Piramidalna dystopia

Wojtek Żubr Boliński

Może to trochę gówniarskie, a może zupełnie nie, ale uwierzcie mi – gdybym tylko mógł jednym ruchem palca, szybko i bezboleśnie unicestwić całą ludzkość, zrobiłbym to. Kiedy o tym z nieukrywaną przyjemnością myślę, czy to rano, czy to przed snem, przed oczami nie mam wcale apokaliptycznych wizji, masowej zagłady czy cierpiących w płomieniach całych narodów. Wyobrażam to sobie raczej jako coś na kształt zgaszenia światła, ewentualnie odinstalowania systemu (ale to tylko, gdy mam gorszy nastrój).

Na jednym z portali o nowoczesnych technologiach, internecie, trendach; o tych wszystkich telefonach i systemach, jeden z autorów, którego bardzo zresztą lubię, zaczął swój tekst o nowych sprzętach od Apple'a stwierdzeniem, że on to w sumie kibicuje każdemu z gigantów technologicznych, bo im lepiej im idzie, tym lepiej dla nas – konsumentów. „Niby tak, ale kurwa nie do końca”, jak głosi popularny mem. Rozwój technologicznych korporacji i ich rywalizacja to widzialny znak technologicznego postępu, który w obecnej postaci jest nie do przyjęcia. Jeszcze niedawno postęp oznaczał bowiem rozwój społeczeństwa jako takiego, wcześniej pewnie jeszcze rozwój całej ludzkości. Dziś oznacza głównie zyski wąskiej grupy osób. Dziś okazuje się – i coraz łatwiej to dostrzec – że postęp, uznany przez nas za wartość samą w sobie (jak na przykład miłość, czy honor), jest czymś zupełnie niepotrzebnym człowiekowi, podobnie jak... sektor finansowy. To dobre porównanie o tyle, że jedno i drugie pojęcie oznacza zjawisko, które żyje i funkcjonuje dla siebie samego. Postęp dla postępu. Finansjera dla finansjery.

Daliśmy sobie wmówić, że szczęście rozumiane jako pewien rodzaj spełnienia jest możliwe, więc wydaje nam się, że do czegoś dążymy. Tymczasem przytłaczająca większość z nas dawno już sprowadzona została do roli baterii z Matrixa. O ile w skali globalnej należymy do nielicznej grupki wybrańców (ja mogę to napisać, wy możecie to przeczytać, znaczy: stać nas na sprzęt, mamy dostęp do internetu, ergo: nie głodujemy), tak uznając nas za części składowe tzw. społeczeństwa zachodniego, należymy raczej do tych biedniejszych i tych liczniejszych. Naszym celem i sensem funkcjonowania w tym systemie jest głównie popychanie żaren postępu poprzez pracowanie, zarabianie i nabywanie, a napędza nas do tego perspektywa tej ostatniej, najprzyjemniejszej (jak nam się wydaje) czynności. Tak naprawdę ukryty przed nami cel naszego żywota to nabijanie kabzy tym, którym pęka ona już w szwach; tym mniej licznym.

Funkcjonujemy w ogromnej, globalnej piramidzie finansowej i tylko wydaje nam się, że będziemy szczęśliwsi, jeśli awansujemy w niej o jeden stopień. Sam awans zwykle jest marnym złudzeniem, wywołanym kupnem nowego, droższego modelu telefonu; w rzeczywistości ściany piramidy są zupełnie gładkie, a jeśli uda nam się choć trochę po nich podciągnąć, robimy to opierając się na głowach innych ludzi, współuczestniczących z nami w tym mało zdrowym sporcie. Gdzieś tam, z tyłu głowy, do każdego z nas przemawia czasem głos, który należy jak najszybciej uciszyć. Mówi on nam – zgodnie z prawdą – że innej drogi awansu, niż czyimś kosztem, nie ma. Bo nie ma tyle chleba (nawet wody!), żeby starczyło dla wszystkich, bo nasze ajfony ktoś musi wyprodukować (jak najtaniej), a za naszą kokainę ktoś musi zginąć. Ale tego nie chcemy widzieć, bardzo chętnie widzimy za to sąsiada, który ma gorzej od nas i który jest naszym realnym wrogiem w wyścigu ku górze.

Każdy z nas ma w sobie małego, wrednego Jarosława Kaczyńskiego, którego obsesją jest wstawanie z kolan, będące tylko inną wersją wspinania się po piramidzie. Każdy z nas ma w sobie małego nazistę, dzielącego ludzi na lepszych i gorszych według dowolnie wybranego kryterium. Każdy z nas ma w sobie małego Donalda Trumpa, usiłującego pokazać wszystkim wokół, że ma największego fiuta po tej stronie kosmosu, a kto przed owym narządem nie klęknie, zostanie nim zgładzony. Ktoś musi uklęknąć, by wstał z kolan ktoś. Zawsze będziemy więc porównywać się z innymi i bacznie sprawdzać, kto jest wyżej po naszej stronie piramidy. Chyba, że ten atawizm pokona w nas ewolucja, ale zakładam, że szybciej jednak wyrżniemy się sami i to w imię jakiegoś społecznego awansu, który tak naprawdę został wymyślony przez kogoś innego i jeszcze wmówiono nam, że dostępny jest dla wszystkich. Szczyt naszej piramidy jest nie tyle nieosiągalny, co niewidoczny i nie mamy nawet podstaw, by zakładać, że istnieje. Możemy jedynie wierzyć.

Nieumiejętność dostosowania się do życia w piramidalnym systemie zwykle określana jest nazwą jakiejś jednostki chorobowej. Może to być na przykład depresja nasza powszednia, choroba cywilizacyjna, zbierająca coraz bardziej pokaźne żniwa. Na szczęście da się leczyć. Albo się udaje i jesteśmy nadal w stanie uczestniczyć w wyścigu, albo się nie udaje i wypadamy z gry. Trzeciej drogi nie ma. Jak więc wierzyć w lekarzy, których misją jest nie tyle pomaganie ludziom, co umożliwienie uczestniczenia w systemie zbudowanym po to, by na nas zarabiać? Wmawia nam się potrzeby, które spełniamy, więc wydaje nam się, że jesteśmy szczęśliwi, dzięki czemu pracujemy dalej, żeby naprawdę zarabiał ktoś inny. Chciwość rodzi chciwość, a wszystko jest podporządkowane właśnie jej i tak to się będzie kręciło jeszcze bardzo długo.

Trudno mi wskazać jeden moment w historii, który można uznać za powstanie tej piramidalnej dystopii, ale niewątpliwie nie mylił się J.J. Russeau, twierdząc, że zło zaczęło się, kiedy ktoś ogrodził sobie kawałek ziemi i powiedział: „To moje”.

Pewnie nigdy nie dowiemy się tego na pewno, ale jeśli przyjąć, że jesteśmy jedyną inteligencją we wszechświecie, to trudno mi uznać nas za coś więcej niż za pomyłkę genetyczną – nie znam bowiem innego gatunku, który potrafi krzywdzić w takim stopniu i w takiej skali nie tylko inne istoty, ale samych siebie nawzajem. Jeśli jednak inne cywilizacje istnieją gdzieś poza Ziemią, to żywię nadzieję zmieszaną z przekonaniem, że wyżej w ewolucji stawia je brak tych wszystkich atawizmów, przez które niedługo (wierzę) wzajemnie wybijemy się. Może akurat oni mają czas, żeby na to poczekać?

• • •

Wojtek Żubr Boliński – permanentna tymczasowość, rocznik '89. Trochę poeta, trochę prozaik, ale jeszcze nie do końca. Kiedyś prawie kulturoznawca, ale nie w pełnym tego słowa znaczeniu; coś jakby dziennikarz albo trochę bloger, nie wiem. Copywriter, który zyskuje przy bliższym poznaniu.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information