmie, pozornie nawet niepozbawionym potencjału, który w dużej mierze zawiera się w tym, że wierni wyznawcy X Muzy, Harubała i jego współpracownicy, wariują na punkcie produkcji porno i bez wyrzutów sumienia porzucają swój projekt, by włączyć się w to, co powstaje przy okazji. Zresztą to „przy okazji” zasysa nie tylko ich, zasysa też dyrektora telewizji i dziennikarkę prawicową. Porno jako wspólnota; porno jako zawodowe marzenie ludzi polskich mediów – tego jeszcze nie było.

 

 

Niestety cała ta seksualna rewolucja jest pruderyjna tak, jak tylko polskie kino być potrafi – seksu w filmie w ogóle nie ma, co najwyżej jakaś para przewraca się po sianie albo jakieś młode, skąpo ubrane dziewczyny ubijają kapustę w drewnianych kadziach. A wszystko to ku uciesze dowodzonej przez Pujszo, przepraszam – Hałaburdę, bandy podstarzałych dziadków. Widzimy ich, jak w jednej scenie przez małą szparkę między sztachetami przyglądają się biegającym półnago kobietom. To jest horyzont świata twórców Ostatniego klapsa, wyżej nawet nie próbują podskoczyć.

Seks to jedno, drugie to warsztat. Film cierpi dokładnie na to samo, co Manuella. W początkowych scenach twórcy chcą nas przekonać, że żadna z niej aktorka, co nawet im się bez wielkiego wysiłku udaje, później jednak próbują udowodnić, że jest w niej – obudzony przez Horubałę – talent. Niestety nie widać żadnych zmian, jest tak źle, jak było. Podobnie jest z Ostatnim klapsem – od początku jest jasne, że to jakieś żałosne kino amatorskie i to wrażenie w żaden sposób nie mija, mimo różnych autotematycznych tropów, żartów i wspaniałej przemiany Hałaburdy – zlęknionego starca, pożałowania godnego polskiego intelektualisty – który staje się prawdziwym mężczyzną.

Ostatnim elementem, który ma pomóc w transformacji w pięknego motyla, są czarne okulary, wręczone Hałaburdzie przez Manuellę, z wyraźną prośbą, żeby pozbył się tych starych. W finale jest już Hałaburda w nowym garniturze i nowych okularach i rzeczywiście staje się cud – Sławoj Maria Hałaburda staje się Mariuszem Pujszo. Ten nowy garnitur i te nowe okulary Hałaburdy to rekwizyty z prywatnej garderoby Pujszo, występował w nich nieraz na przeróżnych galach. Więc można spokojnie przyjąć, że na tym czerwonym dywanie wraz z Obraniakiem i Manuellą stoi nie reżyser filmu o pani Walewskiej, tylko sam Pujszo. Można powiedzieć: udało się, mamy wreszcie polskiego filmowca w Cannes. Tylko czy nie jest to tak zwane pyrrusowe zwycięstwo?

• • •

Czytaj także:

• • •

Jakub Socha – krytyk filmowy, redaktor w piśmie dwutygodnik.com, gdzie kieruje działem filmowym. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Kinie” i „Filmie”. Pochodzi ze Stalowej Woli, mieszka w Warszawie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information