Polskie drogi (3): W wielkim mieście; w objęciach wódki

Jakub Socha

12. edycję festiwalu Łodzią po Wiśle, podczas którego studenci Łódzkiej Filmówki pokazują w stolicy swoje filmy, wygrała Aga Woszczyńska, autorka Fragmentów. Młoda reżyserka zapytana na spotkaniu z publicznością, które odbyło się po jednej z konkursowych projekcji, czy może powiedzieć, o czym opowiada jej film, nie umiała udzielić odpowiedzi, a to przecież bardzo proste: Fragmenty to rzecz o samotności w wielkim mieście. Wielkie miasto udaje oczywiście Warszawa. Tutaj wygląda ona jak Nowy Jork, a nawet lepiej – jak pocztówka z przyszłości.

W początkowej sekwencji pojawia się w kadrze starszy pan z reklamówką z folii, jedyny element starego świata, reszta jest już ultranowoczesna. Kamera sunie przez gładkie powierzchnie: szklane wieżowce, wysokie okna, czarne blaty, białe ściany, chromowane krany, niczym granitowy kamień w curlingu. Reżyserka natomiast, dokładnie tak jak w tym olimpijskim sporcie, szczotkuje zawzięcie powierzchnię, usuwa sprzed drogi wszystko to, co mogłoby zwiększyć tarcie między kamerą a światem. I rzeczywiście, prawie wszystko zostaje wymiecione – wszystkie brudy i wszystkie emocje. Widzimy główną bohaterkę, gdy uprawia seks ze swoim partnerem – jej twarz jest pusta, nie wyraża nic, a przecież wyraża wszystko. Wiadomo – „wydrążony człowiek”, nie pierwszy i nie ostatni.

Na tle innych studenckich etiud, które realizowane są zazwyczaj za marne pieniądze, Fragmenty prezentują się imponująco. Te wszystkie wspaniałe wnętrza: ogromne, nowoczesne, urządzone, z widokiem na Pałac Kultury – to wszystko musiało sporo kosztować. Reżyserka chce, żeby to było widać, dlatego intensywnie ogrywa zamknięte przestrzenie, z prawdziwą atencją przygląda się tym warszawskim mieszkaniom, na które tak niewielu może sobie pozwolić, przez co miejscami ma się wrażenie, że to nie film, tylko reklama firmy deweloperskiej. Tego wrażenia nie rozpraszają nawet przygody głównej bohaterki – pracującej jako agentka nieruchomości – i jej partnera. Rzeczona para bladych blondynów przypomina roboty. Nic ich nie cieszy, nie ma w nich życia, niby chodzą po nocnych klubach, rozbierają się przed znajomymi, jedzą ser pleśniowy, ale ich życie stoi w miejscu. I od początku wiadomo, że nigdzie się nie ruszy.

Woszczyńska chciała być przebiegła. Wydawało jej się, że podkłada dynamit pod ten świat szklanych domów, że wpuszczając w niego dwójkę bohaterów: wyalienowanych, samotnych, otępiałych, czasami szalonych uda jej się zdemolować ten poźnokapitalistyczny, kryształowy pałac. Luksus jednak ten subwersywny gest petryfikuje, zamienia w kamień. Oglądając Fragmenty, myślałem sobie, że mógłbym nawet gratisowo trochę pocierpieć, gdyby mi tylko ktoś pozwolił cierpieć w takich wnętrzach. Przypomniała mi się też podczas seansu pewna gra językowa, którą wymyśliliśmy z kolegą podczas pobytu w pewnym nadmorskim hotelu, gdzie zakwaterowali nas mili organizatorzy pewnego festiwalu filmowego. Otóż chodząc po jego długich korytarzach, zaglądając do bezbarwnych wind, stojąc przy takich samych przedmiotach należących do wyposażenia pokoi, które od siebie niczym się nie różniły, rywalizowaliśmy zawzięcie w wymyślaniu coraz to nowych określeń dla tej hotelowej pustki, która zjadła już przecież tylu bohaterów filmowych. Po skończonej rozgrywce wracaliśmy jednak do rzeczywistości i cieszyliśmy się, że jeszcze nigdzie nie trzeba wracać, że jeszcze jutro zjemy przygotowane nie przez nas śniadanie. Ostatecznie bowiem miejsce do mieszkania, jeśli tylko jest dobrze usytuowane, jasne, wygodne i przewietrzone, nie powinno być problemem, nie było ono na pewno głównym problemem bohaterów Antonioniego, którego Woszczyńska uważa za swojego mistrza. U Włocha problemem było pęknięcie, wyrwa, która pojawiła się między człowiekiem a światem, w Fragmentach tego świata natomiast w ogóle nie ma i w zasadzie to nie wiadomo, co tak tych ludzi męczy.

W tym samym bloku, w którym odbyła się projekcja etiudy Woszczyńskiej, swój film pokazał też Grzegorz Krawiec. Jego Mój alkoholiku wydaje się w niczym niepodobny do w pełni profesjonalnie zrealizowanych Fragmentów, a jednak warto je ze sobą zestawić. Krawiec opowiada kuriozalną historię młodego alkoholika, gwiazdy serialu, początkującego pisarza, który w nagłym odruchu trzeźwości bierze maszynę do pisania, zakłada skórę i jedzie swoim starym autem na prowincję, by napisać sztukę. Nic tu nie jest takim, jakim powinno być. Gwiazdor wygląda jak bohater Bandyckiego Petersburga, doi żytnią, jak bohaterowie rosyjskich filmów, przed maszyną zachowuje się niemalże jak Jack Torrance z Lśnienia. W pijackim zwidzie rozmawia natomiast nie z białym szczurem, tylko z dwoma robotnikami, którzy przed kilkudziesięciu latami remontowali dom, w którym nasz bohater szuka schronienia.

Panowie siedzą w niedogrzanej ruderze, duchy opowiadają aktorowi swoją historię, mówią mu, żeby się opamiętał, proszą, żeby wyprawił im godny pogrzeb i odesłał z tego świata, intonują Mury Karczmarskiego. Zjawiają się też policjanci; dziewczyna, która odeszła od bohatera, częstuje go winem, dziewczyna spod sklepu prosi go o autograf, babcia patrzy mu w oczy z wyrzutem, on stuka w klawisze, nie może niczego zacząć, przewraca się i budzi na zimnym betonie. Krawiec nie ma w sobie ani krzty samokrytycyzmu, wszystko więc trafia do filmu jak leci; młody reżyser wyrzuca z siebie pomysły i myśli, że same się ze sobą skleją. Niestety, nic się nie klei – Mój alkoholiku to pokraczna, niebywała prowizorka, w której reżyser nawet nie troszczy się o to, by jakoś osadzić widza w swoim świecie. Chaotyczność, niefrasobliwość, pewnego rodzaju nieokiełznanie, które charakteryzują i równocześnie pogrążają film Krawca, wydają się dokładnie tym, czego troszkę brakuje Fragmentom. Precyzja, konsekwencja, opanowanie warsztatu jest tym, czego autor Mojego alkoholika powinien się uczyć od Woszczyńskiej.

Po skończonej projekcji zarówno jednego, jak i drugiego filmu, nucąc sobie pod nosem ulubioną piosenkę z dzieciństwa zatytułowaną Moja fantazja, zacząłem roić sobie taki oto scenariusz: pijak z filmu Krawca instaluje się w mieszkaniu bohaterów Fragmentów i tam zaczyna rozmowę z PRL-owskimi robotnikami budowlanymi oraz śpiewanie Karczmarskiego, w tym samym czasie dwójka warszawskich japiszonów z filmu Woszczyńskiej ląduje w ruderze gwiazdora, zakłada w niej agencję nieruchomości i próbuje znaleźć w zjadanym przez grzyba mieszkaniu ekspres do kawy wbudowany w ścianę, który był integralną częścią ich stołecznego świata. I coś mi się wydaje, że ta roszada wyszłaby wszystkim na zdrowie.

• • •

Czytaj także:

• • •

Jakub Socha – krytyk filmowy, redaktor w piśmie dwutygodnik.com, gdzie kieruje działem filmowym. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Kinie” i „Filmie”. Pochodzi ze Stalowej Woli, mieszka w Warszawie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information