"To lubię" versus "Lubię to"

Piotr Żołądź

Zapewne twórcy znanego portalu społecznościowego (a w zasadzie jego polskiego oddziału) zastanawiali się, czy jako translacji angielskiego like nie dałoby się wyzyskać na korporacyjne potrzeby tytułu znanej ballady Mickiewicza? I zapewne równie szybko, jak przyszedł im ten pomysł do głowy, tak szybko z niej uleciał. Nie wchodzę w językowo-przekładowe szczegóły uzasadniające taki obrót sprawy, przedstawię zaledwie garść mniej lub bardziej trafnych odpowiedzi-hipotez tłumaczących zaistniały stan rzeczy.

Prawdopodobnie (tak – jak sądzę – mniemali twórcy polskojęzycznej wersji wiadomej strony internetowej) siła Mickiewiczowskiego wersu mogłaby obalić sam portal, zachwiać u podstaw świadomościami jego użytkowników, doprowadzić do stanu zbiorowej schizofrenii, w której to schizofrenii ja czy Ty, lubimy tak samo (bo przecież nie to samo, co/) jak Mickiewicz.

Cóż, z nieszczęsnym tytułem ballady wieszcza jest jeszcze następujący problem, lecz zapewne nie dotyczy on szerokiego grona odbiorców (więc i korporacyjnej świadomości). Otóż twórcy podręczników do języka polskiego nie pomyśleli o potężnym, wirtualnym konkurencie i bezczelnie, jako pierwsi na dodatek, wykorzystali Mickiewiczowski tytuł, przez co ewentualne sięgnięcie po frazę romantycznego poety przez portal mogłoby mu napytać nie lada biedy. Młodzież wszelaka (która doświadczyła na swoich barkach brzemienia – skądinąd nie najgorszego, ale jednak zawsze – podręcznika kształcącego umiejętności operowania mową ojczystą) miałaby w otchłaniach podświadomości zakodowany odruch sprzeciwu wobec prostego gestu kliknięcia, przez co wynikające z naturalnej skłonności lubienie utracić mogłoby pewne swoje właściwości.

Lecz gdyby to były główne problemy zaprzątające głowy społecznościowych potentatów...

Pamiętać trzeba chociażby, że w tytule ballady to rzecz, pod postacią enigmatycznego „to”, znajduje się na pierwszym miejscu. „To” (którego pod żadnym pozorem nie należy mieszać z id, das) gra pierwsze skrzypce, wiedzie prym, słowem: rządzi, podczas gdy w założeniach portalu kluczowe jest nie to, „co” się lubi, ale lubienie samo w sobie. Dla twórców strony nie jest ważne istnienie jakiegoś spartaczonego przez niewiadomego demiurga, realnego świata, w którym istnieją różne rzeczy (tyleż spartaczone, co godne realnej atencji), lecz możliwość stwarzania świata wirtualnego, świata idealnego, a tym samym jedynego prawdziwego. Rzeczywistości, w której dominuje powszechnie panujące lubienie, szeroko rozumiana i globalnie uprawiana filia.

Warto też oddać sprawiedliwość polskim „mistrzom sieci” (zwanym po staropolsku webmasterami), pozwolili oni sobie wszak na gest semantycznego rozszerzenia angielskiego, prostego, być może w swej prostocie nawet szlachetnego, ale pewnie zbyt topornego dla polskich realiów: like, o bliżej nieokreślone, ale jakże współgrające z całością „to” (it). W przeciwieństwie do całego anglosaskiego świata, skazanego autorytarnym gestem wiadomej wirtualnej potęgi na samo tylko lubienie, możemy polubić „coś”, a nawet nie niekonkretne „coś”, tylko o wiele bardziej namacalne „to”. Wolno więc uznać, iż pewien poziom romantycznego postrzegania rzeczywistości, pewien sposób porządkowania jej, wreszcie jakiś level jej kreowania został tu zachowany (a w zasadzie od Mickiewicza zabrany). „Mistrzowie sieci” zdobyli się na oryginalność, jak wiadomo cechę konstytutywną romantycznego światopoglądu, i, zapewne bez uprzedniego kontaktu z bliżej nieokreśloną, transcendentną centralą, założycielskim gestem dokooptowali samopas puszczonemu lubieniu jego bliżej nieokreślony, ale towarzysko nieoceniony, przedmiot.

 

 

Skierujmy krytyczne spojrzenie, na moment przynajmniej, ku balladzie wieszcza, nie bawiąc się jednak przesadnie w filologiczne roztrząsania. Możemy sobie wyobrazić scenkę rodzajową, w której Mickiewicz, na wskroś przesiąknięty intelektualnymi zdobyczami zgniłej cywilizacji Zachodu (czytaj gotycyzmem etc.), zapewne opuszczony przez woźnicę – reprezentanta zdrowego, polskiego racjonalizmu (niechybnie ciemiężonego, także przez uwielbianego po dziś dzień poetę, chłopa pańszczyźnianego; trzeba tu brać też pod uwagę fakt, iż Zosia i Tadeusz, ludzie, którzy położyli fundament pod polską reformę rolną, jeszcze się nie zrodzili – choć jest już rok 1822 – by kierowcę uwłaszczyć), siedzi, uprzednio podparłszy się w boki jak basza, w swej lub wypożyczonej karocy, w której nieszczęściem albo szczęściem złamał się dyszel i woła: „To lubię”. Pytanie, jakie samo ciśnie się na usta, brzmi: co tak naprawdę lubi bohater ballady? Ku czemu kieruje swą filię? Bo przecież nie ku marze, która w wierszu tumani, przestrasza.

Mickiewicz upodobał sobie określony typ narracji; ten schemat opowiadania zaczerpnął zresztą z ballad niemieckich i angielskich powieści (również tzw. poetyckich). Lecz to nie wszystko. Mickiewicza zauroczył pełen frenezji sposób opowiadania, ale trudno nie zauważyć, iż wieszcza fascynuje również sam wieszcz, co prawda, pomyślany na nowo, zapośredniczony przez tekst i styl, ale jednak imitujący realnego Adama. Skąd ta fascynacja własną osobą? Czyżby polskiego pierwszorzędnego pisarza pierwszorzędnego po nocach, lecz nie tylko, napadały ataki niemożliwego do utrzymania na wodzy narcyzmu? Odpowiedź na to pytanie, nawet jeśli wieszcz był Narcyzem, musi być przecząca. Balladę tę cechuje co prawda silne napięcie erotyczne, ale jego wektor nie jest skierowany w stronę osoby mówiącej w wierszu.

To lubię jest fantastycznym przykładem „bajery na horror”. Znamy przecież adresatkę ballady nie od dziś. Zbieżność imion Maryl, tej realnej i mary, jest tak nachalna, iż już nie sposób wymyślić czegoś lepszego. Mickiewicz próbuje najpierw swoją ofiarę (tak, tak, wieszcz był nie tylko ciemiężycielem chłopstwa, ale i kobiet) delikatnie nastraszyć, później zaciekawić – odpowiednio eksponując przy tym swą rolę w zbawieniu jednostki – by wreszcie zarysować w enigmatyczny sposób oczywiście, poprzez transcendentne właściwości wieszcze czyśćcowej duszy, losy swoje i Maryli nie-mary.

Czy podryw w takim kształcie zadziałał? Możemy przypuszczać, że tak (co zdaje się potwierdzać historia). Jednak z całą pewnością Wereszczakówna poleciała nie na strachliwego mężczyznę, który przy lada marze wykłada się na deskach karocy, ale na błyskotliwego poetę, człeka poczciwego (słowo to jest zresztą dominantą kompozycyjną tekstu – co i rusz ktoś tu jest poczciwy), obdarzonego wszakże sporymi pokładami fantazji.

Powróćmy jednak do głównego tematu niniejszych rozważań i zauważmy, że choć Mickiewicz lubi nasamprzód rzecz, to jego lubienie nie trafia do celu, ale rykoszetem wali w marę. (Oczywiście równie dobrze można założyć, że poeta sam nie wie, co lubi, ale na takie bluźnierstwo uczciwy, a przede wszystkim poczciwy człowiek zgodzić się nie może). Mara Maryla, Maryla mara, obrywa filią wieszcza, zdałoby się, przypadkiem. Ale czy aby na pewno? Czy może ona tego lubienia nie sprowokowała? Czy nie wiedziała, że obecnie panuje moda na mary? Czy przez myśl jej nie przeszło, iż zagnieździła się w okolicy dotychczas wyludnionej, a obecnie funkcjonującej jako droga szybkiego ruchu romantyków? Czy wreszcie i sam Mickiewicz był aż tak głuchy na przestrogi Andrzeja, by nie spodziewać się w cmentarnej okolicy romantycznej odsłony Z archiwum X?

Ach, gdybyż fundamentalna rozgrywka o to, czy lubić coś, czy coś lubić mogła się rozegrać pomiędzy potentatem internetowym i Mickiewiczem, byłoby zaprawdę wspaniale. Niestety i w samej balladzie uobecnia się walka, pomiędzy topornym „lubię” i metafizycznym już „to lubię”. Mara mówi, cytując biednego, na pewno poczciwego, ale mającego też swoją granicę wytrzymałości Józia: „Niech powie na cię choć: lubię”. I gdyby Marylą marą inspirowali się polscy „mistrzowie sieci”, to funkcjonowalibyśmy, jak zresztą wspominani już reprezentanci krajów anglosaskich: w świecie upodobania, pozbawionego jednak konkretnego przedmiotu.

Józio, choć był chłopcem zdecydowanie zbyt egzaltowanym (też swoją drogą ciemiężyciel kobiet, bo co to ma znaczyć, że prostego „nie” gość nie rozumie), to również posiadał, bardzo rzadko spotykany dzisiejszymi czasy, współczynnik wrażliwości. Co prawda, wywlekł bezlitośnie Marylę marę z domu, ale od biedy zgodził się, aby okolica, w której po śmierci przyjdzie jej mieszkać, funkcjonowała na poziomie symbolicznym jako jej metonimia (choć tylko nocą). Śmiało można też powiedzieć, że chłopiec ten miał usposobienie filozoficzne i nie tak po prostu ukatrupił pannę, ale na nowo określił status ontologiczny niedoszłej kochanki jako: bycie-ku-lubieniu. Samo zaś wywlekanie było być może tylko metaforą filozofowania młotem. Wreszcie, jeśli kogoś dalej męczą rozterki, nie wierzy etc. Mara się po śmierci rozłożyła, to nie ma się i czemu dziwić, że sama okolica zyskała metonimiczne właściwości.

Zwróćmy teraz uwagę na pewne podobieństwo zachodzące pomiędzy marą a siecią społecznościową: działalność konkretnych osób na wiadomym portalu – wrzucanie zdjęć (przedstawiających ludzi/zwierzęta, odsyłających ku obiektom/krajobrazom/przedmiotom, reprezentujących właściwości charakterologiczne, itd.), komentowanie, czatowanie i lubienie – wzniesiona została na fundamencie rozkładu (bynajmniej nie mówię o degradacji). Wprowadzając siebie w ramy wirtualnej rzeczywistości rozmieniamy się na drobne, epatujemy swoimi zaletami (nawet jeśli są wadami, to zawsze znajdzie się ktoś, kto je polubi lub skomentuje – patrz: casus haterstwa), określamy siebie przez szereg wrzuconych obrazów/filmików – przedmiotów (wyimków z naszego życia, które zastępują nas samych), lecz komunikaty, które wysyłamy ku społeczności nie odsyłają do naszej podmiotowej pełni. Łechtamy samych siebie lubieniem i dotykamy innych swoją potrzebą filii. Klikamy coś, bo tkwi w nas żałosna potrzeba wzajemności i czekamy, czekamy, czekamy na kliknięcie-odpowiedź, które zostanie wysłane przez idealny, niezidentyfikowany, choć znany z imienia, często posiadający jakąś twarz, ale niekoniecznie odpowiadający swemu realnemu odpowiednikowi (nie wiadomo kto siedzi po drugiej stronie monitora) obiekt lubiący.

Oczywiście istnieją też inne ścieżki interpretacyjne: rzeczone „to”, nieważne czy ulokowane przed, czy po „lubię”, można po prostu potraktować jako index, czyli palec wskazujący, który celuje w bardzo konkretny obiekt jednocześnie w jakimś stopniu przyswajając tenże obiekt i anektując go na potrzeby personalnego świata podmiotu. Czy jednak świat przedstawiony w balladzie, jak i świat podstawiony nam w portalu społecznościowym przystają do takiej interpretacji? Trudno wyobrazić sobie przecież Mickiewicza rozpartego na siedzisku karocy, z wypiekami na twarzy kierującego swój paluch w konkretny obiekt (a raczej smyrającego nim horyzont doświadczenia romantycznego). Również portal nie zgodzi się nigdy na indeksalną hipotezę, gdyż żaden palec wskazujący się w nim nie pojawia. Można w nim od biedy wypatrzeć celującego w niebo kciuka i choć kciuk ten częstokroć wskazuje na godny lubienia obiekt, to trudno przypisywać mu znaczenie zarezerwowane dla jego sąsiada na dłoni. Mamy tu więc do czynienia z symboliką wyższego rzędu.

• • •

Piotr Żołądź – doktorant literaturoznawstwa na Wydziale Polonistyki UJ. Badacz twórczości Christophera Marlowe’a. W chwili obecnej zgłębia uwikłania literatury popularnej w ideologię. Basista formacji Kuroi Ame.

 

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information