OFFburger

Jan Bińczycki

Tegoroczna edycja OFF Festiwalu wzbudziła najwięcej kontrowersji w jego dotychczasowej historii. Dotyczyły one spraw organizacyjnych i politycznych, ale na szczęście nie przekreśliły wartości. Bo choć nie dopisali headlinerzy, było warto słuchać wykonawców o mniej gwiazdorskim statusie.

By ułatwić sprawę czytającym, relację skomponowałem na kształt sprzedawanych na festiwalu burgerów, wedle schematu buła– kotlet–buła (oczywiście z rukolą, jagodami goi oraz innymi modnymi dodatkami). Na bułę składają się ogólne wrażenia oraz pozamuzyczne wydarzenia. Górny kawałek jest bezglutenowy, a ten od spodu niestety dość czerstwy. Ci, którzy mają ochotę jedynie na sprawozdanie muzyczne, mogą sobie odpuścić, choć przecież nie tylko po muzykę jeździ się na Offa.

 

Wierzchnia warstwa buły

 

Od ogłoszenia listy wykonawców było wiadomo, że w tym roku obsada będzie skromniejsza niż w ubiegłych latach. W programie zabrakło gwiazdy na miarę Patti Smith czy The Stooges. Bo Mudhoney, The Kills czy Anohni Hopelesness (znana z Anthony and the Johnsons) to jednak nie ta liga. Jedyną grupą pasującą do tej kategorii w tegorocznym programie okazali się Napalm Death. Przetaczający się przez różne dziedziny życia publicznego walec „dobrej zmiany” zrobił także rundkę po katowickiej Dolinie Trzech Stawów. Wygniótł sporo pieniędzy z centralnej dotacji i przyniósł kontrowersyjne decyzje w programie kawiarni literackiej (o tym w drugiej części buły). Ale to niewielki mankament. Na OFF jeździ się głównie po to, by dać się zaskoczyć.

Odwołanie głównych atrakcji było tylko niewielką przykrością. Miałem nadzieję posłuchać GZA, The Kills i nowego wcielenia Anohni, ale czuję się usatysfakcjonowany pomimo tych braków. Żal mi było za to przybywających do Katowic załóg fanów i fanek Anohni. O tym, że ulubiona wykonawczyni nie wystąpi, dowiedzieli się dopiero na miejscu. Zwrot kosztów biletu nie rekompensuje rozczarowania. Podobne przeżyłem przy okazji OFFa dwukrotnie – kiedy w 2012 r. Alan Vega odwołał swój przyjazd z powodów zdrowotnych i 16 lipca 2016 r., gdy ogłoszono jego śmierć i zniknęła ostatnia nadzieja na wysłuchanie na żywo występu lidera Suicide.

Frekwencja też była mniejsza niż zazwyczaj. Widać było to zwłaszcza na początku pierwszego dnia, kiedy pod scenami zamiast tłumów wystawały raczej grupki entuzjastów konkretnych zespołów. Ta impreza zawsze była obliczona na kameralną skalę, więc to, czy zebrało się 15 czy 30 tysięcy ludzi, nie decyduje o jej powodzeniu. A i tłok do stoisk czy budek z jedzeniem nie doskwierał tak bardzo jak dotychczas.

 

 

Trudno wyrokować o przyszłości festiwalu po kilku wpadkach, zwłaszcza że jego artystyczna wartość nie spadła, choć nasilająca się tendencja do lansowania elektroniki kosztem gitar jest moim zdaniem dość niebezpieczna i zmusza uczestników o podobnym do mojego nastawieniu do odkrywania pokładów wrażliwości, które niekoniecznie chcielibyśmy poznawać. Tym bardziej, że dwa tygodnie po OFFie jest Tauron Nowa Muzyka.

 

Kotlet

 

Piątek

 

Zaliczyłem kawałek występu Niemocy, ale aura i moment zmuszają mnie do umknięcia przed mocnym komentarzem. Słuchanie uwolnionych od piosenkowej konwencji post punkowych ponurości w pełnym słońcu jest trudnym wyzwaniem. Gdyby występowali chwilę po zmroku, wypadliby lepiej. Ale warto zwrócić uwagę na ich nagrania i zaczaić się na występ w bardziej sprzyjających okolicznościach. W tym roku zaliczyli także Nowe Horyzonty i Sziget w Budapeszcie, 27.08 wystąpią na Domoffonie w Łodzi. Bardzo podoba mi się utrzymane w VHSowej konwencji wideo do utworu Przekątne. Zasługują na więcej niż rola podkładu do pierwszych piw dla świeżo przybyłych festiwalowiczów.

Najmilszym odkryciem tegorocznej edycji był dla mnie występ Show Me the Body. Organizatorzy zachwalali ich powołując się na ubiegłoroczny sukces Ho99o9. Spodziewałem się frenetycznego punk rapu, ale dostałem znacznie więcej. Tak jak tamci, dali świetny show. Wokalista rzucił statywem do mikrofonu i miotał się wśród publiczności, ale oprócz elektroniki mieli do zaoferowania także przesterowane… banjo i bogatszą warstwę muzyczną. Mieszanka noise'u, punk rocka i rapu brzmi trochę, jakby Rage Against the Machine porzucili gitarową wirtuozerię na rzecz wulgarnego hałasu.

Czułem się zobowiązany do zmierzenia się z lustracyjną opowieścią Joanny Siedleckiej, więc kursowałem pomiędzy spotkaniem z autorką Mahatmy Witkaca w Kawiarni Literackiej a występami Willisa Earl Beala i Komet grających repertuar Partii. O występie soulowego outsidera rozpisywali się bodaj wszyscy sprawozdawcy, a mnie udało się wyłapać równie skromne i powierzchowne wrażenia co pozostałym. Pokrótce – maska i peleryna, zamiast orkiestry podkłady z komórki i pretensje o klaskanie. Żałuję, że nie mogłem posłuchać całości. Zdaje się być dla czarnej muzyki tym, kim dla rock and rolla byli Ramones – sprawcą powrotu do korzeni. Surowość i świadoma oszczędność pokazują, że soul czy blues, które dziś zwykle kojarzą się z estradowym przepychem, posiadają mocne osadzenie w rzeczywistości społecznej, a mistrzowie tych nurtów posiadają moc tworzenia utworów o eschatologicznym wręcz charakterze. Soul w surowej, melancholijnej wersji to jedna z najciekawszych tegorocznych propozycji Artura Rojka i jego drużyny.

Warto przypomnieć, że o pokrewieństwie soulu i punk rocka, o tym, że ten gatunek oferuje znacznie więcej niż sezonowe gwiazdki z importu lub nieudolni krajowi imitatorzy, jako bodaj pierwszy muzyk w Polsce opowiedział właśnie Lesław z Komet w wywiadzie dla „Lampy” (nr. 6 (51) z 2008 r.). Na OFFie tworząc pomost pomiędzy oboma swoimi zespołami zaliczył należny tryumf, zbierając sporą publiczność i aplauz. Set Komet nie wyróżniał się szczególnie na tle innych występów formacji (jak np. na Green Zoo Festiwal w maju br.). Magia polega na czym innym. Pełne słońca i melancholii, punkowo-liryczne piosenki wychowały pokolenie wrażliwców. Ci, którym utwory mokotowskiego tria towarzyszyły w czasie lat młodzieńczych i z racji niszowej popularności myśleli, że te zespoły grają tylko dla nich, nagle spotkali się z tłumem dziewcząt i chłopców o podobnych duszach. Partii i Kometom należy się cześć nie tylko ze względu na rewelacyjne teksty i ów pokoleniowy wpływ na generację, którą przegapili socjologowie, publicyści i politycy. Ich muzycy na swój obecny status zapracowali także wprowadzając do rodzimej fonografii, rozdartej pomiędzy hc punkiem a komercyjnym szrotem, melodyjne i przebojowe piosenki, których chce się słuchać w radio. Są jednym z najważniejszych polskich zespołów. Mam nadzieję, że za rok wystąpią na dużej scenie.

Nigdy nie byłem fanem Clutch. To zespół, który stoi w rozkroku pomiędzy obciążeniem hard rockową tradycją a zwycięstwem nad schematami rocka poprzez wprowadzenie w nie świeżego ducha i szczerości. Pomiędzy garażem a stadionem. Kochałbym ich, gdyby nie było Turbonegro, którym sztuka połączenia tych dwóch światów udała się znacznie lepiej. Nie znam ich dokonań, ale muszę przyznać, że zagrali porządnie. Dźwiękom prekursorów stoner rocka dobrze zrobiła Scena Miasta Muzyki – sekcja miała dużo przestrzeni, atakowali z każdej strony. Są w dobrej formie, niedawno wydali płytę, potrafią grać tak, jakby ostatnie ćwierć wieku nigdy się nie wydarzyło. Równo, głośno i na temat.

Z występu Brodki czmychnąłem. Podobno warto było zostać, ale bardzo chciałem usłyszeć Napalm Death. Zespół ma grono zdeklarowanych wyznawców, którzy znają każdy detal i zakątek ich potężnej dyskografii, więc nie będę grać w ulubioną grę polskich dziennikarzy muzycznych, polegającą na udawaniu, że zna się wykonawcę od pierwszego koncertu. Zwłaszcza, że dali go mniej więcej wtedy, kiedy się rodziłem. Występując ze słusznych pozycji Napalm Death poszli w rejony pochodnych punk rocka i hc, które są mi dość dalekie. Ale, o ile ich ekstremalną muzykę na płytach znoszę w dawkach zbliżonych do długości legendarnego utworu You Suffer But Why? (zagrali go i tym razem), to na żywo wypadli doskonale. Twórcy grind core tym się różnią od własnego potomstwa, że poza sianiem wykurwu nic nie muszą. Przejechali na oklep przez dyskografię odpuszczając sobie robienie show na rzecz „mania wyjebanego”, przy czym owo oznaczało dystans wobec siebie samych i kultowego statusu, a nie lekceważenie publiczności.

W tej dziedzinie wygrali jednak Sleaford Mods. Na Scenie Trójki pokazali jak będzie wyglądać zrealizowany socjalizm. Jason Williamson wykrzykiwał do mikrofonu swoje pełne furii opowieści o życiu w postthatcherowskiej Anglii, aAndrew Robert Lindsay Fearn stał przy laptopie z butelką piwa, kiwał się, a kiedy trzeba było zmienić utwór, to pochylał się nad klawiaturą i naciskał klawisz. Tak będzie. Po ostatecznym zwycięstwie lewicy pracę będą wykonywać maszyny, którym wystarczy od czasu do czasu nadać komunikat, a jak komuś będzie coś leżało na wątrobie, to dostanie trybunę, żeby się wygadał.

To właśnie Sleaford Mods zrobili na mnie największe wrażenie. Surowe beaty, przewiercająca mózg nawijka oraz antyestradowa postawa okazały się być połączeniem równie skutecznym na scenie, co na płytach. Poznałem ich zimą ubiegłego roku. Zaintrygowała mnie nazwa. Po pierwszym przesłuchaniu stwierdziłem, że z modsami mają niewiele wspólnego. Na szczęście dałem im drugą szansę. Tam gdzie The Streets wymiękło, oni zostali ulicznymi prawilniakami. W mediach wielokrotnie obrabiano widoczne u nich powinowactwo pomiędzy hip hopem a punk rockiem. Najcelniej ujął to Krzysztof Grabowski z grupy Dezerter, określając ich w dorocznym podsumowaniu „Teraz Rocka” nowym wcieleniem Crass. Coś w tym musi być. Wydawało mi się, że w dziedzinie „muzyki stylu zerowego” wszystko powiedzieli już Ramones lub reprezentanci brytyjskiej sceny punkowej w latach 80. Okazuje się, że da się pójść dalej. Ale bardziej punkowej formy nie potrafię sobie wyobrazić.

 

 

Sobota

 

Początek drugiego dnia i znów miłe odkrycie – grupa FIDLAR, której nazwa rozwija się w ludową mądrość Fuck It Dog, Life’s A Risk. Grają zgrabne gitarowe piosenki z echami lo-fi czy kalifornijskiego (stamtąd zresztą pochodzą) punk rocka. O klasę lepiej niż grono sezonowych gwiazdek, które brylowały w muzycznych stacjach telewizyjnych w okolicach przełomu wieków. Mam nadzieję, że los okaże się dla nich łaskawszy.

Biegałem pomiędzy scenami, na których występowali Islam Chipsy i Janusz Prusinowski Kompania. Pierwsi, jak się później okazało, zostali cichymi bohaterami festiwalu. Dali dodatkowy koncert wskakując na wakat po jednej z gwiazd. Ich bonusowego setu nie słuchałem. Ale w gust publiczności trafili równie dobrze, co parę lat temu Omar Souleyman. Egipcjanie grają ośmiobitowe rytmy wzbogacone podwójną żywą perkusją. Z jednej strony przywołują przyjemne wspomnienia z dzieciństwa spędzonego na łupaniu w gry na archaicznych konsolach, z drugiej rozkosznie odmóżdżają świdrującymi czaszkę orientalnymi melodiami i transowym rytmem, które po elektronicznej kompresji też mogą dać dużo przyjemności. Orientalna muzyka w różnych odmianach świetnie przyjmuje się na scenach katowickiego festiwalu. Mam nadzieję, że w kolejnych latach jej nie zabraknie.

Zespół Prusinowskiego odświeża mazurki z centralnej Polski. Po raz kolejny okazuje się, że muzyka, którą od kilkudziesięciu lat ruguje się z publicznej świadomości lub ubiera w profesjonalną estradową formę (jak za czasów PRL), ma sama przez się ogromny potencjał. W namiocie Sceny Eksperymentalnej dudniły nie tylko tradycyjne instrumenty, ale ze sto par nóg usiłujących nadążyć za muzykami. Okazuje się, że polskie tradycje i swojskość można kultywować w bardziej naturalnej i bezpretensjonalnej formie niż tej oferowanej przez organizatorów Kawiarni Literackiej. Jeśli gdzieś na OFFie wybuchały uczucia patriotyczne, to właśnie na koncercie kompanii Prusinowskiego, w takt piskliwych skrzypiec i zawodzących trąbek. Poddaję to pod rozwagę tym, którym z ust nie schodzą frazesy o promowaniu polskiej kultury i miłości do ziemi ojczystej.

Wiele obiecywałem sobie po występie Lush. Na przełomie lat 80. i 90. wyznaczali na Wyspach muzyczne trendy. Lubię ich zwiewne, melancholijne piosenki, które można usadowić gdzieś pomiędzy ambitnym popem a shoegazem. Ten powrót po latach przerwy okazał się strawny, choć nie do końca udany. W czasie ich nieobecności na scenie, w niszę smutnych zespołów z delikatnym kobiecym wokalem wskoczyli The Cranberries i pomimo znacznych wysiłków, powtarzania sobie po tysiąckroć „oni są z 4AD, to lepszy sort muzyków”, nie potrafię się obronić przed tym skojarzeniem. Ale będę ćwiczył, bo choć są mniej przebojowi od tamtych, to jednak historia nie obeszła się z nimi sprawiedliwie. Na scenie wypadli dobrze, choć trudno mówić o tryumfalnym powrocie. Lepiej brzmieli w dynamicznej części repertuaru. W kategorii smutnych songów jest dziś spora konkurencja, a Lush należą do nielicznych grup, które mogą je grać o parę taktów szybciej.

Wieczorem podjąłem postanowienie okresowego zawieszenia żartów z prog rocka i black metalu. Musiałem rozprawić się z uprzedzeniami po występach SBB i Mgły.

Śląscy baronowie rocka progresywnego pokazali moc, której się po nich nie spodziewałem. Transowe pochody instrumentów i solówki, które co na ich studyjnym debiucie „Nowy horyzont” brzmią dziś nieco matowo i archaicznie, na żywo zyskały na sile i wyrazistości. Przejścia pomiędzy momentami lirycznymi i rockowymi wypadły naturalnie, choć podśmiewałem się pod wąsem, gdy Józef Skrzek odczytywał pompatyczne poezje z kartki. Za to kiedy odkładał tekst i z powagą alchemika władał podręcznym arsenałem syntezatorów, wcale nie było mi do śmiechu. Polecam uwadze ich koncerty. Pierwsza okazja nadarzy się już 4 września w Centrum Kongresowym ICE Kraków, gdzie zagrają wspólnie z Tomaszem Stańko.

Krakowskiej Mgle udało się powtórzyć wyczyn Napalm Death – zapełnić namiot Sceny Trójki publicznością niekoniecznie składającą się z samych metalowców i wytrzasnąć z niej typowy dla offowiczów dystans. Nie czując się ekspertem od metalu i nie chcąc narazić jego mrocznym wyznawcom, pozwolę sobie jedynie zauważyć, że muzycy Mgły do perfekcji opanowali sztukę stanowiącą o sile nurtu – łączyć punkową wściekłość z patosem. To karkołomne połączenie wyróżnia black metal na tle innych podgatunków i czyni, pomimo kostropatej estetyki, najszlachetniejszym z nich, czego zrozumienie zajęło mi niemal dwadzieścia lat. Pojąłem to dopiero w trakcie hipnotyzującego występu Mgły.

Tego dnia zaliczyłem jeszcze GusGus i Orlando Julius & The Heliocentrics.

Roztańczony tłum bujał się do tanecznych, czasem rzewnych piosenek, między innymi z kultowej płyty Arabian Horse, czasem wyśpiewując teksty razem z wokalistą. Islandczycy postanowili też podzielić się z OFFową publicznością utworami z nowego krążka, którego premiera wciąż jeszcze owiana jest tajemnicą. Podobało mi się przez dwadzieścia minut, potem poszedłem na drugi skraj festiwalu.

Nigeryjski saksofonista zaliczany jest do mistrzów afrobeatu. Choć jak na moje, przyzwyczajone do mocnej ekspresji, ucho jego nowe płyty brzmią nieco mniej porywająco od innych bohaterów nurtu na czele z Felą Kutim, występ na żywo był porywający. Pogodny, radosny, pełen popisów instrumentalnych (ale takich w dobrym guście) i energii, której nigdy nie będą potrafili wydobyć z siebie północni imitatorzy.

 

Niedziela

 

Niedzielne podrygi skomplikowała mi wizyta na pogotowiu, więc nie zaliczyłem występu Beach Slang. Wiem, że to usprawiedliwienie w poetyce relacji Małgorzaty Halber dla Vice, ale mam świadków, że próbowałem być żywym zaprzeczeniem zawartych w nim tez.

Dotarłem na Lightning Bolt. Ich muzyka idealnie korespondowała z moim samopoczuciem. Wprawdzie swoją formułę noise wywodzą ze sfer, które są dość odległe od uznawanych przeze mnie kanonów tej filozofii (bo przecież nie gatunku), ale zdobyli moje przepełnione bólem serce. Rwący potok hałaśliwych dźwięków na bas i perkusję kojarzy się nie tylko z japońskimi ekstremistami, ale także tym, co półtorej dekady wcześniej wyprawiali ich rodacy w USA. Całość uzupełnia wokal przesterowany poza granicę zdrowego rozsądku. Poddałem się ich terapii i stosuję do tej pory. Przynosi ulgę w leczeniu pofestiwalowych urazów.

Medyczne skojarzenia miałem też podążając na koncert Mudhoney, autorów utworu Touch Me I'm Sick. Nie można im niczego zarzucić. Znów, podobnie jak w przypadku Clutch, odwalili solidną robotę, choć trudno oprzeć się wrażeniu, że wytracili trochę garażowego impetu, którym odróżniali się od bardziej popularnych i melodyjnych gwiazd grunge w epoce jego największej popularności. W konfrontacji ze znacznie mocniej hałasującą młodzieżą bronią się chyba tylko bezpretensjonalnością i tym, że nie próbują udowadniać, że na nowo odkryli koło. Choć przecież w swoim czasie byli blisko.

Na koncert legendarnej grupy Księżyc poszedłem tylko na chwilę, by sprawdzić, czy coś zmieniło się od ubiegłorocznego festiwalu Okultura. Nie zmieniło się. I dobrze. Dalej grają liryczne, neofolkowe słuchowiska, podszyte tajemnicą i niedefiniowalnym mrokiem, który potrafią wydobywać z polskiego pejzażu. Bardzo cenię ich zdolność do tworzenia muzyki osadzonej w lokalnym kontekście. Choć gdy w zeszłym poszeptywaliśmy z dziewczyną w czasie ich występu na Zamku Ujazdowskim i rozpływając się w zachwytach powiedziałem: „wiesz, oni są trochę jak taka mroczna Piwnica pod Baranami”, to Kasia odpowiedziała: „jak mogłeś mi to zrobić?!”. Zdawało mi się, że ma prawie łzy w oczach. A przecież to skojarzenie nie miało dla mnie pejoratywnego wydźwięku! Zróbcie z nim, co chcecie, ja nie umiem się uwolnić.

Po spotkaniu z Pantha du Prince zostały mi głównie wizualne wspomnienia, choć niemiecki producent tworzy elektronikę w strawnych proporcjach pomiędzy brzmieniem syntetycznym a „aromatem identycznym z naturalnym”. Miałem wrażenie, że siedzę w mercedesie prującym równą drogą, gdzieś na skraju Lasu Tryńskiego. To, wbrew pozorom, ostrożny komplement.

Na ostrożne komplementy zasłużył też Kaliber 44. Przywieźli ze sobą muzyków i żywe instrumenty, stare utwory mieszali z nowymi, pochodzącymi z całkiem udanej (choć nie spełniającej oczekiwań wszystkich fanów) płyty Ułamek tarcia. Mieli energię i ciekawe brzmienie, dostali do dyspozycji największą scenę, a mimo to publiczność reagowała dość chłodno. Zrzuciłbym ten brak chemii pomiędzy sceną a widownią na karb częstej na OFFie postawy polegającej na wzmożonym dystansie wobec artystów. Tak jakby nie wypadało dać się porwać! Kaliber 44 to jeden z niewielu zespołów, do których słuchania pod koniec podstawówki nie boję się przyznać. Dla najliczniejszej na OFFie grupy dwudziesto- i trzydziestolatków musiał być doświadczeniem formacyjnym. Czy bycie fanem lub posiadanie sentymentów stało się czymś wstydliwym?

Więcej nie pamiętam. Jak sobie przypomnę, to puszczę w najbliższym wydaniu podkastu 1234.

 

Buły część czerstwa

 

Czuję się zmuszony odnieść się do próby wprzęgnięcia festiwalu w obowiązujące trendy obróbki historii. Instytut Książki zapraszając do Kawiarni Literackiej zarówno Stanisława Łubieńskiego, autorkę kryminałów czy poetów związanych z Instytutem Mikołowskim, a z drugiej strony Joannę Siedlecką czy autorów publikacji o tzw. żołnierzach wyklętych, chciał znaleźć salomonowe rozwiązanie. Bez sukcesu. A przecież było wiele innych tematów i punktów wyjścia, którymi można było ochronić OFF przed „dobrą zmianą” nie narażając się politykom. Choćby tegoroczny tytuł Miasta Muzyki UNESCO dla Katowic. Nie lepiej byłoby zorganizować spotkania wokół książek o muzyce lub wejść we współpracę z instytucjami literackimi Krakowa, który dwa lata wcześniej otrzymał tytuł Miasta Literatury?

Proszę mnie nie molestować podczas ulubionego festiwalu sprawami z programów publicystycznych i lektur szkolnych. Na OFF jeździ się między innymi po to, by od nich odpocząć, wyskoczyć poza konflikty, wokół których buduje się debatę publiczną.

Przeczytałem niemal wszystkie książki Joanny Siedleckiej. Doceniam jej talent i benedyktyńską pracę w archiwach, ale mam pewien kłopot z tymi publikacjami, które dotyczą losów i postaw pisarzy w PRL. W czasie spotkania w Kawiarni Literackiej zapytałem reporterkę, czy nie ma wrażenia, że jej potrzebne i wartościowe książki powinny być raczej skryptami dla historyków literatury niż książkami popularyzatorskimi, które w czasach niszczenia powojennego dorobku polskiej kultury mogą posłużyć jako oręż pałkarzom usiłującym z niej wyrugować autorów, którzy nie pasują do ustalonych przez polityków wzorów. Otrzymałem ostrożną odpowiedź, że w przypadkach wątpliwych lub tych, gdzie autor był raczej ofiarą niż beneficjentem, nie zabierała głosu. I tę wymianę kilku zdań mogę uznać za jedyny pożytek, który z Kawiarni Literackiej wyniosłem jako czytelnik książek Siedleckiej.

Spotkanie „Wyklętych droga – z nicości w blask” próbowała obśmiać grupka uczestników festiwalu pod wodzą Jasia Kapeli ubranego w wojskowy mundur. Przyłączyłem się do wspólnego śpiewania Roty ze zmodyfikowanym na okoliczność festiwalu tekstem. Śpiewałem cicho, bo od czasów szkolnych apeli i katechezy trochę się wstydzę, a wstyd mi było także za panelistów. Jeden z nich, widząc zamieszanie, zaczął opowiadać podniesionym głosem o żydowskim uczestniku antykomunistycznego podziemia. Zapewne po to, by podjąć próbę dialogu i porozumienia. Chętnie bym spróbował, ale w odpowiednich warunkach, poza służącym rozrywce festiwalem.

 

***

Choć tegoroczna edycja OFF Festivalu w ogóle wypadła skromniej niż poprzednie, w szczególe nie odbiegała od nich jakością. Liczę, że przetrwa i że za rok będzie więcej gitar.

• • •

Jan Bińczycki (1982) – absolwent Wiedzy o Kulturze na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz podyplomowych studiów nt. kultury najnowszej w Instytucie Kultury UJ, doktorant Wydziału Polonistyki UJ. Interesuje się zagadnieniami gender w dwudziestowiecznej literaturze polskiej (planowany tytuł pracy doktorskiej Kategoria męskości w prozie Emila Zegadłowicza), zjawiskami z pogranicza literatury i socjologii miasta oraz kontrkulturą. Wokalista efemerycznych grup punkrockowych, ostatnio Galizien Glamour.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information