Namalowałem kilka obrazów, ale Gerhard Richter pozostaje lepszym świętokradcą

Wojtek Żubr Boliński

Był to klasyczny, długi, jesienny wieczór. Jeden z takich, kiedy robi się zdjęcia czytanym książkom, głaskanym kotom i pitym herbatom; wszystko dla serduszek na Instagramie. Ja zamiast tego akurat wypiłem trochę wina i w tym błogosławionym stanie udałem się ku nieznanym wodom przygody. Na Allegro. Zwykle taka historia kończyłaby się zakupieniem kilku książek, tym razem jednak było inaczej. Oto spontanicznie stałem się posiadaczem zestawu początkującego malarza. W zasadzie tylko sztalugi i małej plastikowej palety, bo tylko one z całego tego zestawu nadawały się do normalnego użytkowania. No i może farby, ale te maciupkie tubeczki wypadałoby nazwać raczej próbkami. W zestawie znajdowały się również na przykład kredki i blok rysunkowy, dzięki czemu poczułem się znowu, jakbym wygrał konkurs w podstawówce, co było całkiem przyjemnym wspomnieniem, bo trzeba Wam wiedzieć, że w podstawówce nie było na mnie mocnych w żadnym konkursie. Potem, to co innego, ale podstawówka – aj, boże. W każdym razie szybko musiałem uzupełnić mój zestaw artysty-plastyka, żeby nie pozwolić sztaludze obrastać kurzem. Dokupiłem jakieś tam w miarę sensowne pędzle, płótna i akryle. Wiadomo.

Moje nowe hobby okazało się strzałem w dziesiątkę. Mało rzeczy mnie ostatnio tak relaksuje, jak kładzenie farby na podobrazie. Do tego, jak się ma już te ileś-tam lat, to w ogóle mało rzeczy pozwala się nie przejmować efektem końcowym. A tu – proszę, jak najbardziej. Czysta radość, jak przy stemplach z ziemniaka. Czasami jednak bywa irytująco, bo moje umiejętności plastyczne są najwyżej takie sobie. Od dziecka coś tam rysowałem, ale nigdy nie zająłem się tym na poważnie, a moim szczytowym osiągnięciem w dziedzinie plastyki było to, jak kiedyś na studiach jedna laska zobaczyła moje bazgroły w zeszycie i stwierdziła, że fajnie by było, gdybym to ja zaprojektował jej tatuaż. Na co tylko parsknąłem śmiechem. Talent plastyczny? Jak najbardziej. Praca nad nim? A skąd!

Potem w pogoni za etatem, umową o pracę i wygrzebaniem się z prekariatu w ogóle porzuciłem przygody z plastycznymi sztukami. Aż do teraz. Najbardziej irytująco zrobiło się, kiedy zapragnąłem, żeby moje „obrazy” zaczęły coś tam jednak przedstawiać. Ale kiedy przypomniałem sobie, jak Gerhard Richter maluje swoje abstrakty i jeszcze mówi o tym, że sam proces tworzenia jest ważniejszy od efektu… Tak pięknie usprawiedliwiało to moje zacieki i plamy! Ba, przypomniałem sobie film o nim i scenę, w której patrzy na dwa obrazy składające się z żółtych mazów, bardzo podobne do siebie. Przypomniałem sobie jego asystentów, którzy patrzyli na malarza jak na wariata, a nie mówili tego tylko dlatego, że ich praca polega na tym, żeby nie mówić malarzowi, co o nim myślą. Przypomniałem sobie Richtera, który jeden z żółtych obrazów ocala, a drugi zamalowuje na biało nerwowymi gestami, bo jest brzydki. I nagle go rozumiałem! Ech, my, Wielcy Artyści.

Olałem więc starania i zacząłem... po prostu malować. Stawać przed czystym płótnem bez żadnego pomysłu i planu na to, co może się za chwilę wydarzyć. Okazało się, że to dopiero wprowadza mnie w stan niemal euforyczny, który polecam każdemu, choć nie sądzę, żeby u każdego zadziałało. Ostrzegam jedynie przed takimi zabawami w kawalerce i mam cichą nadzieję, że właścicielka mojego mieszkania tego nie czyta (gdyby jednak – pozdrawiam Panią, Pani M., nie ma się o co martwić, ja to wszystko zmyję!).

Oczywiście, abstrakcje Richtera stanowią o wiele większą wartość od moich, których nie traktuję dużo poważniej niż źródła mojego dobrego samopoczucia (to porównanie ze stemplami z kartofli nie może mnie opuścić). Jednak wiele osób nawet te jego abstrakcje jest w stanie uznać za zachlapane farbą płótna. Dlaczego człowiek patrząc na obraz abstrakcyjny nie wie, jak go ugryźć i przechodzi obok obojętnie?

Porządek i chaos od zawsze ścierają się w sztuce – jak Jedi i Sithowie, jak DC i Marvel, jak „klasycy” i „barbarzyńcy” w „BruLionie”. To są dwa żywioły, które nią kierują, niezależnie od tego, czy mówimy o sztukach plastycznych, literaturze, czy muzyce. To dwie strony tego samego medalu. Przy czym oddanie się porządkowi jest o wiele mniej korzystne i ograniczające, jeśli chcemy mówić o prawdziwej sztuce. Porządek sprawdza się raczej w wojsku niż w jakiejkolwiek dziedzinie twórczej, a oddanie się konkretnej formie jest dobre przede wszystkim wtedy, gdy chcemy na swoich „dziełach” zarabiać. Patrz: proza gatunkowa. Patrz: kino. Patrz: cała popkultura.

Chaos – to jest dopiero coś, z czego powstają rzeczy nowe, nieznane, lepsze. Nawet jeśli (jak w przypadku malarstwa) niedostrzegalne dla przeciętnego odbiorcy na pierwszy rzut oka. To poczucie twórczego chaosu jest tak pociągające, że zachlapanie farby płótnem traktuję jak gwałt na formie. Tej formie, od której ciągłe uciekanie powinno nam przyświecać. Bo pojęcie „malarstwo” już samo w sobie implikuje jakąś formę. Wszak za tym jednym słowem – „malarstwo” – stoi cała masa szczegółów i elementów składających się na tę konkretną dziedzinę sztuki. Malarstwo to płótno. Malarstwo to farby. Malarstwo to umiejętności. A ja, pozostając w tych ramach, mogę je na swój sposób zbezcześcić. I czuję się z tym doskonale. Nie tworzę jednak przy tym nic wartościowego, choćby we własnych oczach (stemple!), a Gerhard Richter już tak. Dlaczego? Bo malować jak ja może każdy, a jak on niewielu. Mimo, że i Gerhard, i Wojtek zostawiają na płótnie abstrakcyjne bóg wie co. Bo on oprócz tego potrafi malować. I wykorzystuje to jak zły, malując oprócz abstrakcji również fotorealistyczne dzieła.

Wyobrażam sobie jednak, że nie ma nic przyjemniejszego niż wykształcić się w kierunku plastycznym i nauczyć się malować, odwzorowując rzeczywistość. A potem porzucić to wszystko dla malowania w stylu choćby action painting. To jest dopiero zbezczeszczenie, które ma wartość. Odrzucenie wszystkiego, co się potrafi; rzemieślniczego mistrzostwa, do którego dochodziło się latami, przez całe życie. To wyrzeczenie się siebie samego na rzecz oddania końcowego efektu przypadkowi jawi się mojej wyobraźni jako mistyczne przeżycie; coś odróżniającego artystę od wyrobnika czy przypadkowej osoby mażącej po płótnie, jak ja. Gwałt już nie tylko na formie, z którą się konfrontujemy, ale na formie, w której sidła wpadliśmy. Ten prawdziwy malarz, gwałcący formę, jaką jest malarstwo – definicja wolności.

A ja? Chlapię sobie dalej (ale ostrożnie, Pani M., naprawdę!), kiedy mam nastrój, i dzięki temu przynajmniej trochę, po swojemu, zrozumiałem abstrakcyjne malarstwo. I miałem temat na ten tekst. Wszystko dzięki wypiciu odrobinę zbyt wielkiej ilości wina w mieszkaniu pewnego jesiennego wieczora.

• • •

Czytaj także:

• • •

Wojtek Żubr Boliński – permanentna tymczasowość, rocznik '89. Trochę poeta, trochę prozaik, ale jeszcze nie do końca. Kiedyś prawie kulturoznawca, ale nie w pełnym tego słowa znaczeniu; coś jakby dziennikarz albo trochę bloger, nie wiem. Copywriter, który zyskuje przy bliższym poznaniu.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information