Na Ziemi

Agnieszka Staszczak

W wielkiej i powszechnej nostalgii za latami dziewięćdziesiątymi mieści się moja mała i prywatna nostalgia za zjawiskami określanymi wtedy chętnie jako niewyjaśnione. Różne znaki na niebie i ziemi dawały nam nadzieję, że nawet jako mieszkańcy Europy Wschodniej nie musimy być wcale sami. Wyczekiwaliśmy więc niecierpliwie przybyszów z innych galaktyk – ich wizyta oznaczałaby w końcu, że dla kogoś lub czegoś możemy być całkiem piękni, interesujący i godni uwagi, choć nam samym zdarzało się w nasze wdzięki wątpić. I to wypatrywanie obcych na niebie nas samych w naszych własnych oczach uszlachetniało. Tęsknię więc za tymi naiwnymi tęsknotami, chociaż nie ma w języku polskim jednego słowa, które by ten rodzaj nostalgii udźwignęło. Jest to tęsknota do czystej potencjalności, tęsknota za wrażeniem, że coś miłego może się nam jeszcze przytrafić. Za przyjemnym przeczuciem małych „ewentualności”, które tylko czekają, by się zdarzyć. Za nieprzewidywalnością letnich wieczorów, gdy poczucie czasu naturalnie roztapia się w zmęczeniu upałem i wydaje się, że noc jeszcze młoda i pełna niespodzianek.

Pamiętam z dzieciństwa telewizyjne opowieści o wizytach przybyszów z innych planet: seria Strefa 11, czyli cykl Nie do wiary, serial Z Archiwum X czy wreszcie drobne, ale pamiętne epizody, takie jak porwanie jednej z bohaterek Dynastii przez kosmitów. Status prawdziwości tych relacji był dla mnie ekscytująco niejasny. Bo o UFO sporo się mówiło, ale ostatecznie niewiele z tego mówienia wynikało. Dostępne mi przekazy niestety nawet jak na moje ówczesne wymagania były wyraźnie wybrakowane – zaczynały się badawczym krążeniem wokół tematu, by zakończyć smutną kapitulacją – ucięciem zdania w połowie albo obróceniem go w żart. Gorsza od tych upośledzonych, wstydliwych przypuszczeń i zająknięć mogła być dla mnie tylko absolutna i ostateczna prawda, która by tę słodką niepewność istnienia UFO zabijała.

Na szczęście stacje telewizyjne nie tylko nie niszczyły we mnie przekonania, że moje oczekiwania względem wszechświata i jego tajemnic są słuszne, a nawet troskliwie je pielęgnowały. Mogłam obserwować, jak polska ziemia z cichą pomocą swoich mieszkańców rodzi na potęgę zjawiska niewyjaśnione. Wiele wschodnich fantazji na temat spotkań z obcymi zalewało wtedy kanały telewizyjne i kolorową prasę. Być może była to lekkomyślność – karmić tą ufologiczną pożywką masową wyobraźnię. Wyobraźnię, którą w wydaniu słowiańsko-ułańskim stać czasem na zbyt wiele i która – raz uruchomiona – nie zatrzyma się nigdy w bezpiecznej przystani. Śledziłam jednak uważnie tę klęskę narracyjnego urodzaju i do dziś uważam, że była to piękna klęska. Zwłaszcza że trudno nam było odmówić przecież prawa do ekscytacji tematami, którymi ekscytowano się na Zachodzie. Wizyty pozaziemskich przybyszów nam się należały. Należały się nam tak samo jak egzotyczne owoce, jogurty w plastikach i marlboro w miękkiej paczce. I podobnie jak te wszystkie artefakty stanowiły dowód kapitalizmu. Tyle że był to akurat dowód metafizyczny.

Do UFO, tak jak do wszystkich imperialistycznych nowinek, zabieraliśmy się może trochę nieporadnie, ale za to bardzo gościnnie. Szybko zrobiliśmy ufoludkom miejsce wśród rodzimych strzyg, rusałek i utopców. Fizycznie nieobecni przedstawiciele pozaziemskich cywilizacji podatni byli na wszelkie możliwe transformacje i zmiany wizerunku. Z czasem obchodziliśmy się z nimi coraz śmielej i coraz bardziej na własnych zasadach. Wschód w końcu mógł spotkać się z Zachodem, co było i straszne, i piękne. „Obcy” przyjmowali coraz bardziej znajome kształty, stopniowo wpisywali się w domowe klechdy, aż w końcu prawie całkowicie stopili z polskim krajobrazem legend i bajań.

Ciężko jest wskazać przełom, w którym zjawiska niewyjaśnione przestały władać masową wyobraźnią. Znalazłam za to tę ostatnią chwilę, kiedy wydawało się, że tajemnica jeszcze kusi, chociaż jasne dla wszystkich było, że kusi już ledwo. Szczęśliwym trafem odkryłam niedawno dokument, który ten moment łapie i zamyka w godzinnej opowieści o kujawsko-pomorskiej wsi Wylatowo. O Wylatowie zrobiło się głośno w roku 2000, kiedy pojawiły się tam dziwaczne znaki (piktogramy) w zbożu, które sugerowały, że właśnie tu dziać mogą się historie międzyplanetarne. Trop tych historii podejmuje pięć lat później ekipa filmowa wraz z grupą ufologów, na czele których stoi Irek – pasjonat zjawisk niewyjaśnionych. Jak się wydaje, Irek jest akurat w czasie rodzinnego wypoczynku. Partnerka bohatera i ich dziecko snują się smętnie po planach drugich i trzecich, trochę nie mogąc znaleźć sobie miejsca na tych ufologicznych wakacjach pod gruszą. I sam widz też się trochę za Irkiem kręci i chce, by ten w końcu znalazł, czego szuka, i żeby dotknął, i już prosto do domu żeby jechał.

Zamiast tego rozmawiamy z tymi, którzy podobno widzieli i prawie dotykali. Chodzimy po polach, kniejach, zaglądamy do domów mieszkańców wsi, którzy w półmroku własnych sypialni opowiadają o swoich spotkaniach z „obcymi”. Podobno piktogramy, jak również tajemnicze znaki świetlne pojawiały się tam już przed wojną, ale z braku słów adekwatnych nazywano je zwyczajnie „świetlikami”. Wszystko zresztą wydaje się tutaj aż do bólu zwyczajne i tak ma właśnie być, bo w Wylatowie „wielka filozofia spotyka się z prozą życia”. Dlatego pod nogami plączą się dwa pocieszne kundle o imionach Sonia i Brutus, a zdanie „Rzeczy nie są tym, czym się wydają” pada przy smętnym metalowym silosie, gdzieś w szczerym polu.

Do Wylatowa przyjeżdża też Robert Bernatowicz, dziennikarz z zawodu, ufolog z zamiłowania. „Tak pan sobie mnie wyobrażał?”, „Szczerze mówiąc, myślałem, że jest pan trochę wyższy, ale da się porozmawiać”. Aksamitnym głosem gratuluje Irkowi determinacji i przygląda się temu, co dzieje się w Wylatowie. Słyszymy, że widziano piktogramy w kształcie kielicha do hostii, które miały być odpowiedzią na dyskusję o religii, jaka odbyła się dzień wcześniej. „Proszę państwa, to może być znak” – przekonuje zgromadzonych Bernatowicz, by płynnie przejść do tematów bliższych życiu. „Proszę państwa, kiełbaski”. Jest świat nadludzki i jest świat ludzki. Jest magia i jest festyn.

O „obcych” mieszkańcy mówią chętnie. Doświadczenie ich obecności staje się w ich opowieściach niemal mistyczne. Może właśnie poprzez ten szczególny tryb doświadczania zjawisk zachodniej kultury próbowaliśmy chłonąć niedościgniony Zachód. Pożerać łapczywie to, co dostępne, kiedy na rozbuchany konsumpcjonizm nie było nas stać. Czasem tylko pojawiała się jakaś mała wątpliwość. „Wyobraża sobie pan, co by się stało, gdyby okazało się, że oni faktycznie istnieją?” – pyta starszy mężczyzna i sugeruje dalej, że przedstawiciele innych cywilizacji nie byliby wcale tacy zadowoleni z tego, co się na Ziemi dzieje. Niewykluczone, że daliby ludzkości jakąś przykrą nauczkę. Dlaczego? Bo mogliby.

Jednak jeszcze bardziej mistyczne od doświadczenia obecności wydaje się doświadczenie nieobecności. „Marzymy o tym, odkąd tu przyjeżdżamy” – mówi jeden z bohaterów. Tak bardzo by się tego chciało, że aż wchodzą w grę pewne kompromisy. Umysł próbuje rozpaczliwie interpretować rzeczywistość tak, by w końcu stało się to, co miało się stać. I już czuć dobrą energię, światło widać piękne, a na plecach pojawiają się ciarki. Wtedy następuje smutny epilog, w którym wyjaśnia się, że to nie „obcy”, ale druga grupa ufologów rozświetla noc błyskami latarek. Niestety w Wylatowie jest głównie Wylatowo, i jest tam oczywiście Polska, i lato jeszcze jest bardzo. Czego natomiast tam (chwilowo?) nie ma – to przedstawicieli obcych cywilizacji.

W 2015 roku, po piętnastu latach od pierwszych piktogramów i prawie dziesięciu po ostatnich, o Wylatowie znowu robi się głośno. Uczestnicy Zlotu Miłośników Wylatowa trafiają na nowe kręgi w zbożu. Jednak z relacji tego zdarzenia wynika, że astralny duch w narodzie może nie zginął, ale z pewnością wyraźnie osłabł. Coraz mniej wiary w to, co na niebie, coraz bardziej sceptyczne wypowiedzi mieszkańców i miłośników wsi. Na fali nostalgii za tym, co w nas było, a czego już w nas nie ma, postanowiłam sprawdzić, co u bohaterów dokumentu słychać. Z ulgą odkryłam, że Irek Krokowski, podobnie jak Robert Bernatowicz, dalej zajmuje się tematem zjawisk nadprzyrodzonych. Na kanale Youtube MAXIMUS7018, prawdopodobnie prowadzonym przez Krokowskiego, znajdziemy materiały filmowe związane z tym, co niewyjaśnione. Uroczym przerywnikiem są wideo prywatne, z których dowiemy się, czym jest Świerszczak Zwyczajny, zobaczymy znalezionego przez pana Irka gołębia pocztowego i posłuchamy latynoskiej muzyki na akordeonie. Robert Bernatowicz jest natomiast prezesem Fundacji Nautilus, której strona główna wita nas komunikatem: „ZAŁOGA NAUTILUSA to grupa ludzi w całej Polsce, którzy są połączeni taką samą pasją jak my – poznawaniem »nieznanego«”. I jest we mnie bardzo ciepła myśl, że oni nie zwątpili, że dalej szukają, i jest gdzieś iskierka nadziei, że może nawet znaleźli.

• • •

Agnieszka Staszczak – urodzona w 1988 w Lublinie. Ukończyła komparatystkę na UJ w Krakowie, nie ukończyła nigdy germanistyki. Żyje z reklamy w Warszawie.

• • •

Tekst ukazał się w 54. numerze magazynu „Ha!art” (Teorie spiskowe)

Ha!art nr 54 - Teorie spiskowe w naszej księgarni internetowej

• • •

• • •

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information