Oberschwedeldorf (Cz. 2)

Maciej Bobula

Długi był ten wieczór, gdy wpatrywałem się w kozę, w jej płomienie, w strzelające w niej iskry mokrego drwa, i brnąłem myślami w zaułki powstającego w mojej głowie świata przedstawionego. Zupełnie poddałem się historii wypełnionej mrokiem. Nie było w niej miejsca na empatię dla bohatera, ledwie krótkie migawki pełne niepokoju. Jak ten błyskający przede mną ogień. W nim zobaczyłem człowieka, niezbyt leciwego, około czterdziestu lat, w swetrze, czerwonym, czerwony był ten skrawek na drzewie. Zobaczyłem go, jak wstaje, trochę niepewnie, słyszy coś, rozgląda się. Wokół pustka, ciemna noc.

CZYTAJ PIERWSZĄ CZĘŚĆ TEKSTU

Gdzieś w oddali słychać szczekanie psów, szum aut na krajowej ósemce, poza tym cisza. On wychodzi ze śpiwora, nie widzi krzaków z kolcami, zahacza o nie, klnie na czym świat stoi. Klnie w żywy kamień. Zaczyna iść do góry, w stronę, z której żeśmy z Błądkiem i Siemionem przyszli. Dochodzi do krzyżówki z drogą na Niwę. Tam przystaje i rozgląda się, jakby nabrał pewności, jakby wiedział dokąd iść, bo skręca w kierunku Niwy i idzie w stronę lasu, wchodzi w ten las, omija drzewa, odgarnia gałęzie, wychodzi na polanę, gdzie stoi dom z wybitymi oknami, dom, o który omal się tu jedni tacy nie pozabijali, bo nie wiadomo do kogo należał, z pięć osób myślało, że ma do niego prawo. I zniszczał zupełnie.

Ten w tym czerwonym swetrze nie musiał nawet drzwi do tego domu otwierać, bo drzwi tam po prostu nie było. Wszedł do środka i od razu ruszył do pomieszczenia, które kiedyś było kuchnią. Zaczął przeglądać szuflady, najpierw chaotycznie, później nieco się uspokoił, pomyślał i spokojnie już wyciągnął z szafy naprzeciw kuchni linę. Potem rozejrzał się po pomieszczeniu, zerknął na sufit, po czym wyszedł z mieszkania, wrócił w ten zagajnik, który już raz przemierzył. Wspiął się na gałąź drzewa, dwa i pół metra nad gruntem. Zawiązał węzeł. Najpierw na linie, potem na gałęzi. Przechylił się w lewo, potem odbił w prawo i całą powierzchnią ciała rzucił się w dół. Zachwiała się gałąź, zahuśtało ciało. Przez chwilę drżały jeszcze nogi, nie dłużej niż dziesięć sekund.

Taki rozwój wypadków przyszedł mi do głowy w czasie jednej nocy. Przez miesiące będzie mnie nurtowało pytanie dlaczego akurat taki. Przez miesiące truchło na gałęzi do mnie powracało, jakby wisiało tam nadal. Później tłumaczyłem sobie, że ta noc to był dla niego ten moment, o którym pewien pisarz powiedział, że jest momentem, w którym człowiek dowiaduje się, kim naprawdę jest. Niejednemu zdarzyło się zajrzeć w głąb tego sekretu, jednej z największych tajemnic ludzkości. Dla niejednego była to końcówka życia.

 

***

 

Na kilka lat dobrych lat zostawiłem tę historię samej sobie. Młodzieńcze fantazje mnie opuściły. Śpiwór w polu i pudełko przestały uwierać wyobraźnię, dochodzenie przedawniło się. Uznawszy historię z wisielcem za dziecinną, całą zaś sprawę za jałową, splunięcia nie wartą, wtoczyłem się w powolny, gładki i ogolony nurt życia.Woda w rzece płynęła, babcie i dziadki na wsi umierały jedne po drugich, a mnie przy tym nie było, ja stołowałem się w wielkomiejskich restauracjach, odbijałem w witrynach sklepów w poszukiwaniu spinek do koszul i sztybletów. Pogoń za sztybletami zastąpiła mi poszukiwanie prawdy w polu. Po kilku latach takiego miarkowania pasty na każdy but i perfum za ucho, wszystkie te polne dociekania do mnie wróciły, podsunęły nowe tropy, najpierw błędne, potem obłąkane. Prawda miała być brutalniejsza niż fikcja, którą w głowie sobie nakreśliłem.

Niewielu wie, że droga łącząca Szalejów z Kamieńcem była w latach II wojny światowej drogą transportu Bursztynowej Komnaty. Przez długi czas ja też nie wiedziałem. Miałem jako takie pojęcie o Bursztynowej Komnacie, ale poza tym mglistym pojęciem miałem ją gdzieś. Dlatego sceptycznie podszedłem do informacji, którą przedstawił jeden z moich przyjaciół – historyk, specjalizujący się w dziejach Dolnego Śląska. Przyjaciel ów dostał do przeczytania odkryty niedawno zeszyt jednego z mieszkańców Oberschwedeldorf, w którym, obok przepisów na rozmaite potrawy i krótkich notatek dotyczących obowiązków domowych, znalazł się zapis obserwacji transportu, który pilnie strzeżony przejeżdżał drogą z Glatz w kierunku Kamnitz. Ciężarówki przejeżdżające obok domu Horsta Druehnela (właściciel zeszytu) wypełnione były licznymi skrzyniami. Przykuło to jego uwagę i zdecydował się o tym napisać, gdyż – jak wyjaśnił mi mój przyjaciel – nieczęsty to był widok w spokojnej przecież wsi. Historyk, podekscytowany znaleziskiem, skonstatował, że dopełniła się pewnego rodzaju powinność historyczna i Bursztynowa Komnata znalazła się na przecięciu Bursztynowego Szlaku, choć czy samym szlakiem podążała – udowodnić raczej nie można, podobnie jak nie można ustalić miejsca jej pobytu.

Ale fakt faktem, wiadomość ta skierowała mnie na dawne tory rozważań o tamtym miejscu, o tej drodze. Jednej rzeczy jeszcze, dotarło do mnie, nie próbowałem wyjaśnić. Nie znalazłem nawet dla niej miejsca w tej swojej wyimaginowanej historii sprzed lat. To pudełko z napisem „P.T. Ojców” i wyrytymi dwoma drzewami i białym domkiem. Nagle, jak gdyby nigdy nic, zacząłem go szukać na starych giełdach, ale drugiego takiego znaleźć nie mogłem. Sprawy nie ułatwiły mi zasoby Internetu, po które sięgnąłem, gdy stały się powszechnie dostępne. Mnóstwo godzin przesiedziałem na forach, pytając, szukając, dyskutując. Wciąż jednak nihil.

 

 

Hipoteza, którą wysnułem i której się trzymałem, była taka, że właściciel pudełka musiał sam ten domek razem z inskrypcją na nim wyryć. Bo że Ojców? Przyjmijmy, że chodzi o park narodowy, może wieś, stamtąd mógł pochodzić właściciel, może poprzednik właściciela, pudełko było stare. Skąd jednak domek? Dom rodzinny? Możliwe, pewności nie ma. Domów takich ci u nas kupę.

Spędziłem kilka popołudni rozmyślając nad tym pudełkiem, by od tych rozmyślań odetchnąć, dumałem nad Bursztynową Komnatą. Bo mogło być tak, że ten ktoś od pudełka i śpiwora przyjechał tam i spał w trawie, żeby zbadać tę drogę. Niemniej i tutaj moje wątpliwości podsycał fakt, że ktoś spał w tej trawie w październiku. Były przecież w Szalejowie i okolicach miejsca noclegowe. Jakby ktoś był zainteresowany badaniem tego miejsca, nie musiał się tam kłaść. Chyba że chciał sprawdzić też i paranormalny wymiar tej historii. Niektórzy wciąż jeszcze wierzą, że duchy budzą się nocą.

Dziwiłem się nieraz, że od tylu lat zaprząta moją głowę taka błahostka. Bo przecież ktoś mógł tam spać ot tak sobie, bo nie miał gdzie, bo nie stać go było. Może lubił spędzać noce jesienne pod gołym niebem, bo wędrował pieszo, a noc go zastała. Następnego dnia śpiwór przecież zniknął, prawdopodobnie razem z właścicielem. Jednak coś znów przykuło mnie do tej historii i kazało rozmyślać, choć nie raz zasypiałem śmiertelnie znużony jałowością swoich rozważań. W pewnym momencie znów przestałem rozmyślać o komnatach i pudełkach, tym razem na kilka miesięcy. Rozbrat ten prawdopodobnie trwałby znacznie dłużej, być może już nigdy nie wróciłbym do tej historii, gdyby nie pewne smutne wydarzenie z lipca ubiegłego roku, gdy musiałem wrócić do Szalejowa.

Zadzwoniła do mnie mama, powiedziała, że zeszłej nocy zmarł jeden z niegdyś bliskich mi kolegów. Ten, który już raz uciekł śmierci spod kosy, gdy walnął trabantem w drzewo. Chyba nie muszę dodawać, o kogo tu chodzi. Czuję się zaś w obowiązku wyjaśnić, co się stało.

Kontaktu nie mieliśmy ze sobą od dłuższego czasu, jakoś się to wszystko porozłaziło i większość dawnych przyjaźni umarła śmiercią naturalną. Bombka został w Szalejowie, założył swój warsztat, ożenił się z naszą koleżanką z klasy. Na pozór wszystko szło w dobrym kierunku, ale pozory, jak wiadomo, są ulubioną bronią diabła. I po czasie okazało się, że rozpił się ten mój dawny kolega, potracił klientów, warsztatów w tamtych terenach było w bród. Ludzie zaczęli gadać, że żona jego poobijana chodzi, a potem że odeszła od niego i wyjechała. I sam jak palec został Bombka, w garść nie miał siły się wziąć, więc zapijał już tylko smutki i dystans do śmierci skracał miarowo. Ale nie zapił się na śmierć Bombka. Sam sobie wymierzył sprawiedliwość za źle przeżyte życie. Chwycił za brzytwę i porżnął się po żyłach jak profesjonalista.

Nie cierpiał długo. Być może wcale.

Jakiś czas potem pojechałem do Szalejowa. Zobaczyć się z rodzicami, odwiedzić grób dziadka. Tam, na szalejowskim cmentarzu, zobaczyłem żonę Bombki, Ewę. Podszedłem do niej, złożyłem kondolencje. Zaprosiła mnie na kawę do domu. Mieszkała u Bombki, zapisał jej dom w testamencie. Gadaliśmy o starych znajomych w najlepsze, gdy po tej kawie złapała mnie potrzeba i skorzystałem z łazienki. Tam na parapecie zauważyłem drewnianą fajkę, pod fajką pudełko z wyrytą w nim chatką stojącą pośród drzew. Napis „P.T. Ojców”. Zajrzałem do środka, było tam tylko lusterko, w lusterku moje odbicie. Zapytałem Ewę o pudełko. Powiedziała, że było w tej łazience, od kiedy tylko pamięta.

Tego samego dnia śniłem tamten dzień, w którym szliśmy drogą z Kamieńca do Szalejowa. Pogoda była inna, mglista, choć mgły miały nadejść dopiero potem. Szliśmy weseli, rozmawialiśmy, nie wiem o czym, ale pochłonięci rozmową minęliśmy tamto miejsce ze śpiworem, jak gdyby nigdy nic. Poszliśmy na wzniesienie, za którym zaczynały się zabudowania, usiedliśmy, i wtedy Bombka wyciągnął brzytwę. Była nieco zabrudzona, ale ją wyczyścił. Wyciągnął jej ostrze z rękojeści, stal ostrza mieniła się teraz przed nami. Wziąłem ją i pociągnąłem palcem po ostrzu. Tak mocno, że się skaleczyłem.

– Durny jesteś? – zapytał Bombka. – Wczoraj ją ostrzyłem.

Krew spłynęła po żółtej, celuloidowej rączce i zaczęła kapać na trawę. Wytarłem dłoń o kępę tych traw. Ta pociemniała czerwienią.

 

***

 

Pięciu nas wtedy było, jednak pięciu. Ci dwaj pozostali poszli w drugą stronę. Jeden kopał kamienie, drugi patrzył na porośnięte lasem góry. Zawiesił oko na zielonych koronach drzew rysujących się na tle nieba. Przystanął na chwilę, założył jedną dłoń na drugą, przyłożył do ust, huknął raz, potem drugi. Jak sowa. Obrócił się. Do tego, który kopał kamienie, powiedział: „Idą mgły”.

Tekst ów dedykuję kotu, który kilkanaście dni temu w opisywanym tu miejscu (między Szalejowem i Kamienicą) zaginął.

• • •

Czytaj także:

• • •

Zobacz także:

• • •

Maciej Bobula – czyta, pisze, mieszka w Szalejowie Górnym.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information