Sowy nie są tym, czym się wydają (Jerzy Skolimowski, "11 minut")

Gabriel Krawczyk

Pewien amerykański filozof stwierdził kiedyś, że życie jest jak pudełko czekoladek – nigdy nie wiesz, co ci się trafi. Jerzy Skolimowski modyfikuje tę słodką analogię: jeśli życie jest jak pudełko czekoladek, pralinki są gorzkie i wszyscy w końcu trafimy na tę samą.

Nie zdradzę zbyt wiele, jeśli napiszę, że do tej myśli ogranicza się pointa 11 minut, przyszłorocznego reprezentanta polskiej kinematografii w wyścigu o Oscara. Ktoś złośliwy powie, że taki intelektualny poziom zadowoliłby nawet wspomnianego Forresta Gumpa – i ten ktoś będzie mieć rację. Czasem jednak bardziej od pożerania czekoladek warto najpierw uważnie im się przyjrzeć, przeczytać opisy na opakowaniu albo wcale nie czytać i podelektować się szansami na słodkość zawartą w środku. Tak bywa z bombonierkami, tak bywa i w życiu, które u schyłku przypomina często niesmaczny banał. Mówiąc prosto – to podróż do tego banału okazuje się największą przygodą. Z seansem nowego filmu twórcy Bariery i Rysopisu jest podobnie.

Mamy przed sobą polifoniczną intrygę zbudowaną jak słynny domek z kart. Mnogość postaci przeżywa na ekranie tytułowych 11 minut w czasowych okolicach godziny 17:00 i topograficznych – warszawskiego Placu Grzybowskiego. Trywialne wątki – w udany sposób definiujące poszczególnych bohaterów – kumulują się, z zegarmistrzowską precyzją przeplatając na rozmaite sposoby. Czasem jeden napędza drugi, by zrosnąć się z nim w całość. Innym razem niby przypadkiem dwa z nich pojawiają się jednocześnie na różnych planach. Wszystkie współtworzą mozaikę – dość przestarzałe przedstawienie katastrofy popularne w kinie tuż przed końcem zeszłego tysiąclecia, symbol reakcji łańcuchowej prowadzącej do eksplozji rozrywającej tkankę mieniącego się różnorodnością społeczeństwa.

 

 

Nie jest to jednak film o współczesnej Warszawie. Skolimowski celowo zakłamuje układ stołecznych ulic, projektuje metropolię godną Hollywood i sięga do rezerwuaru tamtejszego kina. Oto zasłużony autor, artysta kina, światopoglądowy sceptyk i wieczny ironista ubiera swoją wypowiedź w szatki eskapistycznej filmowej sensacji wymagającej od nas jednego: zawieszenia niewiary. Paradoks? Niekoniecznie, jeśli postawa twórcy wypływa z ironii. Całe szczęście, drwina ta nie dotyczy jedynie zabawowej rozrywki; rozciąga się także na mniej dosłowną warstwę filmu.

Skolimowski sięga po gatunkowe klisze, sztucznie buzuje atmosferę (muzyka Pawła Mykietyna), bawi się slow motion, buduje najrozmaitsze perspektywy (od kamer miejskich po psi punkt widzenia) i każe swoim wiecznie goniącym bohaterom co chwilę spoglądać na zegarek. Równocześnie niejednokrotnie informuje nas, że wszelkie gonitwy, starania bohaterów – jakiekolwiek by nie były – nie skończą się happy endem. „Niczego już nie zdołasz naprawić”, mówi z ekranu filmowego telewizora anonimowy prorok, tak niepasujący do rzeczywistości nieustającego pościgu za sukcesem.

Mało co w świecie Skolimowskiego jest takie, jakie zwykle się wydaje. W kapitalistycznym centrum Polski wędruje pogrzebowy korowód; bohaterów co chwilę mija mężczyzna z belką przypominającą krzyż na ramionach, a harmidrowi wielkomiejskości towarzyszą dzwony Kościoła Wszystkich Świętych. W 11 minutach zazdrość nie tyle mobilizuje ciąg efektownych wydarzeń – jak działoby się to w pokrzepiającym porządku narracji – co prowadzi do błahej katastrofy. Nadniebne zapowiedzi końca świata rodem z Melancholii von Triera są widoczne tylko dla nielicznych. Co dziwniejsze, te jakże podniosłe omeny nie przepowiadają przyziemności finałowej małej apokalipsy bohaterów. Podobnie jak oni, również sami widzowie ulegają fałszywym wyobrażeniom: gdy warszawski samobójca okazuje się filmowym kaskaderem, rzucający anegdotami pracownik kebabu ujawnia pedofilską przeszłość, a wyjęty z kina Kieślowskiego gołąb w pędzie wlatuje w lustro. Ten ostatni jak gdyby znów aprobuje jakiś wyższy porządek; przewrotnie ujawnia jednak, że coś z tym porządkiem jest nie tak.

W 11 minutach ludycznie eskapistyczny gatunek filmowy kompromituje się. Splot fabularnych koincydencji rozwiązany zostaje nie efektownym finałem, lecz boleśnie niedorzeczną katastrofą. Nie prowadzą do niej wcale serie wysokobudżetowych wybuchów, ale szereg autorskich chwytów właściwych artystycznemu kinu. Te chwyty z kolei – niepokojące znaki, trzeba z bólem przyznać, chyba przepisane z katalogu symboli – również można potraktować jako kpiarski komunikat o sztampowości jakiegokolwiek sensu, o otaczającym nas banale. Poetycką impresję (jak mówi o filmie sam Skolimowski) przepełnia zatem kpiarsko ironiczny pesymizm. Wydaje się jednak, że ów defetyzm dotyczący rozpadającego się świata i duchowej kondycji człowieka, niechcącego dostrzec otaczających go komunikatów, zamierzony został jako diagnoza. A diagnoza, jak to diagnoza, ma na celu poprawę. Skolimowski-ponurak tylko takiego udaje. Skolimowski-ironista wciąż żyje i ma się doskonale.

• • •

Gabriel Krawczyk – rocznik '91. Jeśli wierzyć opiniodawcom, był już błaznem, kombinatorem, niedoszłym księdzem, przyszłym jazzmanem, głuchą kurwą. Aktualnie rowerzysta, łasuch, student (w tej kolejności). Pisze o kinie (wszelakim). Publikował lub publikuje m.in. w „Kulturze Liberalnej”, „Ekranach”, na portalach O.pl, Esensja.pl. Prowadzi bloga http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information