Nie mam pojęcia

Wojtek Żubr Boliński

Ten schemat przerabiałem z dziewczętami niejeden raz. Chodziliśmy sobie, chodziliśmy i nagle bang – Wojtek, to kim my dla siebie jesteśmy? Na to trudne pytanie odpowiadałem, że nazywanie rzeczy i zjawisk bywa po prostu ograniczające. Że ja poddawania się formie i wciskania się w formę (gorsze to od wciskania się w formalinę) nie lubię, nie umiem i unikam, jak uczył nieodżałowany papa Gombrowicz.

Nie działało.

 

***

 

Ale niezręcznie i cringe'owo to w tym tekście dopiero będzie. Przytoczę historię, która miała miejsce bardzo dawno temu. Pamiętam to jak przez mgłę, a bohaterowie opowieści są prawdziwymi ludźmi; żyją, mają się dobrze i gdyby zaprzeczyli, to ja nawet nie umiałbym udowodnić, że piszę prawdę, bo śladów po tej historii próbowałem już kiedyś szukać w sieci i znaleźć nie potrafiłem (a ponoć w internecie nic nie ginie). Z drugiej strony, wszyscy zdążyliśmy już chyba zauważyć, że prawdziwość historii, zwłaszcza tych opisywanych w sieci World Wide Web, to sprawa drugorzędna.

Byłem wtedy jakoś w szkole średniej. Byłem młody i o coś mi chodziło, wiadomo. Teraz już nie pamiętam, o co; o coś na pewno. Pewnie nawet o kilka rzeczy. Na przykład jarałem się e-zinami traktującymi o sztuce i literaturze. Pomyślałem, że fajnie byłoby mieć własny. Wziąłem sobie do współpracy takiego Karola, który znał język HTML, znał Photoshopa i w ogóle potrafił rzeczy, których ja nie potrafiłem, a które zrobić było trzeba, żeby mój zin powołać do życia. Do dziś nie rozumiem, dlaczego zgodził się mi pomóc, bo zainteresowania mieliśmy zupełnie inne. Swoją drogą, nie mam z nim żadnego kontaktu, oprócz tego, że parę lat temu założył fejkowe konto na Facebooku, żeby napisać do mnie anonimowo, czy nie mam jakiegoś jarania i skasować konto po dobie. Chytrze, Karol! Napisz do mnie gdzieś, jeśli to czytasz. Albo do redakcji, tak oldschoolowo.

Karol zajął się więc wszystkimi technikaliami, a ja treścią. Po prostu pisałem do osób, które znalazłem w sieci, a których poezja, proza, fotografia czy inne sztuki wizualne robiły na mnie jakiekolwiek wrażenie. Udało się! Zin „Pobocze” ukazał się i poszło nawet gładko. Po pierwszym numerze jednak się zwinął. Nie pamiętam, czy dlatego, że odkryłem istnienie innego, podobnie nazywającego się tworu o bliźniaczym charakterze, czy może po prostu znowu okazało się, że mam słomiany zapał. Pewnie jedno i drugie. Trudno, się mówi. Gdybyśmy to kontynuowali, może dziś znaczyłbym coś dla świata, a nie pisał felietony do internetu, resztkami sił udając inteligenta.

Nie pamiętam żadnego z autorów, którzy publikowali w pierwszym i zarazem ostatnim numerze „Pobocza”, oprócz swojej skromnej osoby i takiego Michała, który dziś prowadzi jeden z fajniejszych blogów o popkulturze w tym kraju. W kraju, w którym Marian, kulturysta po podstawówce, obala teorię ewolucji i wcale się tym nie kompromituje, więc żebyście się jeszcze nie zdziwili. Biorąc pod uwagę te śmieszne i straszne jednocześnie okoliczności, jakie widać za oknem i na ekranach, Michał ma wszystko, żeby zyskać sympatię już na starcie. Nie dość, że jest śniadoskóry, to jeszcze głosi poglądy pełne otwartości, multi-kulti i LGBT pełną parą. Czyli w kraju podzielonym na dwie części już nie tylko Wisłą obaj stoimy tam, gdzie na pewno nie stoi sympatyczny kulturysta Marian.

Wspominałem już, że blog popkulturowy Michała jest super? Chyba tak. Oprócz tego, że go czytam, zdarzyło mi się kilka razy zostawić ślad w komentarzach. Pamiętam, jak Michał pisał z pełnym przekonaniem, że Idris Elba może i nawet powinien zagrać Bonda. Ja uważałem jednak inaczej i niechęć do Bonda o innym niż biały kolorze skóry wcale nie była podyktowana moją mniejszą bądź większą sympatią do jakiegokolwiek koloru. To coś bardziej na zasadzie Antonio Banderasa jako Zorro bez charakterystycznych wąsów. Ja osobiście Jamesa Bonda mam tak naprawdę gdzieś i choćby zagrała go transseksualna Azjatka, nie stałoby się dla mnie absolutnie nic złego. Po pierwsze, to tylko fikcyjna postać, po drugie, nie wiem, czy jakikolwiek film o agencie Jej Królewskiej Mości obejrzałem sumiennie od początku do końca. Chciałem wtedy jedynie wykazać, że niechęć do jakiejś cechy wyglądu aktora mającego grać konkretną postać nie jest, na litość, rasizmem. No ale Michał się wkurzył, tyle pamiętam. Pamiętam też, że przez jego odpowiedź poczułem się jak wyrzucony na drugą stronę tej nieistniejącej barykady. Wyrzucony tam, gdzie stoi kulturysta Marian. Było mi bardzo przykro. Przykro, Michał, wiesz?!

 

***

 

Napisałem kiedyś kilka tekstów na łamach portalu o nazwie Medium Publiczne (nie mylić z mediami publicznymi). Kiedy jednak jego główny twórca i ojciec redaktor zaczął publicznie wykazywać skłonności socjopatyczne, bardzo szybko przestałem to robić. Ale zanim to nastąpiło, opublikowałem tam polemikę do tekstu jednej Pani z „Tygodnika Powszechnego”. Uważała ona z grubsza zdrabnianie imion polskich sportsmenek za jawny seksizm. Ja uważałem inaczej i o tym napisałem. Możecie mi przyznawać rację, możecie nie, nie o to chodzi. Jako, że Medium Publiczne czytało wtedy zdecydowanie więcej feministek niż narodowców, w komentarzach wybrzmiała salwa pocisków skierowanych w moją stronę. Sprawiło to, że napisałem wciąż aktualnego tweeta o sobie samym, ale też skłoniło do refleksji. Bo oto znowu poczułem się wykluczony z jakiejś nieistniejącej społeczności „lewaków”, w myśl zasady, że kto nie jest z nami, ten jest przeciwko. Znowu było mi przykro, jakbym został przez państwa komentujących zapisany do jakiegoś zgromadzenia szowinistów albo do (tfu!) Ruchu Narodowego i ONR.

 

***

 

Zarówno historia z Michałem, jak i z komentarzami pod moim tekstem dla Medium Publicznego, to przykłady na to, jak ludzie niewątpliwie światli, inteligentni i otwarci robią to samo co dziewczyny, z którymi mi nie wyszło. Wpadają w pułapkę formy – nadając pewnym spójnym zestawom poglądów nazwy, a wraz z tymi nazwami – cały bagaż cech i znaczeń. Wiadomo, że jak nie zgadzasz się z feministką, to na pewno jesteś skrajnym prawicowcem, prawda? To pułapka, w którą łatwo wpaść niechcący. Nie winię o to ani Michała, ani nikogo innego, ale uważać trzeba. Bo wpadając w tę pułapkę uproszczeń łatwo poddać się narracji narzucanej przez reprezentantów światopoglądu, z jakim wszyscy mniej lub bardziej (jak wierzę) staramy się walczyć, szarpać i przepychać. Dlatego strasznie wkurza mnie, kiedy ludzie nazywani „gorszym sortem” z pewną dozą ironii, ale też z i dumą przyjmują tę nazwę. Dlatego żal mi ściska tyłek, gdy powtarzane w dyskursie słowo „lewak” tak łatwo akceptują wszyscy, których można już od teraz nim określić. Dzięki temu źli ludzie, których nie lubimy, mogą wrzucać nas do jednego worka i wskazywać tłuszczy palcem jako grupę, z którą należy walczyć.

Kiedyś mówiło się, że prawdziwy hipster nigdy nie nazwie siebie hipsterem. Z lewakami jest tak samo.

• • •

Czytaj także:

• • •

Wojtek Żubr Boliński – permanentna tymczasowość, rocznik '89. Trochę poeta, trochę prozaik, ale jeszcze nie do końca. Kiedyś prawie kulturoznawca, ale nie w pełnym tego słowa znaczeniu; coś jakby dziennikarz albo trochę bloger, nie wiem. Copywriter, który zyskuje przy bliższym poznaniu.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information