Zróbmy sobie samobójstwo (Woody Allen, „Na karuzeli życia”)

Gabriel Krawczyk

Jakiś czas temu, między wideo-analizą wodnej symboliki u Andrieja Tarkowskiego a montażem wszystkich (!) „fucków” w twórczości Quentina Tarantino, natknąłem się na dość podejrzane zestawienie filmów Woody'ego Allena. Wydawało się, że mam przed sobą typową filmografię – Śpioch poprzedzał Miłość i śmierć, Złote czasy radia następowały po Zeligu, a całość otwierał Jak się masz, koteczku? z 1966 roku. Jednak gdy moje oczy zawędrowały niżej, do filmów opatrzonych datami nowszymi niż rok, w którym powstał ostatni film Allena, stało się jasne, że artefakt trafił do mnie z przyszłości.

Jako kinoman obeznany z około 150. niezrealizowanymi pomysłami Andrzeja Wajdy, jako nowinkarz przyglądający się rosnącemu w geometrycznym tempie dorobkowi Jamesa Franco, a także jako kronikarz skrupulatnie odnotowujący nazwiska kolejnych osób molestowanych przez Harveya Weinsteina – krótko mówiąc: jako amator katalogów równie długich, co zbędnych, nie mogłem darować sobie analizy zestawienia kilkudziesięciu jeszcze nie powstałych tytułów jednego z najpracowitszych reżyserów świata. Nie powiem, czego się z listy dowiedziałem. To było kiedyś. A kiedyś było inaczej. Dzisiaj mamy koniec 2017 roku, a ja premierowo obejrzałem Na karuzeli życia tegoż Allena. Premierowo was zatem pouczam: palcie przepowiednie z przyszłości. Bo jeszcze się spełnią.

Tamta wciąż nie przekroczyła daty ważności. Kolejne krzyżyki na karku siwego neurotyka z Nowego Jorku tym skuteczniej przygniatają go do klawiatury. Z telenowelową regularnością i litanijnym samozaparciem Allen produkuje kolejne scenariusze – a każdy następny stanowi sumę poprzednich. I tym razem mamy błahe dramaciki, które marzyły, by napisał je Sofokles. Oprócz greckiej tragedii, okularnik z Nowego Jorku ponuro przerabia Tramwaj zwany pożądaniem, Kto się boi Virginii Woolf i Co się zdarzyło Baby Jane, czyli hollywoodzki kanon o relacjach niszczących ludzi zamkniętych w klaustrofobicznych klitkach. To, co wzbudzało zachwyt w innych czasach – czyli kameralna intryga z emocjami kruszącymi termometry – u leniwego przetwórcy Allena osiąga poziom nieznośnej przesady.

Słowo o fabule Na karuzeli życia. Niespełniona 40-letnia aktorka Ginny (Kate Winslet) ociera przed lustrem łzy, wzdychając za lepszym losem. Jej pierwsze małżeństwo się rozpadło, drugie właśnie dogorywa. Kobieta pracuje jako kelnerka, jej 10-letni syn to piroman, a mąż jest (niepijącym) alkoholikiem i gburem. Pojawia się jednak szansa. Jest nią (niespełniony) dramatopisarz – ocalający zagubione 40-latki ratownik z pobliskiej plaży. A że wygląda jak Justin Timberlake i podobnie jak Ginny cierpi na nadmiar egzaltacji, wakacyjny romans szybko nabiera tempa. I wtedy pojawia się ona: córka męża Ginny, 26-letnia femme fatale uciekająca przed mężem-kryminalistą...

Grecka tragedia, czy też, niech wam będzie, nowojorska tragifarsa, dzieje się w latach 50. XX wieku i należy do gatunku ironicznych – skoro rozgrywa się w pocztówkowej scenerii wesołego miasteczka i otulonej promieniami złocistej plaży. Z błyskotliwej ironii to by było na tyle. Resztę w Na karuzeli życia pochłania defetyzm.

 

 

Starczy defetyzm zmęczonego ludzkim gatunkiem Allena osiąga tu nieznany wcześniej poziom. Nawet na zwyczajowy humor brakuje już miejsca; na miłość do teatru i pobudzające egzaltacje również – skoro zaraz zwrócą się przeciwko bohaterom. Napuszone kwestie, pretensjonalne emocje i krzyki muszą okazać się równie banalne. Cierpienia proszą się o spointowanie co najwyżej wzruszeniem ramion – zbyt wiele widzieliśmy już filmów Allena, by działał tu wzbudzający empatię efekt świeżości. I jeszcze te słowa! Słowa, słowa, słowa. Są wypluwane w tempie karabinu maszynowego. Od którego zaczyna pękać głowa.

Narrator o twarzy Justina Timberlake'a, wzorem Allena z wczesnych filmów Allena, jest naszym przewodnikiem po ekranowych wydarzeniach. Ponieważ pełni także funkcję uczestniczącego w intrydze naczelnego mąciciela, w pewnym momencie tym boleśniejsze jest jego całkowite zniknięcie ze scenariusza. Manipulatorski potencjał kłamliwego narratora zostaje tym samym zupełnie zignorowany. Timberlake a to uczestniczy w akcji, a to udaje wszechwiedzącego opowiadacza – faktycznie zaś jest marnym sługusem leniwego reżysera: zarysowuje tło, opisuje miejsca, wskazuje czas wydarzeń, powtarza to, czego potwierdzenie z tautologiczną przesadą zaraz znajdziemy na ekranie. Pokazanie tego wszystkiego samą tylko kamerą byłoby zbyt czasochłonne i ponad twórcze siły gadatliwego rutyniarza, jakim jest Allen. Reżyser od lat regularnie zapomina, że nie pracuje w teatrze, a na planie filmowym, i to wizualność powinna być jego głównym narzędziem. Tutaj jednak kamera cicho towarzyszy; mogło zupełnie jej nie być, a my mogliśmy znaleźć się w teatrze i, naprawdę, wiele byśmy nie stracili. Tacy bohaterowie na przykład – sami nam się przedstawiają. Jak na spotkaniu AA czy w innym kółku weteranów z Iraku. „Chciałam być aktorką i cierpię na migrenę”, mówi z melodramatyczną przesadą, ocierająca się o śmieszność Ginny. „Cierpię na porywy serca. Jestem pisarzem”, nie pozostawia jej w tyle narrator. „Przestałem pić, ale jestem cholerykiem”, drze ryja mąż Ginny... chyba nie na Ginny? Ginny to wie. Od tego krzyku stale boli ją przecież głowa. Bohaterowie kierują te wypowiedzi do nas. Jakbyśmy sami nie mogli tego odgadnąć. Podobnie jak opisowym dialogom, leniwym zdjęciom także brakuje inwencji. Chowające się za kamerą, przenikające calusieńką scenografię niebieskie neony oznaczają – zgadniecie? – emocjonalny chłód. Czerwień natomiast mówi o... sami zresztą wiecie. Łopatologia nie tylko krzyczy do ucha, ale i bije po oczach.

Zdaniem powtarzającego po sobie Allena, życie to pasmo pozbawionych sensu trosk i kłamstw. Marzenia skazane są na porażkę. Przeznaczenie? Musi być kapryśne. Film opowiada o miłosnym trójkącie, który jakoś tam jest, ale jakby go nie było – skoro i tak zaraz się rozpadnie. Konieczna dla ekranowej dramaturgii zdrada wcale nie okazuje się produktywna dla bohaterki – lecz co to za nowina, skoro sama miłość u Allena zaczyna się od wielkich słów i na wielkich słowach się kończy. Słów jest tu zresztą, powtórzę, nad wyraz dużo. Miłość własna scenarzysty przypomina tę z ekranu, gdzie rozum kapituluje dla porywów serca. W Na karuzeli życia za zbrodnie nie będzie kary, po niesprawiedliwościach nie nastąpi zadośćuczynienie. Wyrzutów sumienia, mimo oczywistych win u bohaterów, nie zanotowałem. I nie dziwota. W powtarzającym się, pozbawionym pointy filmowym koszmarku reżyserowanym przez Allena bohaterowie, jak to w koszmarku, nie potrafią uczyć się na błędach. Śnią ów koszmar wciąż od nowa. Nawet jeśli marzą o jakiejś poprawie, reżyser nie pozwala im się zmienić. Przypomina w tym zgorzkniałego, sadystycznego rodzica, który powątpiewa w swoje dzieci i bez końca je strofuje, wróżąc przegraną. W końcu jego ponury entuzjazm udziela się także im.

Allen nie jest już komediowym egzystencjalistą, dla którego humor to amortyzator w podróży przez podziurawione życie. Niektórzy krytycy nazywają to dojrzałością – jak gdyby odrobina humoru była z definicji dziecinna... Ja to nazywam szkodliwym defetyzmem. Defetyzm pochłania prywatność i emocje bohaterów. Rządzi intrygą i jej symbolicznym finałem. Włada doczesnością i (opróżnioną z sensu) eschatologią. Defetyzm jest tu zwyczajny i nieatrakcyjny, a równocześnie nadnaturalnie paraliżujący. Ponoć Allen tworzy, by nie popaść w depresję. Niech więc sobie tworzy. Jeśli jednak nie ma do powiedzenia wiele więcej ponad to, że miewa humory i nie wierzy w ludzi; jeśli nie chce podjąć wysiłku wymyślenia fantazji o życiu, które nabiera sensu, o pocieszeniu, którego nie ma, i o entuzjazmie, który tak trudno w sobie wypracować – jeśli dalej chce toksycznie zarażać nas pozbawionym pointy defetyzmem, to uczyńmy mu przysługę. Potwierdźmy, że wszystko to bez sensu i nawet w swoich widzach nie powinien pokładać już większych nadziei.

• • •

Gabriel Krawczyk – rocznik '91. Jeśli wierzyć opiniodawcom, był już błaznem, kombinatorem, niedoszłym księdzem, przyszłym jazzmanem, głuchą kurwą. Aktualnie rowerzysta, łasuch, student (w tej kolejności). Pisze o kinie (wszelakim). Publikował lub publikuje m.in. w „Kulturze Liberalnej”, „Ekranach”, na portalach O.pl, Esensja.pl. Prowadzi bloga http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information