Schadenfronde

Jan Bińczycki

Postanowiłem podzielić się doświadczeniami lekturowymi z kategorii guilty pleasure: moją znajomością z różnymi wcieleniami „Frondy”. A zarazem wyzwolić z tego uczucia i spróbować wyciągnąć z niego pożytek bardziej istotny niż podszytą antyestablishmentowym hejtem prywatną przyjemność.

W tym numerze „Ha!artu” publikujemy wywiad z Mateuszem Matyszkowiczem, byłym naczelnym „Frondy LUX”, dziś dyrektorem TVP Kultura. Rozmowa dotyczy wyzwań stojących przed mediami publicznymi, troski o dostęp do kultury i dyskusji ponad błahymi podziałami. Wyznania pokątnego fana „Frondy” w jej wcześniejszych wcieleniach i coraz bardziej śmiałego obserwatora obecnych poczynań należy traktować jak osobne zagadnienie. Warto wspomnieć o kontrkulturowym potencjale tego pisma w numerze poświęconym religii. I zmierzyć się z dawnymi emocjami. Przepraszam za osobisty ton i dłużyzny. Nie wzięły się z egocentryzmu, ale konieczności przedstawienia studium przypadku.

„Fronda” to moja pokątna czytelnicza przyjemność z czasów studenckich. W skrócie – byłem tym tak zwanym lewakiem od lat niemal pacholęcych, bo i co innego można robić będąc nastolatkiem w mieście kościołów, w którym pełno bigotów, zadowolonych, sytych konserwatystów i nigdy niewywietrzonej dulszczyzny. Poszedłem na studia, tam z zestawu lektur wyłaniał się obraz świata mniej więcej odpowiadający moim młodzieńczym intuicjom. To mnie niepokoiło, bo nie przywykłem do tego, że w procesie edukacji można wprost otrzymywać wiedzę odpowiadającą temu, co dzieje się za oknem, za rogiem, co wynika z doświadczeń życiowych. Na dodatek co poniektóre koleżanki, które wstąpiły ze mną na pierwszy rok, przyjechawszy z niemal całej Polski, po dwóch–trzech semestrach zrzucały pielgrzymie swetry i oazowe krzyże animatorskie, szybko przeskakiwały w pierwszy szereg marszów równości, mówiły językiem nowoczesnej „lewicy kulturowej”, ścigały się w postępowości. Koledzy z kolei dzierżyli pod pachą poważne gazety i wygłaszali dojrzałe, poważne sądy o społeczeństwie obywatelskim, gospodarce i liberalnym centrum. Dookoła mnie lewicowość zmieniała się w coś oczywistego, w najlepszym wypadku część dyskursu akademickiego (choć muszę podkreślić, że uroki nowoczesnej humanistyki poznawaliśmy bez propagandy, którą wietrzą wszędzie tropiciele „ideologii gender”), a w najgorszym w okrągły znaczek wpinany w klapę modnej kurtki na okoliczność marszu równości, mądrej pogadanki lub wypadu do klubów na Kazimierzu.

W tym wieku raczej szuka się nie politycznej reprezentacji swoich żywotnych interesów, a pola do ekspresji i zaznaczenia odrębności. Tak było w moim wypadku. Młody byłem i głodny ekstremów. W taniej książce pomiędzy Gołębnikiem i Arsenałem na Grodzkiej leżały opasłe tomy „Frondy”. Format i makieta bardzo podobne do „Lewą Nogą” lub „Rewolucji”, które czytałem wcześniej. Za to w środku! Same miody! Trupie czaszki, ataki na „dyżurne autorytety moralne”, antykonsumpcjonizm, przaśne żarty, teorie półspiskowe, wycieczki w niebezpieczne rejony myśli politycznej i kultury. Strategia starego „brulionu”, poetyka punkowych zinów, kontrkulturowa treść w radykalnej, trudno przyswajalnej formie. To były czasy, gdy konserwatywny backlash występował w atrakcyjnym kostiumie. Do kompletu z nowymi lekturami dostałem od losu forum Conservative Punk, płyty Uwagi Józefa Baki składu Budzy i Trupia Czaszka, nagrywki Grzegorza „Schmaltza” Marteckiego (propagowane przez frondystów) i trochę innych ciekawostek.

W tamtej „Frondzie” były teksty o księdzu Bace, Limonowie i narodowych bolszewikach, piłkarskie sentymenty Wojciecha Wencla i jego wiersze, sporo wywrotowych artykułów historycznych. Wśród autorów między innymi Jarosław Tomasiewicz i Remigiusz Okraska, których teksty można było przeczytać także w anarchistycznym „Innym Świecie” i innych bezdebitowych wydawnictwach. Dałem się uwieść.

Mniej więcej do końca studiów zbierałem każdy numer kwartalnika i ich książki z wyprzedaży, szokowałem otoczenie (chciałem w to wierzyć) tym na nowo odkrytym nonkonformizmem. O ile, pomimo nieśmiałych prób, nie wróciłem na łono kościoła ani nie pokochałem braci Kaczyńskich budujących właśnie swoją IV RP, to przez jakieś trzy lata chłonąłem ten osobliwy katolicyzm w estetyce punk. Zresztą na zmianę z neopogaństwem ze szkoły Szukalskiego, bo nie mogłem się zdecydować, która frakcja ma bardziej atrakcyjny pomysł na radykalizm. I nawet jeśli po latach mogę uznać to za kaprysy manierycznego panicza, efekt młodzieńczej ignorancji i podatności na ekstrema, to chyba się nie wstydzę. Jeśli już – to za cytowanie homofobicznych artykułów i błędne rozpoznanie własnego interesu politycznego.

Przeszło mi, jak skończyłem studia i zderzyłem się z rynkiem pracy, nowym, mocno uładzonym wcieleniem bigoterii oraz wszystkimi innymi przykrymi aspektami losu młodego Polaka. Teraz mam trzydzieści parę lat, problemy przeciętnego inteligenta pracującego, zakola i znów jestem tym tak zwanym lewakiem. Już bez młodzieńczej minoderii, wzdychania do piękna idei i marzeń o śmierci na barykadzie. Po prostu wybrałem najbardziej spójną, solidną i efektywną ze wszystkich ofert ideologicznych.

Ale okazało się, że rzesza o parę lat młodszych koleżanek i kolegów też dała się uwieść. Tyle że teraz na masową skalę i w miksie z rojeniami o wielkiej Polsce, smoleńskich brzozach, „szabelkach i konikach, o ułanach, buzdyganach, batonikach”, jak śpiewał wieszcz Tymański na płycie P.O.L.O.V.I.R.U.S. Najczęściej w o wiele słabszym wydaniu. Odchorowujący młodzieńczy konserwatyzm AD 2016 mają do dyspozycji popkulturowe klisze, sportowe ubiory z ograniczonym zestawem opcji (na jakiej części garderoby nie nadrukowano jeszcze husarza?) i pokorne potakiwanie brzuchatym celebrytom lumpenkonserwatyzmu. Tylko nie wiem, kto dziś chciałby szukać takich podniet z podobnych do mnie powodów. Proporcje w dostępie do mediów niemal zupełnie się odwróciły, a na tematy światopoglądowe coraz trudniej się przegadywać. Na ulicach politpoprawną nudę zastąpiła nacjonalistyczna przemoc. Redaktorów starej „Frondy” trudno wiązać z tymi zmianami. Intelektualna prowokacja jest działaniem zbyt ulotnym, by jej efektów szukać w pączkującym z dnia na dzień polskim wariancie opriczniny.

Przez kilka lat środowisko skupione wokół kwartalnika przeszło rozmaite przeobrażenia i przegrupowania. Dokonała się wymiana pokoleniowa, kilkukrotne zmiany naczelnych. Dokonała się nawet swoista fronda we „Frondzie” – część publicystów postanowiła założyć neomesjanistyczne pismo „40 i 4”. Potem wyodrębnił się portal internetowy, który od 2014 jest niezależnym bytem. I dobrze, bo pod wodzą Tomasza Terlikowskiego całkowicie zmienił profil – z uzupełniania przekazu pisma dla inteligencji katolickiej na źródło sensacji dla najgłupszych bigotów. Pojawił się „Miesięcznik Fronda” – kierowany przez Grzegorza Górnego (jednego z założycieli kwartalnika) magazyn o charakterze niemal lifestyle’owym. Trudno mi podłapać tę melodię, ale też pastwić się nad tym tytułem, bo nie zawiera specjalnie przykrych treści. Za to okręt flagowy przekształcił się we „Frondę Lux” – pismo zogniskowane wokół spraw kultury – łączące dawny „katolicki coolhunting” i zaczepność z treściami interesującymi nie tylko dla konserwatystów. Ważne, by nie mylić tych wszystkich mediów i umieć oddzielić drukowane ziarno od portalowych plew.

Gdy przychodzi mi podsumować to zmienne i wielowątkowe zjawisko, muszę przyznać, że lektura „Frondy” bardziej skłaniała mnie do dialogu i otwartości na kulturę katolicką niż bardziej umiarkowane i wysublimowane tytuły. Dlatego, że każdy z opasłych tomów „Frondy” przeczy stereotypowi na temat młodych katolików, wedle którego stanowią grupę grających na gitarach oazowe piosenki stulejarzy i eskapistów nieradzących sobie ze współczesnością. Ubieranie spraw wiary w punkowy mundurek na pierwszy rzut oka wydaje się pomysłem równie czerstwym jak tak zwany rock chrześcijański z odnóżami w rodzaju „spirit-filled hardcore”. Przy kolejnym okazuje się, że to okazja do przebadania potencjału katolickiej ortodoksji jako oręża przeciwko rządzącemu bogatszą częścią świata konsumeryzmowi i kulturze łatwej przyjemności. Przyjemnie wiedzieć, że członkowie obcych plemion dostrzegają podobne problemy. Jeśli trzeba pogodzić się z istnieniem „wojującego katolicyzmu” to dobrze, by zawierał on w sobie potencjał buntu.

• • •

Jan Bińczycki – doktorant na Wydziale Polonistyki UJ, członek zespołu Korporacji Ha!art, bibliotekarz, publikuje, gdzie się da.

• • •

Tekst ukazał się w 53. numerze magazynu „Ha!art” (Numer specjalny postsekularny)

Ha!art nr 53 - Numer specjalny postsekularny w naszej księgarni internetowej

• • •

• • •

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information