Rok czterdziesty piąty

Maciej Bobula

To jeszcze raz o tych Ziemiach Odzyskanych. Jakby powiedział poczciwy wujo na weselu – tak na drugą nóżkę.

Cóż począć, mówić o ‘45 w Polsce jest dziś na czasie, a dla higieny psychicznej czasem dobrze zrobić coś na czasie. Na nowe sezony seriali nie mam czasu, polityka interesuje mnie o tyle, o ile, a jeśli już polityka, to bardziej ta z ‘45 niż dzisiejsza. No i mamy to siedemdziesięciolecie, a na jubileusz mamy książkę Magdaleny Grzebałkowskiej 1945. Wojna i pokój, a przy okazji książki Grzebałkowskiej na tapecie znów mamy Marcina Zarembę z Wielka Trwoga. Polska 1944 – 1947. Ludowa reakcja na kryzys. Obie publikacje przeczytałem z dużym zainteresowaniem. Obie wzmogły we mnie lokalnego ducha. Dlatego raz jeszcze o Ziemiach Odzyskanych.

Ze znaczących dat nowożytnych pierwszy maja roku 2004 wraca do mnie jako mgliste wspomnienie plenerowej posiadówki z kolegami, dzień był ciepły, w trawie spało się przyjemnie, a w radiowej Trójce leciało I Just Don't Know What to Do With Myself The White Stripes. Gdy w 1999 Polska przystępowała do NATO, graliśmy w piłkę. Pamiętam, że podzieliliśmy się z kumplami tak, że jedna drużyna była Polską, druga NATO, a ja byłem w NATO. Roku 1989 nie mam prawa pamiętać, 1945 tym bardziej. Niemniej ten ‘45 żyje we mnie, jak ja żyję w domu, do którego moi pradziadkowie przeprowadzili się tych 70 lat temu. Siedzi we mnie, jak ja siedzę w wyścielonej kocem niemieckiej skrzyni posagowej, pisząc ten tekst.

Nie żebym siedemdziesięciolecie jakąś szczególną atencją darzył, znicze palił, co to to nie. Poddałem się za to próbie rekapitulacji tego, co o mojej wsi i jej osadnikach po 1945 roku wiem. Punktem zapalnym tych przemyśleń była lektura nowej książki Grzebałkowskiej. Dużą wszak wartością tej książki jest to, że samoistnie wzbudza ona chęć, by pytać, dociekać, poszukiwać ulotnych wspomnień tych, których losy wpisane zostały w mielący młyn wielkiej historii. Książka ta nie tylko ocala wspomnienia, ale też poniekąd apeluje do czytelnika, żeby ten zdobył się na podobny gest. Historia głównego nurtu istnieć będzie długo, historie pomniejsze niekoniecznie. Najwyższa pora historie owe spisać.

Ja, wiedziony szacunkiem dla dzieła autorki, biorę jej słowa za słowa Mojry. Gdy Grzebałkowska nawołuje do utrwalenia jednostkowych wspomnień o zdarzeniach roku ‘45, ja wychodzę z domu i pytam.

Na przykład pytam panią P., lat dziewięćdziesiąt parę, która pamięta jeszcze tablice z napisem Oberschwedeldorf (niemiecka nazwa Szalejowa Górnego) przy domach. Panią P. znam od zawsze – mieszka tuż zaraz, zachodzę więc na herbatę i pytam, co pamięta, czy myśli jeszcze o tamtych czasach. To, o czym mi mówi, jest wzorcową realizacją toposu ubi sunt – miniony świat, o którym rozprawia w superlatywach, był światem pięknych krajobrazów i nowych znajomości, wspólnych zabaw, wypraw, ognisk i rozmów aż po świt. Ona i mąż przyszli tu z Kresów, oboje niewiele ponad dwudziestoletni, dom dostali ładny, wtedy pusty, do tego dwa hektary ziemi. Rodzina, która w nim mieszkała, uciekła wcześniej w głąb Niemiec. – My z mężem mieliśmy szczęście – mówi mi. – Twoja prababcia i pradziadek mieszkali u siebie przez kilka miesięcy z Niemcami, w jednym pomieszczeniu, inaczej się nie dało. Wtedy 5 rodzin było w jednym domu na raz. Tu, gdzie mieszkają teraz twoi rodzice, stała stodoła Niemców, którzy mieszkali obok. Wywieźli ich w 1946. Bo najwięcej ludzi pojawiło się nie w 1945, ale w 1946 – kończy.

Coś mi z tą nostalgią zgrzytało. W Dziejach Ziemi Kłodzkiej Arno Herziga i Małgorzaty Ruchniewicz czytałem przecież, że było tu mnóstwo problemów społecznych, spowodowanych brakiem stabilności, poluzowaniem więzi życia w grupie. Szerzyły się choroby weneryczne i pijaństwo. Co z głodem, szabrownictwem, bojaźnią przed kolejną wojną? – To było – odpowiada – ale po latach człowiek inaczej na to patrzy. Odreagowywali ludzie. Słyszało się, że ktoś w napadzie szału Niemca zamordował, ale też bywało, że zakochiwali się w sobie Niemcy z Polakami. Myśmy się tu już znali wcześniej z niektórymi, byliśmy z jednej wsi na dzisiejszej Ukrainie, dlatego łatwiej nam było zacząć żyć. Nie mieliśmy wiele, ale jakoś to szło pomału. Wojna była straszna, ludzie jeszcze latami cierpieli straty, Niemcy płakali, jak musieli stąd wyjeżdżać, zostawić to wszystko. Ale teraz pamięta się te dobre rzeczy – mówi mi.

Rozglądam się po jej mieszkaniu. Można odnieść wrażenie, że nic się tu nie zmieniło przez te lata. Pamiętam mieszkanie pradziadków, i tam było identycznie. Kredens, piec kaflowy, skrzypiąca wersalka, wyblakły obraz z rodziną przy stole i podpisem „Komm, Herr Jesus, sei unser Gast und segne, was du uns bescheret hast”. Z ich mieszkania ostała mi się ta skrzynia, dwie karafki z napisami „Oel” i „Essig” i stara maszyna do szycia Singer. Dbam o te rzeczy, jak o żadne inne.

Może to zabrzmieć banalnie, ale jak rozmawiałem z kobietą, która pamięta przesiedlenie tu, do tej wsi, uderzyło mnie, że świadomość mieszkańców o naszym niedawnym przyjściu na te ziemie niedługo przestanie istnieć, jak przestaje istnieć pamięć o tych, którzy tu niegdyś mieszkali. Nie dane mi było spotkać tu kogoś w średnim wieku zza zachodniej granicy, kto by przyjechał zwiedzić miejsce swoich przodków. Snują się czasem po Kłodzku niemieccy turyści z przewodnikiem, ale średnia ich wieku nie spada poniżej 70. lat, więc to raczej ci, którzy jeszcze za młodu tutaj mieszkali. Mało znam też rówieśników, którzy jeżdżą na Ukrainę, Białoruś czy Litwę, żeby odwiedzić dawne ziemie dziada i pradziada.

Jeśli natomiast chodzi o moją najbardziej bezpośrednią styczność z dawną ludnością niemiecką na Ziemi Kłodzkiej, to miała ona miejsce lata temu. Miałem lat 7, może 8, do pradziadków przyjechali wówczas ci Niemcy, którzy mieszkali tam przed pradziadkami, a potem przez chwilę wspólnie. Pamiętam, że chodziłem gdzieś dookoła, zupełnie nieświadomy, dlaczego i po co przyjechali. Niespecjalnie mnie to wtedy interesowało. Coś do mnie mówili, ale nie rozumiałem co. Bałem się do nich podejść, choć w którymś momencie się przemogłem i zacząłem chodzić za nimi. Obeszliśmy gospodarstwo, które przez lata rozbudowywał pradziadek, zatrzymaliśmy się przed głównymi drzwiami do domu. Zdaje się, że nie wiedzieli, czy mogą wejść do środka. Wtedy prababcia powiedziała do Niemców po polsku, więc pewnie nie zrozumieli, ale mi to, co powiedziała, utkwiło w pamięci na lata:

– Wchodźcie, wchodźcie. To wszystko jest wasze.

Dbam zatem o skrzynię posagową, karafki i Singera na wypadek, gdyby wrócili po swoje.

• • •

Czytaj także:

• • •

Zobacz także:

• • •

Maciej Bobula – czyta, pisze, mieszka w Szalejowie Górnym.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information