Wstyd

Wojtek Żubr Boliński

Łączę się z internetem – zawsze chciałem tak zacząć felieton, bo to takie przyjemnie retrofuturystyczne. Jak Rick Deckard snujący się w długim płaszczu po mieście skąpanym w deszczu i neonach. Faktycznie jednak z niczym się nie łączę, niestety. Globalną sieć mamy wszak przyczepioną na stałe do naszych durnych mózgów wprost przed odbytnice, i to paradoksalnie bez kabla. To metafora tego, że wszyscy jesteśmy dymani online, a wizja ludzi sprowadzonych do roli baterii z Matrixa już dawno się sprawdziła, tylko ładniej wygląda. Ale stop, dość cyberpunka – ja dziś nie o tym.

Skoro już jesteśmy podłączeni do internetu naszego powszedniego i mamy świat w zasięgu palca, lubimy korzystać z tej supermocy w najbardziej bezsensowne z możliwych sposobów. Zadziwiająco bezsensowne. Ot, na przykład wyrażając opinie. Różne. O wszystkim. Nie żebym odmawiał panu, pani, pani i jeszcze tamtemu panu prawa do posiadania i wyrażania opinii, skąd. Ale gdyby spojrzeć na to szerzej, nic na tym nie zyskujemy. Światopoglądowe komentarze statystycznie są jak wrzutki z rzutów rożnych w piłce – bez sensu i w znakomitej większości korzyść z nich jest żadna. Jasne, każdemu się zdarza. Ja nie jestem święty, też mam na swoim koncie parę takich zagrań; za każdym razem dochodziłem do tego samego pytania: co ja robię ze swoim życiem? Zwykle jest tak: komentujemy sobie, wjeżdża delikatna pasywna agresja, a potem rozchodzimy się w swoje strony. Niby w pokoju, ale niesmak pozostaje – podobny do tego, jaki masz budząc się w niedzielny poranek pod jedną kołdrą z nieznajomą, roznegliżowaną osobą. Tak słyszałem.

Wchodzę czasami na znany portal społecznościowy. Wchodzę po pas, bo tylko tam przecież jeszcze spotykam znajomych, a jakieś resztki społecznych interakcji i stosunków warto zachować. Kto wie, kiedy mogą się przydać. Ryzyko jest takie, że trafię tam właśnie na taką wymianę poglądów i jeszcze – broń boże – dopiszę coś od siebie. Na szczęście zwykle udaje się tego uniknąć. Ale widzieć, widzę. Ostatnimi czasy los sprawił, że byłem niemym świadkiem takich wymian wirtualnych kuksańców wśród znajomych: źli i prymitywni narodowcy zawłaszczyli symbole narodowe. Granica konfliktu zawsze przebiegała podobnie. Po jednej stronie ci, którzy ubolewają nad tym, że nie mogą założyć koszulki z orzełkiem, bo będą identyfikowani z sebixami wyklętymi, pół-kryminalistami, marginesem społecznym, takie, takie. Po drugiej stronie obserwowanych przeze mnie konfliktów okopała się grupa uważająca, że każdy ma prawo do patriotycznych uniesień, a jak ktoś jest z patologii, to nie z własnej winy – sebix jaki jest, każdy widzi; trudno mu w życiu i tyle, niech ma.

I tutaj zaczyna się mój problem. Nie umiem rozstrzygać w swojej głowie konfliktów, bo dostrzegam strzępki racji najczęściej po obu stronach, takie moje przekleństwo. Wiecie, ja sam za sebkami wyklętymi raczej nie przepadam, choćby dlatego, że nie czuję się w ich pobliżu bezpiecznie. To chyba dobry powód. Sam chętnie założyłbym sobie czasem barwy narodowe i pocieszył się z bycia Polakiem, bo ja swoją tożsamość narodową całkiem (ciągle jeszcze) lubię, chociaż często atakuję formę polską, bo to jest moja forma i mi wolno. Dlatego zawsze śmieszy mnie, jak ktoś mówi: „Tak ciśniesz po katolicyzmie, a o islamie to nic nie powiesz!”. Pewnie, że nie, bo katolicyzm mnie, jakby nie patrzeć, ukształtował, stąd moje święte prawo do jego krytyki. Wracając do tematu – też czuję, że barw narodowych to lepiej jednak nie zakładać, a instynkt mi podpowiada, że jak kogoś w tych barwach na ulicy spotkam, to raczej będzie nam daleko do porozumienia.

Z drugiej strony, jak ktoś się wychował na osiedlu i raczej w biedzie, książki to on nie za bardzo, z wykształceniem też nie poszło, to przecież nie jego wina – racja. Na blokach trudno o dobre wzorce, a nie każdy jest taki super, żeby sam, jako dziecko, miał pełną świadomość, że z czytania wyniesie więcej niż z ławeczki pod blokiem. Nie ma lekko.

Wcale nie chciałem dołączać do żadnej z tych dyskusji, serio. Mimo to zastanawiałem się, kto ma rację. Odpowiedź jednak nie brzmi wcale: obie strony. Plot twist: racji nie ma nikt, a odpowiedź na pytanie „dlaczego?” zawiera się w powiedzonku utrwalanym w hip-hopie: „DON'T HATE THE PLAYER. HATE THE GAME” (swoją drogą, jak ktoś zna dokładne pochodzenie tych słów, chętnie się dowiem).

Ten pseudopatriotyzm, którego wylew dziś obserwujemy, staje się usprawiedliwieniem aspołecznych zachowań grupy, której zasadniczo nie jest za dobrze w życiu, o czym już nie wszyscy chcemy widzieć. Stanowi on pewną rekompensatę za życiowe krzywdy i nowy kompas moralny, według którego jak bijesz kogoś, kto mówi po niemiecku, to robisz to w imię ojczyzny. Czyli można. Nawet się powinno, bo tu jest Polska i mówi się po polsku. Dalej, jak postępujesz według tego kompasu, to jesteś „nasz”, „prawdziwy Polak”. A jeśli uważasz inaczej, jeśli tęsknie patrzysz w stronę zgniłego i plugawego zachodu, który uważa się za lepszy, to możesz tam sobie wyjechać lub zostać, i zbierać wpierdol w imię ojczyzny. Nie tylko zachód jest zły, ale każdy, kto uważa się za lepszego i patrzy z góry. Sędzia (każdy, bo tak prościej) czy lekarz (każdy, bo tak prościej). Oczywiście, to problem zdefiniowany dawno temu i nie jestem pierwszy, który o nim pisze. Tylko że w szerszym ujęciu pseudopatriotyzm wcale nie służy pseudopatriotom, a to dla wielu może już stanowić nie lada odkrycie.

Ktoś, chcąc dojść do władzy, potrafił im taki pseudopatriotyzm podarować. Dał im kłamstwo, dzięki któremu mogą poczuć się lepiej. Przemówił do najliczniejszej grupy społecznej w Polsce – do ludzi, którzy czują największy niedosyt i nie wiedzą, jak to zmienić. Rzucił im ochłapy życiowej satysfakcji: kilka nieprawdziwych haseł, które spięły się w błędnie pojmowaną miłość do ojczyzny i którymi potrafił ich przekonać do siebie. Pokazał palcem tych złych. I to jest prawdziwy problem, dużo bardziej obrzydliwy niż to, że łysy dresiarz nosi koszulkę z orzełkiem, uważa Łupaszkę za bohatera i chce mi spuścić łomot. Problemem jest to, że ktoś do tego cynicznie i na zimno dla własnych korzyści doprowadził.

A my na to patrzymy przez nasze ray-bany i panikujemy. My – piękni, młodzi, oczytani, wykształceni, modni, żyjący w centrach dużych miast – zapomnieliśmy o podstawowej kwestii: nie jesteśmy najważniejsi na świecie. A nawet jeśli się mylę i jednak jesteśmy, to nie jesteśmy większością. Jest nas mniej i jesteśmy idiotami, bo swoje oczytanie potrafimy wykorzystać do podrywania hipsterek na zbawiksie i do spoglądania na dresiarza jak na tępego ogra. Z góry. Jeśli uważamy kogoś za gorszego od nas i manifestujemy to, ten ktoś będzie czuł się gorszy od nas. I nie będzie nas lubił. A jak organ państwowy pozwoli mu nas sprać, on to chętnie zrobi, a organowi państwowemu podziękuje. Dlatego najważniejsze osoby w tym kraju nie mają problemu z fotografowaniem się na tle flag organizacji, którym przyświecają najobrzydliwsze z możliwych idei. Ludzie, którzy nie dostali od życia za wiele, mają (w końcu) obszar, w którym czują się lepiej. Mało tego; czują, że wreszcie wszyscy (prawdziwi) Polacy to jedna rodzina.

To dokładnie ten sam mechanizm, co przy rewolucji bolszewickiej – bierzesz masy, pokazujesz im wroga, który uważa się za lepszego, ale jest w mniejszości, i wygrywasz.

Patrzcie, arystokracja – myślą, że są lepsi, ale nas jest więcej! Na nich!

Patrzcie, burżuazja – myślą, że są lepsi, ale nas jest więcej! Na nich!

Patrzcie, wykształciuchy – myślą, że są lepsi, ale nas jest więcej! Na nich!

Patrzcie, sędziowie – myślą, że są lepsi, ale nas jest więcej! Na nich!

Patrzcie, pedały w rurkach – myślą, że są lepsi, ale nas jest więcej! Na nich!

I tak dalej.

Tylko, że to właśnie my – piękni, młodzi, oczytani, wykształceni, modni, żyjący w centrach dużych miast – mamy obowiązek widzieć więcej niż dna naszych kubków po przysłowiowych sojowych latte, uczyć się na błędach historii i wiedzieć, czyją winą jest to wszystko. Na wszelki wypadek podpowiem: naszą.

• • •

Czytaj także:

• • •

Wojtek Żubr Boliński – permanentna tymczasowość, rocznik '89. Trochę poeta, trochę prozaik, ale jeszcze nie do końca. Kiedyś prawie kulturoznawca, ale nie w pełnym tego słowa znaczeniu; coś jakby dziennikarz albo trochę bloger, nie wiem. Copywriter, który zyskuje przy bliższym poznaniu.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information