Ucieczka z cracowgayzone, czyli żywoty tęczowej branży u schyłku szarości PRL-u

Dezydery Barłowski

Byliśmy głodni, a nikt nie dał nam żreć. Byliśmy spragnieni, a nikt kielicha nie raczył postawić. Byliśmy przybyszami, a jedyne co dostaliśmy, to „won, pederasto!”. Na poły nadzy za krzakami na Plantach, w spazmach wznoszący ciche modlitwy – szczere i prawdziwe – by nikt odzienia nie zechciał podarować. Rzadko z HIV, często z HPV, rzadko na milicyjnych dołkach, często w pierdlach własnego umysłu. Tylko że odwiedzin nie oczekiwaliśmy i nie chcieliśmy. A czemu? No bo to komuna, bo miasto z tradycją, bo dużo kościołów, bo „po co?”, bo wstyd, bo tysiąc innych bezsensownych wymówek, żeby zaakceptować własną obcą ułomność.

 

***

 

I tak się umówiliśmy, że równo w południe siądziemy w pierwszej salce. W tej krytycznie znienawidzonej, przesyconej drętwym snobizmem „Michalikowej”. Dokładnie – skrajny stolik po prawej od wejścia. On wyciągnie ajfona i teczkę, ja plik druków (które zbiorę wcześniej z kilku agencji nieruchomości), ładny długopis (choć lepiej pióro), elektroniczne ustrojstwa, a jakbym potrzebował robić jakieś notatki, to tylko dyskretnie i tylko w kalendarzu lub eleganckim notesie. A! I ja też mam być elegancki. I nie mogę niczego nagrywać. I wszystko ma wyglądać na biznes miting.

Dokładnie tak mi to wyłożył, gdy ustalaliśmy warunki wywiadu na pierwszym spotkaniu. Z tego, co wiem, to nie wstyd mu, że jest 54-letnim gejem i że za komuny miał „z tym” pewne nieprzyjemności, ale jak już udzielać wywiadu – w dodatku anonimowego… – to tylko z klasą i z odpowiednią otoczką. Zresztą później okazało się, że był w tym nawet jakiś sens. Tak czy owak – sezon turystyczny się jeszcze nie zaczął, więc jakoś można przełknąć tę dychę za filiżankę kawy.

Czym na co dzień zajmuje się mój „informator” (czyli xxxxx, a tutaj szanowny pan Maurycy) i kto mnie z nim skontaktował – nieistotne. Choć należy wspomnieć, że jest bardzo uprzejmym, mądrym i wytwornym mężczyzną, a ponadto nieźle orientuje się w „kulturze współczesnej” i nowinkach technicznych. Prócz tego jest punktualnym pedantem, więc na spotkanie przybył o 11:59.

– Dzień dobry.
– Dzień dobry, panie Maurycy.
– Tak słowem wstępu… jest pan polonistą, prawda?
– Studiuję polonistykę.
– Aż dziw bierze, że nie jest pan „nasz”. W „Gołębniku” zawsze było sporo… Mniejsza… Zmierzam do tego, że zapewne czytał pan tego Witkowskiego?
– Yyy, tak, Lubiewo czytałem.
– No to mam do pana ostatnią prośbę. Niech pan tego naszego artykułu nie robi w takiej poetyce, dobrze?
– Raczej to nie mój styl. Zresztą, sam pan zobaczy, moja poetyka powinna mieścić się w pańskim guście, chyba. A jeśli można zapytać… to skąd taki pomysł? Nie podoba się panu Witkowski? Za ostry język?
– To? Ostre? Ależ bynajmniej! Po prostu niewdzięcznie monotonne. A czasy to były naprawdę niezwykłe. „Nasi” w Polsce Ludowej! Drogi panie! Ech… A sam Witkowski to typowy „przegięty na siłę”. Wydaje się być porządnym człowiekiem, lecz zbyt często robi z siebie błazna. Ale nic mi do tego. Ponadto sprawy wyglądały nieco inaczej w Krakowie niż we Wrocławiu. Ech… Nieważne. Nie wzywał pan jeszcze kelnera? Nie? To dobrze. Powiem panu, że nie byłem tu od kilkunastu lat i bardzo chętnie zamówiłbym sernik krakowski. Kiedyś mieli tutaj najlepsze ciasta w całym mieście. Ciekawe, czy coś się zmieniło.
– Ja biorę tylko kawę. Nie przepadam za tym lokalem, a głównie za ilością turystów i za cenami.
– No widzi pan. Obecnie też nie przepadam. Za czasów studenckich to co innego. Ale jak się pan zapewne domyśla, nie jesteśmy tu przypadkowo…

 

***

 

Kraków, jesień, nostalgia – wtedy każde z tych słów znaczyło praktycznie to samo. Nie to co dziś. Bo wówczas Kraków był jesienią. Przyjeżdżałeś tym przepełnionym pociągiem z Warszawy, zazwyczaj pod sam koniec września, a na dworcu co krok mijała cię znajoma twarz. Przechodziłeś przez Stare Miasto i nawet jakby ci oczy zakrył, to i tak byś się nie zgubił. Każdy kąt miał swój specyficzny zapach, klimat, akustykę. Każda stara kamienica musiała być wypłowiała. Każda płyta bruku musiała być nierówna. Na tym właśnie polegał Kraków. Nostalgiczny. Na spacerze zawsze mijało się jakąś wybitną postać: aktora, muzyka, pisarza, naukowca. I każdemu mówiło się „dzień dobry”. Takie czasy.

Większość moich znajomych mieszkała w akademikach. Natomiast ja w tamtym roku wprowadziłem się na stancję, do cichej, wiecznie uśmiechniętej staruszki. Nie przenosiłem się z powodu jakichś tam nieprzyjemności. Oj, nie, nie! Broń Boże! Inni studenci nawet w najmniejszym stopniu nie uprzykrzali mi życia. Po prostu był to półmetek studiów i wolałem mieć trochę więcej czasu na naukę i pracę, a było tego naprawdę w bród. Niestety, choć nie chciałem osłabiać więzi z moimi znajomymi, to przeprowadzka zrobiła swoje. I poczułem to już praktycznie trzy tygodnie po wprowadzeniu się na stancję. Na samym początku ominąłem kilka spotkań studenckich, a w połowie miesiąca przestałem w ogóle przychodzić do akademika. I wtedy też nastąpił moment kulminacyjny.

Tamtego dnia powietrze po raz pierwszy miało ten w pełni metaliczny posmak zbliżającej się zimy. Akurat wieczorem wyszedłem podbić pieczątkę w bibliotece, a później zrobiłem sobie mały spacer po Starym Mieście. Jednak tak się zamyśliłem, że o powrocie na stację przypomniałem sobie dopiero, gdy było już zupełnie ciemno. Samotne wycieczki po zmroku w tamtych czasach nie były niczym mądrym, toteż szybkim krokiem udałem się w kierunku mieszkania. Obszedłem Rynek. Na Floriańskiej było już niemal pusto. Choć starałem się nie podnosić wzroku z ziemi, to dziwnym zbiegiem okoliczności moją uwagę przykuł młody mężczyzna w błyszczącym garniturze czekający na kogoś przed knajpą. Akurat, gdy go mijałem, podszedł do niego jakiś elegancko ubrany facet, przytulił na przywitanie i pogłaskał po policzku, patrząc mu przy tym – non stop – głęboko w oczy. Później razem weszli do lokalu. Nie pamiętam dokładnie, co wówczas sobie pomyślałem, ale uznałem, że też tam muszę wejść.

 

***

 

Tak jak przypuszczałem, pan Maurycy okazał się być świetnym gawędziarzem. Nie dość, że dokładnie znał mapę popularnych niegdyś krakowskich „pikiet” (czyli miejsc towarzyskich spotkań gejów), to jeszcze wykazał się w dziedzinie „tradycji homoseksualnej na ziemiach polskich” oraz w temacie ówczesnej „branży” (czyli środowiska homoseksualistów). Miał rozeznanie w różnych organizacjach, czasopismach, prawie państwowym oraz w projektach ustaw dotyczących gejów i lesbijek. Prócz tego sypał anegdotami jak z rękawa, dla przykładu… Pod koniec lat 50. sam Michel Foucault kierował Centrum Francuskim na Uniwersytecie Warszawskim. I już w tamtych czasach SB i MO monitorowały środowisko homoseksualne, szukając wśród gejów współpracowników, których werbowano poprzez szantaż na tle seksualnym. Wybitny filozof, były członek Francuskiej Partii Komunistycznej, a przede wszystkim przedstawiciel świata Zachodu, również został wkręcony w machinę polskiej bezpieki. Foucault, prowokowany przez polskie służby, nie wytrzymał presji i obrzydzony komunistyczną ideologią uciekł do Francji.

Podobno władza już w czasach stalinizmu prowadziła rejestr osób homoseksualnych. W IPN zachowały się jedynak najwcześniejsze dokumenty pochodzące z lat 60. Warto również wspomnieć, że za komuny geje byli „przedmiotem zainteresowań” SB jak i milicji, lecz z zupełnie różnych powodów. SB prowadziła rejestr osób homoseksualnych w celach szantażowych, a milicja, bo „środowisko gejowskie” było uważane za wysoce kryminogenne. Jednak faktem jest, że w Polsce Ludowej prawo nie karało ludzi za odmienną orientację ani też za odbywanie seksu z osobą tej samej płci. Inaczej było np. w ZSRR, gdzie za „czyny homoseksualne” szło się do więzienia.

Jedną z największych kar wymierzanych przez władzę homoseksualiście było rozpowszechnienie wiadomości o jego orientacji. Mimo wprowadzenia „realnego socjalizmu”, Polska pozostała krajem konserwatywnym, szczególnie w kwestii obyczajowości. Brak tolerancji wobec osób homoseksualnych był w niej nawet mocniej obecny niż w II RP. Toteż „haka” na geja każdy esbek mógł zdobyć bardzo łatwo.

Niestety, milicja nie była pod tym kątem lepsza. Już w materiałach dla pracowników MSW możemy wyczytać, że „środowisko homoseksualne” jest „szczególnie niebezpieczne dla spokoju, porządku i bezpieczeństwa publicznego, stanowiące kolebkę wielu przestępstw zawodowych”. Ponadto wśród mundurowych dominowało przekonanie o „nabytym pochodzeniu homoseksualizmu”, według którego głównym źródłem homoseksualizmu miała być deprawacja dzieci i młodzieży. Dlatego każdy dobry milicjant powinien zapobiegać rozprzestrzenianiu się tej „złej orientacji”, zjawiska społecznie niebezpiecznego.

Peerelowscy stróże prawa co jakiś czas organizowali łapanki, podczas których legitymowali gejów, odwozili na komendę, fotografowali i rejestrowali w spisach osób homoseksualnych. U schyłku komuny milicja zorganizowała nawet ogólnopolskie działania tego typu o nazwie „Akcja Hiacynt”. Pierwsza miała miejsce między 15-16 listopada 1985 r., a kolejne powtórzono w 1986 i 1987 r. W wyniku tych akcji założono ponad 11 tys. teczek homoseksualnym mężczyznom. Jedną z ofiar akcji był pan Maurycy.

– To nie było nic przyjemnego, drogi panie! Akurat wtedy wyjechałem do mojego bliskiego przyjaciela, który mieszkał na warszawskiej Pradze. Było przed południem, a milicjanci ni z tego ni z owego zapukali do drzwi. Zastanawialiśmy się, czego właściwie od nas chcą. Co prawda mój przyjaciel posiadał kilka egzemplarzy podziemnego gejowskiego periodyku, „Biuletynu EEIP”, ale nie przypuszczał, że ktokolwiek spoza środowiska mógłby o tym wiedzieć. Strach był coraz większy, lecz otworzyliśmy im po minucie walenia w drzwi. Później zostaliśmy poproszeni do radiowozu, a oni zaczęli przeszukiwać mieszkanie. Na komendzie spisali dane, zrobili nam zdjęcia i przesłuchali. Dobrze pamiętam, że zadali nam kilka pytań o zdrowie, choroby weneryczne, AIDS, o środowisko i o kontakty przestępcze, pornografię, prostytucję. Gdy wychodziliśmy, młody mundurowy pożegnał mnie kopem w dupę i szyderczym uśmieszkiem. Rozmawiałem później z moimi kolegami. Wielu z przesłuchiwanych po tej akcji miało problemy z psychiką. Nie dość, że państwo nas prześladowało, to i często w rodzinie, pracy, a tym bardziej w Kościele nie znajdywaliśmy zrozumienia.
– Jest pan wierzący?
– Wierzę w Boga. No ale to dość skomplikowana sprawa.
– OK. A jeśli chodzi o normalne życie… W Krakowie było ciężej niż w Warszawie?
– To zależy. Z pewnością było inaczej, inna mentalność, rozumie pan? Kraków był miastem tradycjonalistów. Ale geje, których ja znałem, raczej nie narzekali na brak szacunku wśród innych mieszkańców. Nie było tu takich ruchów gejowskich jak w Warszawie, Trójmieście, Wrocławiu czy Łodzi, ale większość z nas należała do, że tak powiem, „elity”. Byli to przed wszystkim intelektualiści. Zazwyczaj stroniliśmy od działalności politycznej, rozumie pan, od czegoś takiego jak dzisiejsze „ruchy LGBT”. No ale to nie znaczy, że uciekaliśmy od tematu. Środowisko zawsze istniało, np. dzięki takim miejscom jak to…

 

***

 

Mała, przepełniona sala tonęła w kłębach dymu. Było gwarno, lecz co chwila nad burzliwymi debatami górowały brzdęki wznoszonych kieliszków. Po podłodze walały się upuszczone pety i okruchy stłuczonego szkła. To miejsce było wypełnione treścią. Dym, ludzie, przedmioty i setki szybujących historii. Nawet najmniejszy skrawek ściany zdobiły pamiątki po minionych, wielkich epokach. Ciężkie krzesła, pamiętające jeszcze czasy Młodej Polski, podtrzymywały twarde pośladki młodzieńców, którzy flirtowali z mniej lub bardziej chętnymi panami. Sal było kilka, lecz ta niezwykła atmosfera zamykała się tylko w pierwszym lokum, dla palących.

Natychmiast wyczułem, „o co chodzi”. Na oko była tam kopa osób, w tym tylko cztery kobiety. Akurat pod ścianą czekało na mnie jedno wolne miejsce. Rozglądnąłem się i poprosiłem kelnera o herbatę. Czułem się obcy. Po drugiej stronie siedziała para sprzed budynku. Starszy mężczyzna był ubrany w granatową kamizelkę i stylową koszulę z odpinanymi mankietami, które co chwila poprawiał. Miał starannie przystrzyżoną, lekko posiwiałą bródkę i każdy jego gest był niezwykle subtelny i wyważony. Młodzieniec natomiast słuchał uważnie i palił papierosa, skręconego z ciemnej bibuły. Gapiłem się na nich aż do momentu, gdy starszy pan mnie zauważył. Oczywiście, zawstydziłem się i zacząłem chaotycznie mieszać herbatę. Nie minął kwadrans, jak podszedł do mnie tamten młody chłopak w błyszczącym garniturze. Zaproponował, bym zajął miejsce po jego starszym koledze, który przed sekundą wyszedł. Z początku nie wiedziałem, co powiedzieć, ale ten chłopak miał tak sympatyczny wyraz twarzy, że nie potrafiłem mu odmówić. Okazało się, że też przyjechał tu na studia z Warszawy i w „Michalikowej” spędza co drugi wolny wieczór, a tych ma bardzo mało, bo jak już się wcześniej domyśliłem, miałem do czynienia z przyszłym prawnikiem. Po czterech kieliszkach wódki zdecydowaliśmy się zmienić lokal.

W wyborze nowego miejsca zdałem się w pełni na chłopaka w błyszczącym garniturze. Gdy wyszliśmy, zapaliłem mojego inicjalnego papierosa, który w połączeniu z wódką, okazał się być niesamowitym doznaniem. Wstąpiliśmy do „Literackiej”, knajpy na rogu Sławkowskiej i Pijarskiej. Chłopak oznajmił mi, że to najlepsza knajpa dla gejów w całym mieście. Do „Michalikowej” ściągało wtedy wielu podróżnych, wielu samotnych chłopców szukających zabawy na jedną noc, szybkiego zarobku czy też po prostu noclegu. W „Literackiej” było inaczej. Naturalnie, „gejowska” była tylko sala dla palących. Jej klimat nie przypominał w niczym ciężkiej, muzealnej atmosfery lokalu z Floriańskiej. Tutaj dominowała młodzież.

Rozgościliśmy się zaraz przy wejściu, zamówiliśmy butelkę wódki, cóż… nie mięło pół godziny, a ja przeszedłem na ty z połową sali. Wówczas po raz pierwszy w życiu cieszyłem się z faktu, że jestem gejem. Wprawdzie moją seksualność odkryłem jeszcze w szkole średniej, jednak presja społeczna i przywiązanie do Kościoła zmuszały mnie do tłumienia wszelakich „niepożądanych namiętności”. Nawet nie potrafię sobie przypomnieć, ile to nocek spędziłem wcześniej z przepoconym różańcem w dłoni, łaskawie prosząc Boga o uzdrowienie. A tamtego wieczoru, spoglądając na roześmiane twarze przystojnych, niewinnych chłopców, po raz pierwszy uwierzyłem, że to nie choroba, że każdy dostaje taki krzyż, na jaki zasługuje. W naszym przypadku ten krzyż to nienawiść całego społeczeństwa, które naszą inność uznaje za chorobę i zbrodnię.

Gdy wychodziliśmy, byłem już dość mocno podpity. Mój przyjaciel zaproponował, że pokaże mi jeszcze jedną ciekawą okolicę. Oczywiście znałem to miejsce. Każdy je znał. Lecz mało kto był świadom, jaką funkcję pełniło w określonych porach. Odcinek krakowskich Plant, rozciągający się od „Literackiej” aż po siedzibę KW PZPR (obecny gmach Akademii Muzycznej przy ul. św. Tomasza), był największą „pikietą” w stolicy Małopolski. Wzdłuż ścieżki rosły wysokie krzaki. Było cicho i intymnie. Akurat tego dnia księżyc zawisł na niebie niczym wielka milicyjna latarka, więc jedynymi użytkownikami zarośli pozostały szczury, jeże i inne małe zwierzątka.

Chodziliśmy wzdłuż ocalałego fragmentu miejskich murów i mówiliśmy sobie o życiu: ja – dlaczego nigdy nie odważyłem się „być homoseksualistą”; on – dlaczego właśnie p o w i n i e n e m odważyć się „być homoseksualistą”, wymieniając przy tym wszelakie znane mu rozrywki, na które mógł pozwolić sobie każdy krakowski gej. Prócz poznanych tamtego dnia miejsc, do „naszych” przestrzeni należała też toaleta w gmachu AGH, sauna św. Sebastiana i kilka prywatnych mieszkań rozsianych po całym mieście.

Choć wtedy wszyscy mieli jeszcze w świeżej pamięci stan wojenny, to życie towarzyskie kręgów homoseksualnych kwitło jak zawsze. Ludzie sztuki, ludzie otwartego umysłu, ludzie dobrego serca, wszyscy oni starali się, by jakoś przetrwać te szare czasy. Organizowano przyjęcia, o których „w kuluarach” było głośno jeszcze długo po ich zakończeniu. Gości zapraszano wedle odpowiedniej etykiety, a obecność na takich spotkaniach była wręcz „w dobrym tonie”. Studenci, młodzi przyjezdni, przedstawiciele krakowskiego nowego pokolenia, profesorzy uczelni, doświadczeni intelektualiści, ale i sędziwi sklepikarze, kelnerzy, wtajemniczeni robotnicy – wszyscy dobrze się znali, a oprócz tej samej orientacji łączyła ich często szczera przyjaźń.

Nawet nie pamiętam, o której skończyliśmy nasz spacer, bo i tak cały wieczór miał finał w mieszkaniu mojego nowego przyjaciela. Zdarzyło się tak wiele, chociaż do niczego nie doszło. Zmęczenie i alkohol tak dały mi się we znaki, że jedynie sen był mi w głowie. Zresztą, dobrze go pamiętam… śniłem o moim nowym przyjacielu, wtedy i później, i zawsze… Po tych wydarzeniach już nic nie było jak kiedyś. A Kraków, choć nadal pozostawał tak cudownie nostalgiczny, to dzięki temu spotkaniu nabrał nieco kolorów.

 

***

 

– Panie Maurycy, jeśli można zapytać… bywa pan jeszcze w tamtych miejscach?
– Większości z nich już nie ma. Oczywiście istnieją fizycznie, ale utraciły już swój urok i dyskretny gejowski charakter. Podobno „pikieta” na AGH wciąż ma się dobrze, ale to tylko takie pogłoski, sam tam nigdy nie byłem. Jak razem dobrze wiemy, dziś najpopularniejszy jest ten klub nad Wisłą, ale to już nie ten sam klimat co w „Literackiej”. Dudnienie, plastik i jeszcze ta okropna kobieta przy wejściu. To nie miejsce dla mężczyzn takich jak ja. A inne kluby, cóż… Więcej klasy miały te lokale, z których nas wyrzucano.
– Wyrzucili pana kiedyś z jakiejś knajpy?
– Mnie nie. Rozumie pan, nie jestem typem imprezowicza. Preferuję rozrywkę na twardym gruncie. Ale wiem z opowieści moich kolegów, że przez całą komunę było w Krakowie sporo lokali, gdzie niektórzy osobnicy nie życzyli sobie naszej obecności. Pamiętam głośną sprawę z knajpą na Kazimierzu i ze, że tak powiem, speluną przy Placu Mariackim. Na początku osobom o wiadomej orientacji seksualnej podawano wodę zamiast trunków, później po prostu przestano te osoby obsługiwać. Niektórzy kelnerzy posuwali się do tego, że na odwrocie rachunku wypisywali „pederastom wstęp wzbroniony” albo wrzucali takie wiadomości między karty menu. Jednak ja nie zaznałem podobnych „przyjemności”.
– Czyli miał pan szczęście?
– Szczęście, nieszczęście… Do wszystkiego trzeba było podchodzić z głową. Bo gdy należysz do którejkolwiek ze specyficznych mniejszości, to przewidywanie różnych scenariuszy powinno być dla ciebie sprawą nadrzędną. Natomiast z całą pewnością mogę stwierdzić, że nigdy nie miałem szczęścia do miłości.
– Tamten pański nowy przyjaciel?
– Dobrze pan myśli.
– Nie jesteście już razem?
– Nie. Umarł tuż przed upadkiem komuny.
– Chce pan o tym opowiedzieć?
– Tak prawdę powiedziawszy, to dlatego zgodziłem się na ten wywiad. Nie lubię o tym mówić, ale w końcu uznałem, że więcej osób musi się o nim dowiedzieć. Bo wtedy nikt nie mógł i tak naprawdę nikt nie chciał. Mój przyjaciel po studiach wrócił do Warszawy. Jednak nie zamieszkał z rodzicami, tylko wynajął kawalerkę. Skończył studia prawnicze, rozumie pan? Szanowanej w stolicy rodzinie odmienna orientacja syna nie była wówczas na rękę. Zostawili go. I choć wspierali finansowo, to widzieli się z nim raz na rok. Wtedy na Pradze, z tym przeszukaniem, to było właśnie u niego. Rok później sytuacja się powtórzyła, lecz tym razem był sam. Nie minął miesiąc od drugiego przeszukania, a cały blok już o nim wiedział. Większość sąsiadów przestała mówić mu „dzień dobry”, a znalazł się i taki, który bezceremonialnie pluł mu w twarz. To były czasy, gdy do kraju spływały wiadomości o AIDS. Naturalnie priorytetową informacją była ta, że chorują na to przede wszystkim geje. Co gorsza, niektórzy ludzie wierzyli, że da się tym zarazić nawet poprzez dotyk lub powietrze… No i mojemu przyjacielowi również się za to oberwało, mimo iż na AIDS nie chorował. Kilka razy ktoś wyprosił go z windy, a raz staruszka złamała laskę uciekając przed nim w parku. Pod sam koniec lat 80. coraz głośniej mówiło się o gejach i lesbijkach. Powstały nawet rubryki o homoseksualizmie w czasopismach młodzieżowych, w „Na przełaj” i „Razem”. Jednak nie zmieniło to świadomości „prawdziwych Polaków”. Z czasem mój przyjaciel przestał interesować się coraz sprawniej działającym ruchem gejowskim, a pod sam koniec życia przestał nawet wychodzić z domu. Niemal do ostatnich godzin rozmawialiśmy przez telefon, ale baliśmy się poruszać tematów związanych z seksualnością. Byliśmy pewni, że linia jest na podsłuchu. Gdy przez dwa dni nie podnosił słuchawki, sam zadzwoniłem na milicję. Podczas cichego pogrzebu zabrakło jego ojca. Co zabawne, ksiądz wiedział, kogo chowa, ale i tak mówił, że żegnamy wspaniałego człowieka i dobrego chrześcijanina, że ma nadzieję spotkać się z nim w niebie. Nie wiem, czy samobójcy idą do nieba, czy geje tam idą, ale gdy stałem nad jego grobem, to byłem o tym wprost przekonany. Po tych wszystkich zdarzeniach długo dochodziłem do siebie. Takich jak on było wielu, tylko że się o tym nie mówiło, bo wstyd. Niedawno, od znajomej historyczki, dowiedziałem się, że mój przyjaciel zawisł na czerwono-białym krawacie. Ech…
– Nie wiem, co powiedzieć… ale dziękuję za tę historię.
– Zamiast „dziękuję”, to niech pan lepiej o tym napisze, niech pan pisze o tolerancji. Dzisiaj to jest szczególnie ważne.
– Uważa pan, że Polacy są nietolerancyjni?
– Nie wszyscy, ale… gdy popatrzy się na ogół, to jesteśmy skrajnie nietolerancyjnym narodem. Nie widzi pan tego? Heteroseksualni nie tolerują homoseksualnych, biali nie tolerują czarnych, narodowcy nie tolerują obcokrajowców, katolicy nie tolerują muzułmanów, ale i socjaliści nie tolerują konserwatystów, ateiści nie tolerują duchownych i można tak jeszcze długo wymieniać. Kilka wieków temu cała Europa mogła się od nas uczyć tolerancji, poszanowania… A teraz? Nie mam pojęcia, co się z nami stało, czy to te wszystkie spieprzone powstania czy pół wieku zasranej komuny… Ale niech pan pamięta, nie można się mienić patriotą – nie szanując drugiej istoty; nie można się mienić chrześcijaninem – nie szanując drugiej istoty, nie można mienić się człowiekiem… dziś, bo wstyd…

 

***

 

Byliśmy błogosławieni jak wszyscy błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nas należą wszelakie królestwa. Byliśmy błogosławieni jak wszyscy jesteśmy błogosławieni, gdy ludzie nam urągają i prześladują nas… Cieszmy się i radujmy, albowiem nasza nagroda wielka jest w nas samych.

 

• • •

Dezydery Barłowski (ur. 1991) – prozaik, twórca tekstów naukowych, artystycznych oraz publicystycznych. Tłumacz i badacz współczesnej literatury amerykańskiej. Absolwent filologii polskiej oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej, obecnie student komparatystyki na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information