Bękarty Wołgi. Klechdy miejskie [fragmenty]

Maciej Bobula, Katarzyna Gondek, Adam Miklasz, Aleksander Przybylski, Michał Zantman

Michał Sowiński, Bartłomiej Woźniak – Od redaktorów

 

Miasto miewa różne oblicza. W przypadku Bękartów Wołgi mamy do czynienia przynajmniej z pięcioma. Pięciu prozaików, pięć historii – każda z nich pokazuje inne miasto, jednocześnie na nowo definiując pojęcie „legendy miejskiej”. Z autorami tej antologii poznaliśmy się na początku 2014 roku, gdy otworzyliśmy dla czytelników 45. numer magazynu „Ha!art”. Otrzymaliśmy wtedy kilkaset tekstów. Po wielu tygodniach lektury wybraliśmy pięciu autorów, z którymi chcieliśmy zrobić coś więcej – tak powstał pomysł, którego końcowy efekt trzymają Państwo w rękach. Zdecydowaliśmy się wspólnie na antologię, która obraca się właśnie wokół tego niezwykłego gatunku, jakim są legendy miejskie. Popularność historii zdaje się tkwić w ich niezwykłych możliwościach narracyjnych. Urban legends to nie tylko opowieści, w których można wykorzystać najbardziej fantastyczne wątki, takie jak czarne wołgi porywające małe dzieci czy aligatory żyjące w kanałach ściekowych. Klechdy miejskie, jak nieco humorystycznie pozwoliliśmy sobie nazwać niniejszy zbiór, to przede wszystkim żywioł snucia opowieści w najczystszej postaci, radość i euforia, która towarzyszy budowaniu spiętrzonych, często oszałamiająco dziwacznych narracji. Dzięki nim możemy spojrzeć na rzeczywistość bezpośrednio nas otaczającą w nowy, niebanalny sposób. Zapełniają one przestrzeń, w której na co dzień żyjemy – w której mieszkamy, po której spacerujemy i jeździmy tramwajami. Bez nich nasze miasta byłyby jedynie sumą bloków i ulic.

Klechdy zgromadzone w antologii różnią się między sobą, tak jak różnią się ich autorzy. Opowiadane są one w konwencji horroru rozgrywającego się pośród zblazowanych, wielkomiejskich elit kulturalnych (Przybylski), ciepłej satyry na polską prowincję (Miklasz) czy też wspomnienia o quasi-mitycznej przeszłości na pograniczu (Bobula). Niektóre klechdy przemieniają się w metaliteracką grę z czytelnikiem (Gondek), a jeszcze inne same stają się przedmiotem narracji, tworząc własny, tekstowy mikrokosmos (Zantman). Jednak tym, co łączy zebrane w antologii teksty i co pozwala im zabrzmieć jak bajanie przygłuszone ulicznym szmerem, jest poczucie humoru przeplatane dreszczykiem. No i oczywiście zamiłowanie do snucia opowieści, których Miasto jest pełne.

 

Michał Zantamn – Petycja

 

Na mieszkańców padł blady strach, kobiety przestały wychodzić z domów. Znajoma kioskarka prawie dwa tygodnie przesiedziała pod łóżkiem. Tak była przerażona. I pewnie siedziałaby tam nadal, ale urlop jej się skończył i musiała wracać do kiosku. I choć wiedziała, że to nieprawda, od tamtego czasu omijała park z daleka. A jak szła ulicą, to ciągle oglądała się za siebie.

Ja też, jakoś tak mimowolnie, zacząłem oglądać się za siebie. A do parku oczywiście przestałem chodzić.

Do kiosku jednak wciąż przychodziłem. Po gazetę i po papierosy.

I tak dowiedziałem się, że po historii ze zwłokami w parku w mieście z dnia na dzień zaczęły pojawiać się, jak grzyby po deszczu, kolejne historie. Już nie tak prymitywne i zdecydowanie mniej makabryczne. Bez poucinanych rąk i bez korpusów leżących w wodzie. Mówiono nawet, że w trosce o poziom władze miasta zatrudniły grupę fachowców – specjalistów od tak zwanych urban legends, pisarzy i redaktorów, którzy za konkretne pieniądze wymyślali i redagowali coraz to nowe historie, a następnie puszczali je w obieg. Po jednej lub hurtem – w zależności od popytu.

Zdarzały się oczywiście wśród tych historii i historyjek narracyjne gnioty i niewypały. Jak chociażby historia o szalecie miejskim, w którym znikały raz po raz, i przeważnie bezpowrotnie, osoby urodzone w niedzielę i te, które obchodziły imieniny siedemnastego, osiemnastego i dwudziestego czwartego każdego miesiąca. Albo o hydrauliku, który ukrył – ukrył czy też znalazł – w kanalizacji zawinięte w folię sto tysięcy w bliżej nieokreślonej walucie.

Ogólnie jednak poziom krążących po mieście historii był więcej niż zadowalający. Dwa albo nawet trzy razy wyższy niż w jakimkolwiek innym mieście. I z tego mieszkańcy byli niezwykle dumni.

– Nie mamy co prawda wieży Eiffla – powtarzali – ani Koloseum czy Statuy Wolności, ale za to mamy swoje opowieści.
– I to jakie opowieści! – dodawali co poniektórzy, spoglądając jeden na drugiego z poczuciem w pełni uzasadnionej intelektualnej wyższości. – Inni mogą nam tylko pozazdrościć.
– Oj mogą, mogą – przeświadczenie to udzielało się wszystkim.

Ba, część mieszkańców, i to wcale niemała, utrzymywała, że inne miasta już im zazdroszczą i dlatego chcą ich zniszczyć – wszystkich naraz i każdego z osobna. Otruć, skłócić ze sobą, ewentualnie ośmieszyć na arenie międzynarodowej, a prezydenta porwać i wykastrować. Albo wykastrować, a potem wyciąć mu nerkę. I również zniszczyć.

 

Aleksander Przybylski – Kontrabasistka

 

– Dobry wieczór. Pan chyba nie bywa u nas często? – powiedziała, zdejmując z pleców słodki ciężar.

Marcin przedstawił się mamrotliwie i męczeńsko. Jednocześnie zastanawiał się, jak zareagować na tę w gruncie rzeczy obraźliwą uwagę, bowiem Lusia stwierdziła raczej fakt, niż zadała pytanie. Niczym księżna krwi, która dostrzegłszy wśród zaproszonych na obiad gości jakiegoś skończonego nudziarza bez światowych koneksji, zwraca się do niego z pytaniem: „Pan nie słuchał nigdy na żywo Busoniego? To przeuroczy człowiek”. Na szczęście z odsieczą przyszedł mu Helfuś.

– Dopiero się wdraża. Ale to ceniony dziennikarz muzyczny. Chociaż do tej pory zajmował się głównie elektroniką.
– I chyba tak pozostanie – odparł Marcin, patrząc w bliżej nieokreśloną przestrzeń między szklanką, a futerałem kontrabasu, który Lusia oparła o bar. Zza papierosowego dymu, który dobrze imitował jesienny opar rykowiska, majaczyły mu lakierowane nosy jeleni. To miejsce zdecydowanie działało mu na nerwy. Podobnie jak ta zarozumiała dupa, która nie zdążyła się nawet przedstawić, a już wyrzuca mu brak kompetencji. Marcin nie był co prawda na tyle zakłamany, żeby nie przyznać jej racji, ale spodziewał się jednak bardziej kurtuazyjnego powitania.
– Dlaczego? Jeżeli pozna się zasady, to można z tego czerpać olbrzymią satysfakcję. – Lusia skinęła na zrezygnowanego barmana, który zabrał się za przyrządzanie jej ulubionego drinka.
– Taką satysfakcję jak z gry w szachy albo rozwiązywania sudoku?
– Mniej więcej. Chociaż w muzyce reguły są zarazem bardziej skomplikowane i mniej określone. Poza tym to hobby wymaga ofiar. Ale za to przyjemność jest większa.
– Ofiar? – spytał Marcin.
– Poświęcenia – wyjaśnił Marian. – À propos, my też powinniśmy co nieco poświęcić.

Dimont z wprawą starego celebransa przejął podaną przez barmana butelkę wódki i zaczął rozdawać komunikanty w postaci małych kieliszków. Trzeba przyznać, że nawet na wydziale fizyki nie potrafiono tworzyć tak pysznych menisków wypukłych, jakie dzięki doświadczeniu i pasji nalewał Marian. Lusia na razie odmówiła i wzniosła toast swoim drinkiem.

– A pani zamówiła mleko na dobranoc? – spytał z uśmiechem Marcin, patrząc na jej szklankę.
– To bullfrog. Wódka, likier miętowy i śmietana.
– Chryste! Pewnie smakuje tak samo źle jak się nazywa. – Marcin postanowił pójść na całość i sprawić, by dziewczyna wylała mu koktajl na twarz. Albo przynajmniej trochę ją zezłościć.

 

Maciej Bobula – Dunkelheit

 

Dworzec w Bystrzycy był, ale jakby go nie było. Dookoła ludzie sprzedawali warzywa i pierwsze w tym roku grzyby, bo od tych deszczów klimat był dla grzybów idealny. Podeszliśmy do żółtej tabliczki, na którą przyklejony był podrapany rozkład jazdy autobusów. Wyglądał mniej więcej tak:

 

Kłod o 08.22 09.47 18.57 19.03

Między esi 09.48 13.55 6.45

Stronie Śląskie lalalaaaaa.34

Chuj

 

Niektóre godziny kursowania były pozamazywane długopisem, niektóre rozdrapane. I to właśnie ten „lalalaaaaa” autobus do Stronia jechał przez Stary Waliszów.

– Kurwa – wycedziłem przez zęby.
– Przejebane – dodał Michał. – Ale co teraz wiemy od tamtego, to nasze. Którego z tych nazistów to była rocznica?
– Hessa – rzuciłem jakby od niechcenia, żeby wywrzeć na nim większe wrażenie.
– Skąd wiesz?
– Wiem, bo niedługo będzie kolejna. Siedemnastego sierpnia. Hessa i Hitlera się świętuje najbardziej, wtedy życzy się sobie nawzajem śmierci tych, którzy się konfidencją lub geszefciarstwem splamili. Pomieszkaj we Wrocławiu, dowiesz się, o co chodzi.

W rzeczywistości nie byłem pewien, czy o Hessa rzeczywiście chodzi. Pamiętałem jednakże książkę z czerwoną okładką, która została mi po rodzicach, z notatkami mojego ojca, zajmującego się powiązaniami Rzeszy z okultyzmem. Nie pamiętałem tytułu tej czerwonej książki. Nic, prócz tego, że była o Hessie. Pamiętałem natomiast książkę błękitną pod tytułem Szatan i swastyka.

A Wrocław… Mury Wrocławia pełne były urodzin, śmierci, różnych śmiesznych cyferek i deklaracji, że walczyć to my będziemy do końca.

– Nic to – dodałem. – Znam trochę Bystrzycę. I założę się, że Sebastian też zna.

Musiał znać. Bergitka Roma, jego grupa etnograficzna, za siedlisko obrała sobie między innymi Bystrzycę Kłodzką.

Podeszliśmy tam, gdzie w Bystrzycy mieszkają Cyganie. Wyglądała jak dzielnica fabryczna, jakby wyjęta z okolic Drezna. Zza ciężkich, betonowych murów wyzierały niskie, ceglane budynki, a ta ich cegła brudna była jak szlag. To było getto, odseparowane od lepszej części miasta – tej części, którą widać, gdy idzie się Kolejową w dół miasta. Tamta panorama jest jak iluminacja, fototapeta na wymiar, tutaj natomiast stare, brudne, postkolejowe budynki, które masywny beton oddziela od reszty miasta tak, jak gruba, szklana szyba pociągu oddziela tych, którzy przez Bystrzycę jeżdżą na te wycieczki w kierunku Czech lub Wrocławia, od tych wszystkich Mirgów czy Pompów, którzy w Bystrzycy zostają i nieraz nawet stoją przy tych torach, badawczo błyskając białymi ślepiami. I można się czasem diabelnie przestraszyć, gdy tak, ledwie widoczni, stoją o zmierzchu. Niejednemu jadącemu zdaje wówczas, że to zwidy, a bywali i tacy, którzy brali te ślepia za zły omen i zaraz wracali z powrotem do swoich przytulnych kątów.

 

Adam Miklasz – Skarb fabrykanta

 

Łysy pewnie też kochał babkę, nie okazywał jej jednak ciepła. Niejednokrotnie stosował wobec niej szantaż emocjonalny lub przemoc fizyczną. Babka naiwnie liczyła, że Kowalik wyciągnie dobrego przecież, lecz trochę zbuntowanego wnuka z bagna, w które wrzucił go okropny świat.

– Pani Henryko… – Kowalik wiedział, jak to rozegrać. – Pani spojrzy, ile to osób nabrało się już na ten głupi skarb… A przecież wiadomo, że tego skarbu nie było i nie ma…
– Jak to nie ma?! – Babka Łysego ożywiła się nagle i spojrzała na Kowalika karcącym wzrokiem. – Jak to nie ma, chłopczyku głupi, durny! – Świdrowała go ostrym spojrzeniem.

Mogłaby w tej pozycji i przy tej mimice pozować ilustratorowi bajek dla dzieci, który szuka inspiracji dla postaci czarownicy.

– Jest…? – Kowalik udawał brak przejęcia.
– Oczywiszcie, cosz ty, chłopczyku, taki głupi, durny… W podziemiach jest, gdzie ma niby bycz? – odpowiedziała nieco obruszona.

Zdawało jej się, że Kowalik nie uwierzył. Jego gra aktorska była w tym momencie godna podziwu.

– A te podziemia istnieją? Nie wierzę! Bo jak to możliwe, że wszyscy o nich mówią, a nikt ich nie znalazł? Gdzie są? Jest gdzieś jakieś wejście…? – zwolnił, czując, że niepotrzebnie przeszedł do galopu.
– U nas. W kamienicy! Wiesz, chłopczyku, gdzie jest wózkownia? Przejszcze do podziemi jest przez wózkownię. Zamurowana szczana, na niej wiszi taki mały zamek, zameczek, kłódeczka. To jest własznie wejszcze do podziemi. Cały teren pod dawną fabryką połączony jest podziemnymi szczeżkami. Dobry stary Sztajn miał fioła na punkcze bezpieczeństwa…
– Ale jak? Tam normalnie można wejść? A ma pani jakiś klucz? – przerwał jej niegrzecznie, lecz wstrzymał się i gdyby mógł, to palnąłby sobie z liścia w twarz. Za szybko, za nerwowo!
– Ja? Nie mam. Nie potrzebuję. Nie chadzam już do wózkowni. – Pani Henryka zerkała na Kowalika z coraz większym zainteresowaniem – Ale wnuczusz ma…

Kowalik uśmiechnął się, już wcale nie starał się ukrywać satysfakcji. Miał wrażenie, że udało mu się wyciągnąć wszystkie potrzebne informacje, więc gra pozorów stawała się zbędna. Jedna rzecz nie dawała mu jednak spokoju.

– Pani Henryko, ale jeśli pani wie, gdzie jest skarb, to czemu… – zastanowił się, czy wypada, podrapał po głowie. – Dlaczego nie powiedziała pani mężowi, dlaczego pani sama… – znów zawiesił głos, żarówka nad stołem zaczęła mrugać, jemu samemu zakręciło się lekko w głowie, pewnie z powodu stęchlizny i wilgoci. – Czy dlatego, że boi się pani… Dlatego, że duch Sztajna faktycznie…?
– Nie! – trzasnęła nagle w blat stołu chudą gałązką, będącą kiedyś dłonią, i spojrzała groźnie.

Kowalik po raz pierwszy tego wieczoru wystraszył się.

– Nie… – poprawiła łagodniejszym już głosem. – Wszyscy mówią o Sztajnie. Sztajn, Sztajn i Sztajn! Nikt nie pamięta o Bladej Zjawie! – ryknęła i w tym momencie Kowalik miał już dość.

 

Katarzyna Gondek – Klęska urodzaju

 

Wojna idzie. Jasne. Piękna sprawa. Wojna idzie? A może leży na plaży i popija drink ze słomką. Wojna fruwa w koronach drzew, łapiąc muchy na przekąskę. Wojna pełza pod stopami przechodniów, gryzie w stópki i stąd biorą się odciski. Wojna siedzi w miękkim fotelu i ogląda przygody Myszki Miki, popijając kolę z kubka po nescafé. Wojna idzie. Idzie. Co za komunały. Wojna nigdzie nie idzie. Po co wojnie chodzenie? Jeśli już, to jedzie opancerzonym pojazdem, fruwa dronem, leci rakietą bliskiego czy dalekiego zasięgu, otrząsa się z letargu podczas rozmów na tak zwanym szczycie. Spada ze szczytu, bo nie uważała. Pojawia się tu i ówdzie z nudów, z przejedzonego głodu. Jakiś dyktator budzi się z nią w głowie i mówi sobie: „No, miał być golf, ale będzie wojna”. Wojna się zbliża? Może tak. Ale nie idzie. Gdzieżby szła. Gdzieżby się męczyła. Wojna idzie. Jasne. To tak jakby powiedzieć, że wojna to żołnierz ginący na polu walki. Jasne. Żołnierz to żołnierz. Nic mu do wojny. Zginie i po sprawie. Przeżyje, to zginie później. Po co wojna będzie z nim chodziła, skoro może posiedzieć przy biurku z bogaczami. Wypić coś dobrego. Albo przycupnąć z partyzantem o skłonnościach sadystycznych i patrzeć, jak kopie kogoś z tych obcych, złych, po udach.

Niemądra Łucja myśli, że wojna chodzi. Głupia Łucja myśli, że się przed wojną schowa za ścianami bloku. Jak wojna przyleci, to ściana sama się zawali, żeby wojny nie trudzić. Niech się lepiej Łucja zastanowi. No, co by Łucja na to powiedziała, gdyby miała coś do powiedzenia w powyższej sprawie? Gdyby ją narrator dopuścił do głosu, pozwolił decydować?

Łucja powiedziałaby na to, że nawet jeśli tak, nawet jeśli się zawali, nawet jeśli wojna nie przyjdzie, tylko przypłynie na jakimś kutrze czy wodnym rowerze, to ona ma piwnicę i żebyśmy się nie zdziwili, jeśli się okaże, że w piwnicy są ciastka i dostęp do wody, żeby zrobić kawę, nie mówiąc już o konserwach, sucharach i toalecie. Łucja nie chce się chwalić, ale przygotowana to ona jest. I nikt nie wie, która to jej piwnica, bo chodzi do niej nocą, więc jakby coś, to się schowa i nawet nie będziemy wiedzieli, pod którymi drzwiami mamy skomleć o pomoc, kiedy wojna przyjdzie, przyleci albo nawet wyjdzie spod ziemi jak jakaś dżdżownica.

Skoro tak. Skoro tak Pani Łucja mówi, skoro taka jest dzielna, dziarska i morowa, to nie będziemy się więcej narzucać ze swoimi interpretacjami, frustracjami narratorskimi. Nie, nie. Nie będziemy dokuczać, zawracać głowy, przeszkadzać w podglądaniu życia. Nie. Nic tu po nas. Oddalimy się grzecznie, potulnie, z podkulonym ogonem. Ale – z czystej narratorskiej złośliwości – pozwolimy, żeby to, co właśnie wyszeptała, stojąc sobie przy oknie, myśląc, że słucha jej tylko spasiona psina, usłyszało kilka postronnych osób. Pani Łucjo, pani wybaczy, taki los. Pani się wymądrza, narrator się pyszni. Więc proszę. Słuchali. Wszystko wiedzą. Dla wyrównania szans wysłaliśmy pod okno niezbyt uważnych słuchaczy, czyli kilkoro nastolatków ze skrętem.

• • •

Kontakt w sprawie egzemplarzy recenzenckich: ewelina.sasin@ha.art.pl

• • •

Więcej o książce Bękarty Wołgi. Klechdy miejskie w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Bękarty Wołgi. Klechdy miejskie w naszej księgarni internetowej

• • •

Projekt jest współfinansowany ze środków Gminy Miejskiej Kraków

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information