Polskie drogi (6): Telefon od Kasi z Puław

Jakub Socha

Jan Bratek przewraca się po raz pierwszy w studiu telewizyjnym pod ciężarem pytania, które zadaje mu niejaka Kasia z Puław. Jest rzecznikiem prasowym Metropolii Warszawskiej, a nie potrafi wymienić sześciu prawd wiary. Po raz drugi – pod ciężarem litery „P”, która odrywa się od napisu „Telewizja Polska” i spada prosto na Bratka, czym wpędza go w niemałe kłopoty. W swoim najnowszym filmie Jerzy Stuhr funduje głównemu bohaterowi drogę krzyżową, równie dosadną jak to „P” z szyldu podwieszonego pod niebem. „P” oczywiście znaczy „Polska” – znaczy „zły kraj”. Kraj hierarchów kościelnych, którzy korzystają z usług prostytutek; niedobrych kobiet, które niszczą życie mężczyznom; cwanych opozycjonistów, robiących polityczną karierę; niemiłych narodowców, którzy w każdym przeciwniku widzą Żyda; niemiłych Żydów, którzy teraz wracają po swój majątek; niegrzecznych uczniów, zakładających nauczycielom kubły ze śmieciami na głowę. Ta niechęć do uczniów jest tu co najmniej podejrzana, bo film sam w sobie ma wiele wspólnego z gimbazą. Jest dużym woreczkiem, do którego reżyser wrzucił stos pozbawionych smaku i koloru żelek. Człowiek żuje i żyje, i nic – pod koniec bolą go tylko zęby od tych wszystkich metafor, obrazów i przesłań. Od tej zramolałej wizji ostatnich 50. lat kraju nad Wisłą, przypominającej Teleexpress, w której niby wszystko jest: Marzec 68’, Solidarność, internowanie, SB, ZOMO, kościół, chocholi taniec, wywłaszczenie, upadek biur turystycznych, Tercet Egzotyczny, Zimmerman, Szurkowski, Orły Górskiego. Tylko że co z tego, skoro każde z tych zdarzeń pojawia się w formie nieporadnej, nieprzemyślanej migawki i ostatecznie nie ma żadnego znaczenia.

Polska jako miejsce na ziemi, gdzie nic nie ma znaczenia? Jeśli to jest to przesłanie, którego tak bardzo domaga się od sztuki Jerzy Stuhr, to jest to ewentualnie przesłanie-rykoszet, które zranić może co najwyżej reżysera, próbującego podrabiać w swoim najnowszym filmie Munka. Między Bratkiem a Piszczykiem jest jednak jedna kolosalna różnica – ten pierwszy był postacią tragiczną, pozbawionym tożsamości kameleonem, tchórzem i konformistą, turbo-dzieckiem polskiej ziemi, w którym skumulowały się, a następnie zmutowały cechy zamieszkujących ją ludzi; ten drugi jest tylko maszynką do drwienia z innych, biednym i dobrym cielakiem, który zawsze chce dobrze, tylko podli ludzie mu przeszkadzają.

Jerzy Stuhr kreuje się w swoim najnowszym filmie na nonkonformistę mówiącego nam nieprzyjemne rzeczy, takie, których nie chcemy, których wręcz boimy się usłyszeć, ale tak naprawdę to tylko populizm. Tu uszczypnie kościół, tam Solidarność, potem pośmieje się z toksycznych kobiet, na zakończenie odstawi lament nad zdziczeniem młodzieży i nad „Jutubem”. Jest to równie przekorne i działa równie skutecznie, jak słynny już trailer do Obywatela, który tak naprawdę nie jest trailerem. Całość zaczyna się od umieszczonego na dwóch szarych planszach komunikatu: „Nie zgodzili się na zwiastun, uznali, że najlepiej gdy opowiedzą o filmie sami”. Potem pojawiają się Maciej Stuhr i Jerzy Stuhr, którzy „lapidarnie” komentują i zapraszają na swój film. Miało być zabawnie, miało być przekornie, miało wyglądać to tak, że niby twórcy nie godzą się na marketingowe zagrywki i jeszcze potrafią się z siebie śmiać, wyszło zupełnie na odwrót – nie dość, że narcystycznie, to jeszcze nieśmiesznie.

 

 

Jerzy Stuhr pewnie myśli inaczej, samokrytycyzm nie jest czymś, co ostatnimi czasy przychodzi mu łatwo. Dał temu wyraz w wywiadzie udzielonym Jackowi Szczerbie dla „Gazety Wyborczej”, gdzie opowiedział o problemach, które napotkał podczas realizacji Obywatela. Zamiast skonfrontować się z myślą, że może jego scenariusz był po prostu słaby i dlatego tak długo czekał na dofinansowanie, Stuhr wolał zbudować spiskową teorię, podobną do tej, którą wygłaszał nie tak dawno Krzysztof Zanussi, tłumacząc, że Obce ciało zablokowały w PISF-ie radykalne feministki.

Podobny ton odnajdziemy w wywiedzie Ewy Winnickiej, który wszedł w skład towarzyszącej filmowi książki Obywatel Stuhr. Tu z kolei Stuhr mówi: „Spodziewam się niezadowolenia, zwłaszcza w moim środowisku. Podejrzewam, że Obywatel nie będzie się podobał Andrzejowi Wajdzie. On nie przepada za ironią i sarkazmem”. Z tą ironią i sarkazmem to chyba jeden z lepszych dowcipów, jaki ostatnio się udał Stuhrowi. Filmowiec, który jest jedną z najważniejszych figur Szkoły Polskiej, autor chociażby Polowania na muchy, Lotnej, czy Popiołów nie lubi ironii? Niech będzie nawet, że nie lubi, ale przynajmniej wie, jak się nią posługiwać. Jeśli Obywatel nie będzie mu się podobał, to na pewno nie przez jego ironię i sarkazm, bo jest to kino bezpieczne, w których tych dwóch rzeczy jest dokładnie tyle, co kot napłakał.

I choć wywiad Winnickiej warto przeczytać, bo można z niego dowiedzieć się naprawdę sporo o uwikłaniu Stuhra w najnowszą historię, o jego poglądach na temat współczesności, pewnego rodzaju samotności oraz klinczu, w którym obecnie się znajduje – co jak najbardziej jest tematem na szczery film – cały ten Obywatel kojarzy mi się chyba tylko ze Sztucznym miodem, piosenką Agnieszki Osieckiej. A szczególnie z jedną zwrotką, która chciałbym w tym miejscu zadedykować reżyserowi:

„Możesz bredzić... Pleść bzdury... Androny...
Tylko błagam cię: nie mów, nie mów, tylko nie mów do mnie jak do żony
Bo to wszystko nie tak,
nie tak,
nie tak.”

• • •

Czytaj także:

• • •

Jakub Socha – krytyk filmowy, redaktor w piśmie dwutygodnik.com, gdzie kieruje działem filmowym. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Kinie” i „Filmie”. Pochodzi ze Stalowej Woli, mieszka w Warszawie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information