Schulz, spisek, literatura

Filip Fierek

Słownik etymologiczny języka polskiego Aleksandra Brücknera z 1927 roku najpierw informuje, że „spis” i „spisek” to [sic!] „nie tylko regestr, ale i zmowa, sprzysiężenie”, następnie wprowadza krótkie wyliczenie („spiskować”, „spiskowiec”), a na końcu każe szukać więcej pod hasłem „pisać”. Pod „P” znowu cała rodzina wyrazów: „pisarz, pisownia, pismo, pisemny, pisemnictwo”, dopiero później słowo niby spodziewane, a jednak jakoś zaskakujące: „literatura”. Literatura i spisek.

Tutaj droga się kończy, trop się urywa, przejścia nie ma, hasło „pisać” nie odsyła już w żadne sensowne miejsce. A przydałoby się, skoro na razie wiadomo jedynie, że istnieje jakiś genetyczny, sygnalizowany w języku związek między spiskiem i literaturą, który jest jednak na tyle nieuchwytny, że nawet Brückner nie ma na jego wyjaśnienie dobrego pomysłu. Ostatnią deską ratunku są więc wolne skojarzenia: jak spisek, to żyda, jak literatura żyda, to Brunona Schulza. Tylko czy cokolwiek sensownego można powiedzieć też o Schulzu, który spiskuje? I co właściwie miałoby to znaczyć?

Trafiony, zatopiony. Okazuje się (w okazywaniu się pomagają nowoczesne technologie), że słowo „spisek” było Schulzowi nieobce – używał go co prawda bardzo oszczędnie, ale za to zawsze na serio. Oszczędnie – bo tych, którzy spiskują, znajdziemy wyłącznie we Wiośnie. Na serio – bo Wiosna to być może najważniejszy tekst w dorobku drohobyckiego pisarza. Wydana w 1937 roku przez Rój jako część Sanatorium pod Klepsydrą, następuje w zbiorze bezpośrednio po Księdze i Genialnej epoce, rzekomych fragmentach nigdy niewydanego, zaginionego Mesjasza. Wiosna to zapis przeżyć stałego bohatera Schulzowskiej prozy, Józefa, który od spotkanego w kawiarni Rudolfa niespodziewanie dostaje do wglądu klaser ze znaczkami przedstawiającymi dalekie, egzotyczne kraje. Markownik zostaje przez Józefa podniesiony do rangi Księgi: za jego pomocą zaczyna czytać świat i odkrywać jego tajemnice, a przede wszystkim rozumieć przybyłą do miasta, tajemniczą Biankę, która budzi w nim chorobliwą fascynację.

Słowo „spisek” tymczasem, które pojawia się we Wiośnie zaledwie cztery razy, rzeczywiście oznacza knucie nie byle jakie i przeciwko nie byle komu. Tym nie byle kim jest Franciszek Józef, władca Austro-Węgier, który – jak na despotę z krwi i kości przystało – swoje państwo próbuje poddać totalnej kontroli: cesarskie oblicze pojawia się na monetach, stemplach i znaczkach pocztowych, a jego regulacje prawne dosięgają nawet zupełnej prowincji, na której żyje Józef. Spisek przeciwko cesarzowi, będący jednym z najbardziej zaniedbanych przez schulzologię tematów Wiosny, oznacza przede wszystkim sprzysiężenie przeciwko państwu prozy, które reprezentuje, przeciwko nudzie, jaką jego panowanie funduje nieprzebranemu bogactwu rzeczywistości, przeciwko Całości pisanej przez wielkie „C”, Homogeniczności pisanej przez wielkie „H”, Władzy pisanej przez wielkie „W”, Doktrynie pisanej przez wielkie „D” i Prawu pisanemu przez wielkie „P”. Autorem tego spisku jest arcyksiążę Maksymilian, być może brat, a być może jedynie daleki kuzyn cesarza, o którym nie wiadomo nawet, czy urodził się, czy nie, czy żył naprawdę, czy był jedynie zjawą wysnutą z lęków władcy przed utratą tronu. Co do tego nie ma pewności, ale jest pewność co do czegoś innego: że Maksymilian zagrażał jednostajnemu porządkowi wyznaczanemu przez Wszechwładnego i sprzeciwiał się „dogmatowi jego jednoznaczności”, bo Franciszek Józef wtedy trzymał już na wszystkim swoją wielką łapę. Tego łapska Maksymilianowi nie udało się ze świata zepchnąć – arcyksiążę „na francuskim okręcie liniowym Le Cid wyjechał prosto w przygotowaną nań zasadzkę”. Trochę szkoda: arcyksiążę nie żyje, spisku – zdawałoby się – nie ma, rzeczywistość powraca na dawne tory, o ile w ogóle zdążyła się wykoleić. Nawet bardzo szkoda, bo już samo imię Maksymiliana, „wypowiedziane szeptem, odnawia krew w naszych żyłach, czyni ją jaśniejszą i czerwieńszą, tętniącą pośpiesznie tym jaskrawym kolorem entuzjazmu, laku pocztowego” i dobry Bóg wie, czego jeszcze. Teraz jeszcze jego kolor, szkarłat, został zakazany przez cesarza pod pozorem żałoby, i tak oto, wraz ze śmiercią Maksymiliana, „rozwiała się ostatnia nadzieja malkontentów”, czyli tych, którym świat urządzony przez władcę przemocą i dekretem nie do końca się podobał.

Cesarzowi ostatecznie nie udaje się jednak zaklajstrować całego świata, bo wtem okazuje się, że kolor czerwony zawiera przecież światło słoneczne, a słońca nawet wszechwładny cesarz nie jest w stanie wygasić. Nie udaje mu się nie tylko z powodu słońca, ale także z powodu markownika, który jest niczym innym jak właśnie manifestacją przeciwko cesarskiej władzy. Nazwany kabalistycznie „płonącą księgą blasku”, stanowi szansę wydostania się z terytorium kontrolowanego przez cesarza i zapoczątkowuje imaginacyjną podróż Józefa w stronę dzikich krajów, dalekich kultur i tego, co radykalnie obce i w równym stopniu niesamowite. Klaser ze znaczkami pojawia się zresztą znienacka, wtedy gdy wydaje się, że jest już za późno, a „więzienie zamyka się nieodwołalnie, gdy ostatni otwór jest zamurowany [...] gdy Franciszek Józef I zatarasował, zalepił ostatnią szparę”. Jego nagłe pojawienie się, opisywane przez Józefa w kategoriach epifanii, udowadnia, że w świecie Schulza zawsze jest miejsce albo czas, którego nie zasłania cielsko cesarza-Demiurga: to te wszystkie Kolumbie, Jamajki i Wenezuele, Kanady i Kuby, to trzynasty miesiąc, boczna odnoga czasu, podarta Księga z Anną Csillag i Bartolomeo Bosco, nadprogramowy naddatek, autarkiczne królestwo marginesu.

„Ostatnia nadzieja malkontentów” nie rozwiewa się z jeszcze jednego, zupełnie innego powodu. Maksymilian umiera, ale wydaje się, że samego spisku do trumny ze sobą nie bierze – zostawia go w spadku Rudolfowi, Józefowi i markownikowi. Nowe sprzysiężenie, teraz myląco nazywane przez Józefa „triumwiratem”, zawiązuje się w interesie Bianki, domniemanej wnuczki Maksymiliana, która została odsunięta w cień i pozbawiona praw do austro-węgierskiego tronu. Być może ona także (mieszka przecież w willi, która jest „terenem eksterytorialnym”, a więc wyjętym spod cesarskiej władzy i chronionym przez traktaty międzynarodowe) wzorem dziadka powstrzymałaby totalistyczne zapędy Franciszka Józefa i jako żeński Mesjasz – według propozycji Władysława Panasa – odkupiła świat. Jej rola w kabalistycznym planie zbawienia jest zresztą jasna: musi wyzbierać iskry porozrzucane na samym dnie rzeczywistości, w brudzie, tandecie i w scenografii z papier-mâché. Bo „jeśli [...] Mesjasz ma przyjść – jak słusznie zauważa Agata Bielik-Robson – to tylko z owej wrzawy życia kłębiącego się na marginesach”. Tak więc Bianka, „porwana i zamieniona księżniczka”, wyklęta dziedziczka habsburskiej władzy, staje się teraz księżniczką marginesu i prowincji: wszystkiego, co tanie i podłe, odsunięte i zdyskryminowane jak ona sama.

Problem tylko w tym, że i ten spisek – triumwirat – zostaje odwołany, a właściwie oficjalnie odwołuje go jego główny autor, Józef, kiedy na czele ożywionej armii figur woskowych rzuca się w pościg za Bianką i dowiaduje się, że ucieka ona z Rudolfem, rezygnując z mesjańskiej misji. A więc jak to, nie ma już spisku, nieodwołalnie? Niech Franciszek Józef jeszcze się nie cieszy, bo na razie nie ma z czego. Jeśli wszystkie książki – jak pisze Schulz gdzie indziej – dążą do tego, żeby być Księgą, jeśli markownik-Księga jest uosobionym i ustawionym na równi z Józefem i Rudolfem, pełnoprawnym agentem zmowy przeciwko Władzy, a Józef figuruje jako alter ego pisarza, zmowa jest w toku, tylko że na zupełnie innym poziomie. Schulzowski „spisek”, reprezentowany przez klaser z barwnymi znaczkami, stanowi autotematyczny komentarz do literatury w ogóle.

Tak po prostu: literatura bywa spiskowaniem. Spisek, spisany w przestrzeni tekstu, jest zawiązywany i będzie zawiązywany ciągle na nowo, dopóki język nie zostanie sprywatyzowany, a słowa będą podlegać swobodnej wymianie między czytelnikiem i autorem. „Bo czyż pod stołem, który nas dzieli, nie trzymamy się wszyscy tajnie za ręce?” – pyta Schulz w Księdze, tworząc tym samym wielką metaforę pisania. Zgadza się, trzymamy się, a trzymając się, przemycamy pod tym stołem nielegalne treści. Spisek robi się bowiem tak, jak zrobił to Józef – na prowincji, po cichu, w melinie, właśnie pod stołem, tam, gdzie odchodzi farba, a ręce jego uczestników pocą się i gimnastykują, żeby zakomunikować to, co zamierzyły. To literatura jest tą prowincją, która użycza spiskowi niezbędnej przestrzeni. Jesteśmy teraz wszyscy – jak powiedziałaby Agnieszka Taborska – „spiskowcami wyobraźni”. Spisek, uknuty w interesie mającego nadejść Mesjasza, mający utorować mu drogę, czyli w gruncie rzeczy spisek radykalnie polityczny, wprowadza nowy podział zmysłowości. To, co marginalne, zostaje dostrzeżone, to, co w centrum, nie ma już znaczenia. Na tę prowincję nie ma wstępu Policja dzieląca przestrzeń na to, co widzialne, i na to, co niewidzialne, nie wpuszcza się tu ducha Franciszka Józefa, który jest „duchem kancelaryj i cyrkułów”. Terytorium marginesu rozciąga się gdzieś pomiędzy fermentującym łopuchem i inwalidą bez nogi, fetyszystą używanego obuwia i karakonem, obłąkaną ciotką i niedorobionym manekinem. Czasami literatura zmawia się przeciwko Władzy i chce o ten margines zawalczyć.

• • •

Filip Fierek – publikował w „Popmodernie”, „Midraszu”, „Fabulariach” i „artPapierze”. Badacz baniek polskich. Życie dzieli między Czerskiem na Pomorzu i Krakowem w Krakowie.

• • •

Tekst ukazał się w 54. numerze magazynu „Ha!art” (Teorie spiskowe)

Ha!art nr 54 - Teorie spiskowe w naszej księgarni internetowej

• • •

• • •

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information