Barbara

Maciej Bobula

Kobietom wszędzie

 

Był koniec czerwca, lipy przy drodze do Wolan kwitły w najlepsze, ich zapach unosił się w gorącym powietrzu i mieszał z zapachem ledwie ściętych traw. Ci bez alergii otwierali okna na oścież i wdychali te wonie tak, jakby przeświadczeni o ulotności zapachów na zapas chcieli ich nabrać w nozdrza i usta. W jednym z otwartych okien siedziała Kowalowa. Dziwnym byłoby, gdyby Kowalowa tam nie siedziała, bo o ile nie myła się albo nie spała, to siedziała zawsze. Patrzyła na ulicę i rzekę za nią, jakby prócz rezerwuaru zapachów robiła rezerwuar widoków i dźwięków. W jej wypadku był to zapas, z którym miała iść nie dalej niż w jesień i zimę. Nikt jej bowiem nie dawał więcej, niż kończący się tej zimy cykl koła sezonów.

W innym otwartym oknie tego samego domu nie było nikogo, z ulicy było widać tylko biały sufit i żółtą ścianę. Na ścianie wisiał krucyfiks, pod nim stała brązowa szafa dwudrzwiowa, na parapecie surfinie, różnokolorowe, woniejące, mimo że w zeszłym roku porażone pasożytniczymi grzybami, w tym już pięknie zakwitłe, w czym zasługa ich właścicielki.

Był sam środek gorącego dnia.

Właścicielka – gdyby w jej obecności nazwać ją właścicielką, krzywiłaby się: „Kwiaty nie należą do nikogo”, by powiedziała – była kobietą w średnim wieku, na skraju dojrzałości, można rzec, jeśli istnieje jedna obowiązująca definicja dojrzałości. Może istnieje, jeśli nie – opisać można Barbarę jako drobną kobietę około lat czterdziestu, ładną, choć zawsze z dala od obowiązujących kanonów piękna. Filigranowa, z pociągłą twarzą, drobnymi ustami, krótkim, spiczastym nosem i ciemnymi blond włosami, naturalnymi, do ramion. Włosy nosiła rozpuszczone, choć zdarzało jej się wiązać warkocz. Gdyby dojrzałość opisywać jednak nie przez pryzmat wyglądu zewnętrznego, a usposobienie, to była Barbara kobietą o dobroci serca niemierzalnej, jak niemierzalna była toń jej niebieskich oczu, co dostrzec mieli jedynie nieliczni. Ale jak już dostrzegli, topili się w tej dobroci, chcąc własne grzeszne dusze jej oddać w ofierze. Ktoś obyty w kulturze rzekłby, że Leonard Cohen dla niej napisał Sisters of Mercy.

 

 

W ten upalny dzień pokój z otwartym oknem, szafą i krzyżem stał pusty. Tak samo pokój, w którym złożona w kostkę biała pościel leżała na kanapie. Miała ją później wynieść na dwór, żeby naciągnęła trochę tą lipą i trawami. Radio, zwykle włączone, teraz ciche, słychać szum rzeki i śpiew ptaków. Na końcu korytarza, który oddzielał od siebie dwa pokoje widać wejście do kuchni, w środku piec kaflowy, stół z krzesłami i wersalka. Część kuchni oddzielona była kotarą, tam stała wanna i zlew. Stała pochylona nad wanną.

W jej dłoniach niepełnosprawny mąż, w głowie jej kłębowisko myśli.

Pochyl się jeszcze, bo sięgnąć koło tyłka nie mogę, głowę bardziej do kolan daj, plecy namydlę. Na drzewie piszą, że psy szczepią. Ile to już lat będzie bez naszej Helci? Ze dwa. Czasem myślę, czy był jaki dzień, że o niej nie myślałam. Chyba nie było, bo nawet, jak ciężko chora byłam, i potem, jak ciebie nie było, to cały czas myślałam. A teraz siedzą z Panem Bogiem u góry zastępy psów, a wśród nich Helcia. Mówili mi po jej śmierci – weź następnego psa, co się będziesz sama męczyć, weź psa, ale nie mogłam tak od razu następnego wziąć. Myślałam o naszej Helci, jak skakała wokół domu, jak szczekała na tego poprzedniego listonosza, który umarł zaraz po niej. Jak Helci już nie było, powiedziałam mu – pamiętam – że już nie będzie na niego nikt szczekał, jak przyjedzie. On się nie ucieszył, on zmarkotniał, powiedział, że lubił to szczekanie, w innych wsiach psy też szczekały, ale Helcia przecież szczekała radośnie. To jest – on w jej szczekaniu wyczuwał radość. I ta radość skończyła się zaraz. Helci, potem jego.

Rozchyl nogi, muszę cię tam umyć.

Tak smutno na mnie patrzysz, gdy cię tam myję. Raz jeden pamiętam, jak się tak patrzyłeś, wtedy co jechałam do mamy, gdy się pokłóciliśmy. Ten raz pamiętam najlepiej, choć było wiele innych razy – jak żeście się spili z Andrzejem Siedleckim, a w nim coś puściło i płakał, że go głowa boli częściej i częściej, był u lekarza, mówił, a ten mu powiedział, że raka ma i niedługo umrze. I spił się Andrzej i wył, że on nie wierzy, że można tak przestać żyć nagle, a ty patrzyłeś tym wzrokiem na niego i na mnie.

Temperatura wody się zmienia, coś z tymi kurkami nie tak. Będę je musiała niedługo wymienić. Pojadę na targ, to kupię jeszcze parę innych rzeczy do domu. Jakieś ścierki się przydadzą, mydło, przyprawy, może i tobie jaką koszulę. Ładnie się wygląda w białej koszuli w lecie. Będziesz mi tu leżał i ładnie wyglądał. A ja ci zaśpiewam kilka piosenek, które ostatni raz przed ślubem śpiewałam. Pewnie już zapomniałeś.

Nachyl głowę do dołu. Włosy, masz tych włosów jeszcze. W twoim wieku to już sypią się chłopom, jak wiór. Byłam wczoraj w sklepie, tam Stasiu Machoński, nie widziałam go chwilę, a on bez włosa na głowie. Przywitałam się, a on się ukłonił, łysy taki. Zagadałam o tym do Jadźki przy kasie, a ta mówi, że i tak lepiej niż wcześniej, gdy mu kudły po bokach wystawały, a na czubku pusto. Może. Ale ci młodzi też tacy łysi. Sypie się z głowy wiór, sypie. Ale ty masz wciąż gruby, twardy włos. Prawie jak te twoje tam, łonowe.

Gadałam z tą Jadźką jeszcze trochę, jak Stasiu poszedł. Pytała, co dalej. Co ma być? – odpowiedziałam jej. – Żyjemy, to jest najważniejsze. I że dobrze, że wróciłeś – powiedziałam jej jeszcze. Że nie taki, jak wcześniej, to mnie nie obchodzi. Człowiek jest człowiekiem. Patrzyła na mnie, pewnie myślała, że takie człowieczeństwo to jak kara.

Chodź, obejmę cię, podniosę wyżej, z wody wytrę. Wiem, zimno ci, ale przez chwilę. Cichutko.

Różni ludzie o ciebie pytają, dociekliwi jak nigdy. Nie mogą cię zobaczyć, jak teraz wyglądasz, i to ich boli. Nie mogą skomentować. Chcieliby widzieć. Jak cię nie było, przychodzili, mówili, że ona spiskuje z wiedźmami. Mówili, że nie chodzi do kościoła, nie wierzy w Chrystusa, księdza po kolędzie nie wpuści. I ktoś jej z tego wszystkiego do niedawna regularnie szyby w domu wybijał. Dziecko ma, ponoć nie wiadomo czyje, chyba ułomne, bo nie mówi, a ma 5 lat. Posłała je do szkoły specjalnej. Męża nigdy nie miała. Ojciec dopóty matkę gwałcił, dopóki się nie powiesiła. Potem wpadł pod piłę w tartaku. Jej brat łazi po krzakach obłąkany, mówi pod nosem, ktoś go ostatnio podsłuchał i on jakby zaklęcia wymawiał. Kto wie, czy te skóry z dzika, od których smród się niesie za lasem, to nie jego kołdra. Raz go spotkali późną nocą, jak ognisko w lesie palił. Ognisko zagasili, a jego zbili.

Takie mi rzeczy mówili, jak ciebie nie było. Na pociechę, żebym myślała, że rzuciła czar albo że będziesz miał z nią gorzej. Nie zajmowało mnie to, choć płakałam po nocach. Nieraz mi przez myśl przeszło, że głaskasz to jej dziecko, jak mnie zwykłeś kiedyś głaskać, i nieraz chciałam, żebyś moje dziecko głaskał i przeklinałam siebie, że ci tego dziecka nie dałam. Nieraz poduszka była mokra, jak się budziłam. Ale to wszystko nic teraz. Najbardziej tylko boli, gdy pomyślę, że poszedłeś za taką, co cię zostawiła, gdyś już spadł z tej drabiny i złamał kręgosłup.

Ale dobrze, że wróciłeś.

Zawinęła go w ręcznik, posadziła na wózek stojący obok wanny i powiozła korytarzem ku oknu, i pod oknem go zostawiła, żeby w promieniach słonecznych wysechł.

• • •

Czytaj także:

• • •

Zobacz także:

• • •

Maciej Bobula – czyta, pisze, mieszka w Szalejowie Górnym.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information