Polskie drogi (2): Szlachcic i harcerze

Jakub Socha

W warszawskiej Kinotece odbyła się niedawno uroczysta premiera odnowionej cyfrowo kopii Popiołów Andrzeja Wajdy. Było miło, i to wcale nie dlatego, że bankiet rozpoczął się już między pierwszą a drugą częścią filmu, co pozwoliło obejrzeć finał na lekkim gazie. Polski świat filmowy jest w gruncie rzeczy niewielki, więc miało się wrażenie, że w Kinotece pojawili się wszyscy.

Pojawił się na pewno Daniel Olbrychski, trudno go było zresztą nie dostrzec: stał na scenie ubrany w coś, co przypominało górną część munduru z epoki napoleońskiej. Imprezę połączono z urodzinami aktora, który opowiadał publiczności o swoich wnukach i o swoim debiucie u Wajdy. Było to bardzo wzruszające, może właśnie dlatego i mnie wzięło się na wspomnienia. Przypomniałem sobie zdarzenie sprzed jakichś dwóch-trzech tygodni: stałem w ponurej palarni w jednej z hal telewizji, kiedy nagle wszedł do niej Olbrychski, a wraz z nim jego koledzy od papierosa. Rozpoczęła się rozmowa. Przysłuchiwałem się jej dyskretnie, równocześnie wysyłając z biodra ememesa do mamy. Pan Daniel w pewnym momencie oznajmił z rozrzewnieniem: „Kiedyś to się miało zdrowie, jak grałem w Popiołach, to potrafiłem nie schodzić z konia przez cały dzień; dzisiaj muszę najpierw dobrze zmęczyć konia na padoku, żeby na nim przez chwilę pojeździć”. Czy to jest dowód na to, że kiedyś było lepiej? Jest, i – jak się okazuje – nie jedyny. Kilka dni po Popiołach wybrałem się na Kamienie na szaniec Roberta Glińskiego.

Kim jest Rafał Olbromski, młody szlachcic z Popiołów? Głupim Jasiem, dużym, naiwnym cielakiem, bezbronnym obiektem żartów, mięsem armatnim, plasteliną, którą można dowolnie formować, ale która i tak odkształca się prędzej czy później do stanu wyjściowego. Czym jest bohaterstwo w filmie? Ponurym żartem, kampową mutacją. Prawie czterogodzinna adaptacja książki Żeromskiego to mastodont. Popioły są ociężałe, nieforemne, aktorzy grają z nadmierną przesadą, Wajda nie do końca panuje tu nad niektórymi elementami, a niektórych rozwiązań szuka po omacku, ale przecież i tak jest to film fascynujący: bezczelny, przewrotny i szyderczy wobec polskich fantazji i mitów. Autor Pokolenia pokazuje bezsens walki Polaków, którzy za Napoleona oddają życie i w jego imieniu wykańczają tych, z którymi powinni się raczej solidaryzować, pognębionych przez historię tak jak oni sami. Pokazuje też zdegenerowanie polskiej szlachty i zawstydzające formy szlacheckiej empatii wobec niższych klas społecznych. Olbromski, w pewnym momencie, po tym, jak już przeszedł cały świat, wraca do domu i postanawia uprawiać swój ogródek, ale ogródków, warzywniaków, szklarni w horyzoncie tego świata nie ma, nikt nie jest nimi zainteresowany, nikt nie ma cierpliwości by się nimi zajmować, tu aranżuje się co najwyżej romantyczne ogrody, w których stawia się kilka patriotycznych postumentów i pozwala się, by przyroda rządziła się sama. Nie dziwi więc, że młody szlachcic, gdy tylko nadarza się okazja, wsiada na konia i wraca na wojnę. Nie wiadomo, czy z niej wróci, a jeśli nawet, to – jak przekonuje ostatnia scena filmu – wróci ślepy. Olbromski, młody Polak, reprezentant młodej polskiej elity, jest już jednak ślepy, tylko trochę inaczej.

Kim z kolei są Alek, Zośka i Rudy, młodzi harcerze z filmowych Kamieni na szaniec? Ciężko powiedzieć, ludzi z planety Ziemia nie przypominają, jeśli już, to Słabego, Ciamciarę i Zasępę ze słynnej Spony Waldemara Szarka, nakręconej w duchu lat 90. XX wieku w Polsce adaptacji książki Edmunda Niziurskiego. Gliński, tak jak Szarek, fantazjuje na temat młodości i młodzieży, ale są to bezpieczne fantazje ze szkółki parafialnej. Jego bohaterowie może i są naiwni, ale nie mają żadnych wad, żadnych zainteresowań i żadnych słabości, w głównej mierze składają się z dobra i Polski. No i wbrew temu, o co oskarżyli ich niektórzy, energii libidalnej specjalnie w nich nie ma. Film sprawia wrażenie, jakby był rozciągnięta w czasie sesją do Male Mana utrzymaną w duchu rozczulających wstępniaków, które pisał do wspomnianego wyżej pisma jego były redaktor naczelny. Gliński operuje estetyką wprost z folderów reklamowych, ale jeśli nawet wszystko jest tu stylowe, to jest to styl, który preferują wszyscy, czyli tak naprawdę styl żaden. Widać, że przede wszystkim nikogo nie chce obrazić, dlatego też raz uśmiecha się do młodzieży, raz wywiesza polską flagę, raz stwierdza ze zrozumieniem: „Młodość musi się wyszumieć”, a innym razem, już bez żadnych żartów, podaje komendę: „Do hymnu!”.

Przymierzając się do Popiołów Żeromskiego, Wajda mówił, że chciałby się zająć„niedojrzałością Polski”. Czy podobny temat można znaleźć w Kamieniach na szaniec Aleksandra Kamińskiego? Pewnie nie, można natomiast znaleźć go w ekranizacji dokonanej przez Roberta Glińskiego, tylko że jest to już inna niedojrzałość, tkwi ona w samym filmie.

Mamy więc dwie opowieści o młodej, polskiej elicie, która dojrzewa i umiera w dramatycznych czasach. W jednej mamy ekspresyjną, odważnie skadrowaną scenę gwałtuna tle szczytów polskich gór; wirtuozersko sfilmowaną bitwę pod Raszynem i przerażające wejście do Saragossy, podczas którego Polacy giną, gwałcą i mierzą się z pacjentami oddziału dla obłąkanych; wreszcie kilkanaście obrazków z życia polskich elit, które poddają się blazie, i co najmniej tyle samo ucisku, któremu poddawane jest chłopstwo. W drugiej natomiast widzimy szarżę egzaltowanego młodzieńca w błyszczącym samochodzie na kwaterę Gestapo, której łeb ukręca zapłakana dziewczyna, szarpiąca za ramię ukochanego i zaklinająca go, by się opamiętał; dwie sceny pół-miłosne, pospieszne i purytańskie; słabą metaforę z czerwonym winem, które przelewa się z kieliszka i brudzi biały obrus; nakręconą w stylu serialu Czas honoru koturnową scenę akcji pod Arsenalem; wreszcie kuriozalną postać harcerza z Pragi, a potem pojawiającą się nie wiadomo skąd autorefleksję jednego z bohaterów, który z zasępioną miną mruczy, że Szare Szeregi powinny być jednak organizacją bardziej egalitarną. Potwornie się polskie kino zinfantylizowało na niektórych frontach.

Ten infantylizm jest jednak tylko jednym z wielu elementów szerszego zjawiska, które dobrze oddaje kuriozalna burza, jaka przeszła przez nasze media przy okazji Kamieni na szaniec. Jeśli porówna się ją z burzą wokół Wajdowskich Popiołów, też wyjdzie nam, że jest gorzej. Kiedyś przynajmniej kłócono się o paradygmat romantyczny, a przy filmie Glińskiego kłócono się głównie o to, czy w Polsce w latach 40. uprawiano seks. Ci, którzy uważają, że nie uprawiano, pewnie też są zdania, że kiedyś było lepiej. Wychodzi na to, że przynajmniej w jednym z każdym zawsze można się zgodzić.

• • •

Czytaj także:

• • •

Jakub Socha – krytyk filmowy, redaktor w piśmie dwutygodnik.com, gdzie kieruje działem filmowym. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Kinie” i „Filmie”. Pochodzi ze Stalowej Woli, mieszka w Warszawie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information