Technu się zwiędło ciepło, widziadłaś o tym? (Thomas Pynchon, "W sieci")

Andrzej Szpindler

Kiedy wklepałem do wyszukiwarki (która się nazywa jej Yahoo je mogli-gogli, czy coś w ten deseń) zapytanie „Carrie Bradshaw” (żeby sprawdzić najzwyczajniej w świecie, jak się to, cholercia, pisze), moim oczom ukazał się istny mozaizm, czy może raczej mozaicyzm. Wyskoczyły same prawie krzaczki, no więc świetny świat. Nieco jednak zanadto zaostrzony cyrylicą, aż się prują fatyczne łaszki, w których pragnąłem człapać bez końca. Powieka zasygnalizowała mi: nie będę reagowała, jap się do woli i szatkuj przechodząc przez te harfy, rozpaćkując się na muszych skrzydełkach, gryfach i innych takich, mających ci do zakomunikowania tyle, co kłapiąca w twarz gałąź. Przypomniałem sobie: no tak, rośliny są wyjątkowo agresywne. I oczywiście zaraz jakieś drzewo zaczyna chrobotać, łypać dziuplą; judaszowi od tyłka patrzy okno na klatce i podziwia okna mieszkania. A nie byłem wcale w domu, tylko w jakiejś piwnicy, nocniku z Internetem. I choć nie miało to nic do rzeczy, wycofałem zapytanie z okna wyszukiwarki. W ogóle: opuściłem budynek. Żeby wąchać dzień od spodu. I oto witamy Seks w wielkim mieście i nasz gościnny udział w jego jednym odcinku, po którym przyjdą następne i zmiotą go z powierzchni Ziemi, żeby zasilał szeregi powtórkowych odsłon, dzięki którym na świecie roi się od powiek.

Słychać syreny, koguty. (Syrenki poza, będąc nawiasem społecznym – poza syrenki, plus kindżał.) Hopsa! Miasto dycha, dziesiątkuje się (ot, dycha, nie Prometeo TV, lecz pita goreje). Jest rychło i dziwnie pachnie (syrenką?). Carrie Bradshaw ma nos idealny do wywąchiwania, gdzie wielkomiejskie mumbo-jumbo odkłada swój ogon, czy kładzie pod siebie uszy, kiszone w samym centrum wydarzeń, pod aureolą nakręcaną przez zębatki w trzewiach (pychotrybik istnieje!), pod aureolą, którą podróżują zwiedzacze, aureolą wystrzeloną od puszczania toreb. Odkąd Carrie wydała książkę gromadzącą jej zapiski, przedstawia się obcym jako pisarka. Z pewnością coś tam sobie wącha, kiedy ślęczy, szybciutko komasuje literki i lekko zatroskana rozmyśla nad swoim kolejnym felietonem (rączka w górę, kto widział zapracowaną Carrie!). Przetacza się przez nią szekspirowski majdan z damsko-męskimi kurtynkami. A ona tylko klap-klap, gdzieś tam sobie patrzy, kurtynki podskakują jak pomylone proszki, a ona klap-klap, pisze sobie (np.: „Czy będąc wciąż i wciąż w środku zdania, nie zjeżdżamy aby kurtyną, mając przed sobą upadek na pupę w lędźwiach proscenium, a jednak nie możemy spaść, tylko podkreślamy nieustannie długość przesłony, panoramiczność kurtyny?”). Antoni Artaud marzył o zamkniętej powiece, na której odbiorczy geniusz wyświetlałby się do środka twarzy (białka pośladków oczu, a z pośladków Fantomasy, zzieleniałe machy, na które dopiero wzuwa się – gumując skóruje – jakąś tam twarz?). Twierdził, że w oku chodzi o powiekę, że jego obłość musi nadziewać się na „róg”, ignotum per rzęsę w spódniczce z rzęsy. Waleczny chodzik z rzęs (zabij chwilkę, kilim jeszcze chujeczkę, pliska!).

W jednym z odcinków Seksu... (i to do niego zapukajmy, proszę; może nas wypuści) Carrie poznaje rosyjskiego artystę o światowej sławie, którego ona jednak nie kojarzy, a mimo to on zaczyna smalić do niej cholewki i w ramach końskich zalotów zabiera ją nocą na „bardzo nietypową” wystawę. Początkowo pisarce jest śmieszno na myśl o twórczości obchodzącej się z odbiorcą niczym z natchnionym draniem, naszprycowanym własną, wyobrażalską instalacją, łapserdakiem, który szuka nowego kopa, żeby móc zaliczyć spot-kalanie w brzuchu z kolejną dawką i żeby to jednostkowienie w spot-kalaniu dawek trwało dalej, a nie jakaś tam sztuka, która służy tylko za przykrywkę dla klubiku, gdzie fajnie, coś nieźle kręci i ciepło jak diabli, bo to my tam po prostu siedzimy, taplamy się ciągle w brzuszysku, niczego nam nie braknie, bo nieustannie leci jakiś chlust, który dostarcza powodów do dumy.

Może nie do końca na taką wystawę trafia Carrie, wciągana w noc przez Rosjanina. Przez niego wyprowadza się ze „swojego” Nowego Jorku do „nie swojego” Paryża. I to jest po prostu świństwo. Co tam ma miejsce w tym Paryżu?! Pisarka wdeptuje w kupę, francuski bachor wystawia do niej śliski języczek. Ale na razie Carrie przeżywa sztukę i przestaje jej być śmieszno, robi się kapkę romantycznie, tak jakby. I zarazem kapkę „za romantycznie”. A my możemy z rozkoszą rejestrować ów stan. Albo opuścić budynek. Nie to co artystka, której twórczość oddaje pisarkę w ramiona Rosjanina (tworzącego prawdopodobnie, sądząc po niedomówieniach, minimalistyczne, acz czasochłonne instalacje). Artystka! Właśnie, prawie bym o niej zapomniał, a ona musi być. I to o to cała rzecz się rozchodzi. Że jest, siedzi tam, okrągłą dobę, pod sufitem, na swoistej antresoli. A oni wchodzą w nocy do galerii i patrzą na nią. Ona trochę puszcza oko, pewnie wypatrzyła ich, zanim weszli. Dziwność obecności, prawda? I trwanie poza kolejnością występowania (nadawca – komunikat – odbiorca; lub: kanał, kanalia, deszczyk – Masz Ci Szekspirosy, Popiołki w Kwiatki [Ycha, Ejp Japi]!). I kto (lub co) się tu rozpuszcza, robi atmosferę? Może my, bo my patrzymy na nich wszystkich, a nas tam nie ma.

 

 

„Artystka obecna” problematyzuje trwanie, co nie?, aż robi się romantycznie. Nawet jeżeli dla niej samej „proces” staje się niebezpieczny, nas to wyzwala z jakiegoś tam, ciapanego kieratu. Jest romantycznie na całego, na sto fajerek, aż serduszko opuszcza matrioszkę – spulchnionych do tego stopnia, że wyglądających, jakby były już wszystkie – czasów, wędruje sobie serduszko, niczym pyza. W końcu okazuje się, że cała nasza skóra jest zrobiona z serca. A liczba kilometrów przebytych przez wskazówkę zegarka przypomina sercu numer jego buta.

Że „artystka obecna” staje się czymś więcej niż znaleziony na plaży bursztynek, że może być – wyplutym przez ocean prosto do jaskini pokrytej prehistorycznymi malowidłami – całym bursztynowym szyfrem, nanizanym na sznur, który obdzieli swoją rozpiętością i wdziękiem szerokości popiersi i wysokości pogardziołek u setek miasteczek naraz; że nawet Jay'owi Z „artystka obecna” wypuszcza przez oczy wielokondygnacyjną kancelarię, w której bije kupa serduszek; że tak się sprawy mają, wiemy nie od dziś. Wiemy nie od dziś, o czym niedawno poinformowało nas trwanie Honoraty Martin. A był też chyba taki film, który się nazywał „artystka obecna” i który to film, sądząc po jego wyglądzie (co jest brzydkim sądem, wiem; wiedzą o tym nawet policjanci) musiał chyba oglądać razem z nami odcinek Seksu..., do którego zawitaliśmy, a do którego już nie wracajmy, pliska!

No dobrze, był taki film, raczej nie oglądał z nami Seksu w wielkim miejscu (de duże jak gie, dudeżedużeGie) – i co z tego? Swoje podniecił i zadziałał za nas. Zadziałał za nas, za nas zadziałał. Władza wierzy w nasze cycki, ale bez sutków, tak? Władza wierzy, że nasze cycki strzelą fotos bez trzymanki (a rączki tu!). Ona, ta władza, liczy się z aktami, które nadal kręcą, będąc już w zapisie, czy jakoś tak. Więc tak: zanim pojawił się film z „artystką obecną”, zapisały się w aktach też inne formuły obecności.

W okresie między 15 a 29 stycznia 1972 roku, w galerii Sonnabend, Vito Hannibal Acconci „prezentuje” Seedbed (rozsadnik? spulchniacz?). Osiem godzin dziennie przebywa w komorze pod podłogą sali wystawienniczej i onanizuje się, mamrocząc i snując obsceniczną narrację, wyobrażającą czynności, których dopuszcza się na stąpających mu nad głową zwiedzaczach, w których kroki się wsłuchuje. Oni widzą siebie nawzajem, jego nie, domyślają się, co on tam na dole wyprawia i wysłuchują fantastycznych wynurzeń, wywołanych własną obecnością, przyłapaną na gorącym człapaniu. Każdemu wyrasta spotkanie z wyobraźnią niewidzialnego, nacechowaną śmiesznym erotyzmem i – czasami pewnie chybioną, a jednak – niespodzianką. Ulelelele!

Zaś w 1975 roku dzieje się zupełnie co innego (niemożliwe!). Od 8 lutego do 1 marca, Chris Burden, znany z tego, że dał się postrzelić; znany z tego, że dał przygwoździć swoje kochane rączki do dachu garbusa, który wyjechał na chwilę z garażu, po czym się w nim z powrotem schował, ten właśnie Burden spędził prawie cały miesiąc ukryty we wnęce pod sufitem galerii, na swoistej antresoli (!). Przez ten czas nie wyłaniał się stamtąd. Podobno nic nie jadł, jedynie trwał. A zwiedzacze zderzali się z napięciem, jakie wywołała ich własna świadomość jego nieustannej obecności. Tytuł przedsięwzięcia (White Light / White Heat) to tytuł płyty Velvet Underground i tytuł otwierającej ją piosenki. Napięcie wyprowadzone z obecności, ogołoconej do jednej struny, trwania, miałoby zbliżać się do drapieżności rozszarpywanego sprzężeniami brzmienia, pobudzanego przez wzmacniacze, odpowiadać miałoby elektrycznej zażyłości, jaką między ludzi wprowadza amplifikacja.

No i tak: krzaczki, świetny świat. Ale co te obecności tu robią (i Nowy Jork pisarki o wielu butach)? To proste! Zasłaniają nas swoimi powiekami (Nowy Jork to przecież niekończące się wiorsty wysokich powiek). Wprowadzają atmosferę, jak kurtyna lub gustowny parawan. Tymczasem, korzystając ze sprzyjającej poufności czarownej firany, ekranu z artystów o twarzach pełnych 24h, oddajmy się istotowo delikatnej kwestii. Wyszła po polsku najnowsza powieść Thomasa Pynchona, jej akcja toczy się w Wielkim Jabłku u zarania XXI wieku. A wcale nie wiadomo, czy on w ogóle jeszcze jest. Zarówno Pynchon, jak i ten nasz czas.

 

Amplifikowany dres

 

Postawne, duchowe prześcieradło, a wisi na jednym ziewnięciu, podtrzymywanym przez piórko, niczym chochelka igrające z bezbrzeżną kadzią smoły. I tak pyzatą dobę kręci się facecja zgodnie z ruchem wskazówek. Aż zlepi się z tego skóra, która pomieści wszystkie czaszki. Niektórym chyba już cieknie ślinka na myśl o tej wielkiej potrawie. Sądząc po wielu komciach, zawziętych jak klub jednego komcia (och, mój geniuszu, mam dar, trafił mi się najwybitniejszy podpis w tym roztrzęsionym pudle, które przyszło nam urwać, będę odwiedzał swój najlepszy komentarz, jak grób ukochanej świnki). Ściągawki mordów odnotowują ruch w interesie, planetarne dryblowanie, pomylone na dziadach proszki podskakują do blastuli. Cały świat już pośliniony, a zna pisarza, o którym od zawsze nie wiemy, co u niego. Czy życiu Thomasa Pynchona nie zagraża niebezpieczeństwo?

To się stało najoczywistszą frajdą, że on ukrywa swoje jestestwo. Ale jego konsekwencja to duch, który zwykłemu śmiertelnikowi i innym zjadaczom byle czego może napędzić nie lada stracha.

Obrał tę trajektorię startując w latach 60., kiedy bunt wobec zakonserwowanych w garniturkach facecików stawał się rzeczą powszechną, ale już zaraz gardłowanie mówiło do rymu z powszedniejącą śliskością przekaźników. Radykalizacja postawy szła w parze z reakcją, okazującą co rusz, jak chytre potrafi mieć rączki i jeszcze dłuższe rękawy. Zimna wojna szkoliła tabuny atlasów, wypinających się janusową piersią, żeby podtrzymywać w powietrzu kopyta galopującej mediatyzacji. W zjednoczonych tumanach ziemskiego i nieziemskiego kurzu oczy mogły swobodnie tratować się nawzajem, a w zaciszach wyniesionych w przestworza biur elitarnemu gronu kiszących się tam facecików dopisywał z tego powodu humor.

Oczywiście, oczywiście: nieobecność Pynchona ma swój spektakularny wymiar, jest szałowa i robi show, podobnie jak gały The Residents. Ukryty Pynchon już dawno stał się grepsem godnym sitcomu. Ale na obecnym etapie nic nie osłabi zmyłki wypreparowanej w laboratorium 78-letniego człowieka-zagadki i to on wyciska z sitcomów nieznane im soczki. W Bleeding Edge receptura ta występuje w pełnej krasie: soczek o smaku bliskich, bliskich super-wszystkim, egzotycznie bliskim.

Że nie giniemy, utopieni w zalewie z twarzowej skóry, że nie idziemy na dno w potopie obrazów, którym basujemy; że nie znikamy tam, gdzie nas najlepiej widać, sprawia czułość wyobraźniowego aparatu, sterowanego z kokpitu persony niewiadomej, pana Pynchona, przyjmującego niekiedy postać Demona Maxwella, swojego sługi (wymiatającego na cząsteczkowych flipperach analogicznie do tego, jak The Residents odkrywali ukrytą naturę studia nagraniowego, jako decydującego o losie informacji nad-instrumentu). W tej konsolecie jarzy się lampka, która wskazuje, że niewidzialność jest bronią w ręce, którą majtają najpoważniejsi wrogowie. Ci, którym o niebo bardziej zależy na tym, żeby pozostać naszymi wrogami, niż nam, żeby dowiedzieć się o ich istnieniu. Ci, którym na rękę jest, że sami z siebie nabawiamy się transiku, rzucającego percepcję na pastwę atencjonalizmu i funfelaziolstwa, abyśmy utyskiwali na to, że znowu ktoś wypłynął na powierzchnię i wyrywa nas z głębokich siedzeń, zatyka swoją twarzą, która nie jest naszą twarzą, rurkę z powietrzem, odrywa gogle od nurkowania między żebra, wprost w ramiona i piersi przez dotyk informujące nos, gdzie, na jego czubku, znajduje się samo-wtajemniczający guzik lub flet (popularni ludzie: gębooka? Oj, głąboka nieEureka!), aż chciałoby się zostać mianowanym karą boską, która spadnie na tego kogoś z nocnika, żeby przekonał się, z jakim patyczkiem w dzióbku gołębica wleciała nam do ucha (skóra jak na kiepa robiona wieszczy: oj chochliki, oj chochliki w trąbkach much, a kiepy piastunkami muchy z bejsbolem).

 

 

Bleeding Edge – oryginalnie tak się nazywa najnowsza powieść pana Pynchona – to określenie nowinki technologicznej w fazie testów, kiedy jej dobrodziejstwo pozbawione jest jeszcze jasnego wektora (dla przykładu, takie Ja: jeżeli piekło to inni, Ja to dla piekła raj). Nie wiadomo wcale, czy nie przyniesie strat, czy nie zagrozi świętościom, czy może oświeci kogoś, kto z wyglądu przypomina Spaghetto-Wampira-Grubego, Kadzenie Zapachom Ludzkich Mas; wygląda tak (o, właśnie tak), a smaruje makijaż przez okno, zamiast piać zwiewne arie, wachluje się emblematami, parska w stosiki gorzkich – na śmieszno – podpisów, nie słucha, jak go strofują: ruchawyrażaj się!; wygląda raz jak Momos.

Dobro o niewiadomym adresacie, o wysokim ryzyku zbieszenia. Coś jak amplifikowany dres, którego żywe brzmienie zaprowadzić może bazę nasłuchową na krwawy skraj, stojący otworem.

Raptem: tymczasem! Jako że muchy rodzą się w mięsie, życie przychodzi na świat w fatycznych łaszkach, mówi tylko o sobie, żeby było, że pragnie przedstawić swoje kilogramy najnowszym kinolometrom. I nagle nasuwa się cytat z opowiadania Adama Wiedemanna pt. Hera, jakby czytający w myślach konserwatystów z „W sieci” (pod takim tytułem Bleeding Edge wychodzi w Polsce i raczej nie jest on spolszczeniem oryginału, a jednak daje się w nim rozpoznać przewodni temat, mając na uwadze to, jak bardzo śmierdzące potrafią być glonolubne oka sieci i jak łatwo pomylić przetrawione łowami oko z zapachem ofiary), więc jeszcze raz: cytat czytający w myślach konserwatystów, którzy już tak dawno przekroczyli wszelkie granice, aby tylko zachować ciągłość elit, że ich wierność tradycji odnosi się głównie do braku oporów względem upuszczania każdej krwi, której nie witali dotąd we własnym ciele; tak więc cytat:

Czy na tej ziemi człowiek za dobro jest rzeczywiście nagradzany dobrem. A może dobro ziemskie jest tylko odblaskiem zła nieziemskiego, namiastką dobra przeznaczoną do powszechnego użytku i psującą rozeznanie w tym wszystkim. Może jak już ktoś spełnia te dobre uczynki, to Bóg specjalnie nasyła na niego nieszczęścia w celu doprowadzenia go, póki żyw, do szczytów człowieczeństwa (i już nie nam dociekać, jak On te szczyty rozumie), a wszystkie szczęśliwe zbiegi okoliczności, sukcesy, uśmiechy losu to dzieło Szatana, który chciałby tylko każdego jak najbardziej rozmiękczyć, zepsuć, pogrążyć w samozadowoleniu. A więc może jak ktoś w tym życiu chce do czegoś dojść, to powinien na wstępie, ot tak sobie, uczynić coś złego. A prawdziwe dobro czynić można jedynie mimochodem, z niechęcią, jaką się ma dla rzeczy bezużytecznych.

 

 

Olbrzymi adidas na słoninie zdjętej ze skrótu perspektywicznego

 

Matrixy napychają mitochondria jednokopytną papką, więc w ślimaka pójdą sobie precz.

Rejestrując głosy, jakie podniosły się, uchylając nieco głów, kiedy na tym ryneczku, do którego mamy bigla, światło dzienne ujrzało się W sieci, to znaczy kiedy po polsku ukazał się Krwawiący Brzeg (Bleeding Edge? Tak, Bleeding Edge), można odnieść wrażenie, że krytycy dali się złapać w ghostbusterską, śmiechową puszkę, a przez recenzenckie kłapnięcia, rozanielone własnym sprytem, przemawiają sidła zastawione ręką pozbawionego twarzy starca, staruszka twarzowo wypisującego się z hieratyczno-wizerunkowej cyklofrenii, a w najdrobniejszym szczególe oddającego wyglądy gier komputerowych, w które – u pierwszego z brzegu, a krańcowo krwawego progu nowego wieku – pykali dziesięcioletni chłopcy.

Taki – dla przykładu – pan Kofta! Całą rozłożystość powieści, jaką ogarnia ona przejście z krańca XX wieku w rok 2001, zamyka między dwoma ciapnięciami. Wychodzi mu z tego wyciapany papcio i macha lub zachodzi w głowę: „Robi papa w papie?”. Bo panu Kofcie, w jego czytelniczym klopsie, nie starcza, że spojrzenie Pynchona-starca posyła mu pod powiekę, do jednego przewróconego jajka: „Paranoja to czosnek w kuchni życia”; a do drugiego przewróconego jajka wywija rzęsą ścielącą rzekome rozpoznanie, że młodzi duchem, którym Internet zawrócił w głowach, sami podetknęli nadgarstki pod „kajdanki przyszłości”. Czyyyżby, panie Kofto? Na takich dwóch ważkach stanie całe to bajoro, którym wymiata W sieci, a pan już strącił je ciapkami swojego nieprzejednanego Ja? Gratulacje, oby się pan nigdy, przenigdy nie zmieniał i czytał dalej wszystko w podomce ropucha z O czym piszczą diody w kiszkach najpierwszego poliestru, z którego zrobiona kamera rozkłada się na oczach milionów, transmitując to na żywo. Ostrze ma taką jedną krawędź, która krwawi obficie w nagłówkowym rytmie tego, co się mówi zaraz. Skryte pozdrowienia (sobie to nikt nie przestanie machać, a wiedzą o tym kurze, bo wszędzie wywęszą dom, kochają się w tumanach, puchatość merda im w twarzowych – jak koty krwi – sercach, doczekują własnej, Furby-podobnej skóry, żeby z niej wyskoczyć, jak chodzące krzaki, i w kalamburach wylosować płeć pokazywaną leniwcowi: twoje ciało jest za małe dla nas dwóch)!

Zupełnie inaczej odzywa się Marcin Sendecki. Autor Trapu na zmyłkę Amerykanina nałożył własny zwód. Poeta zwięzłości, stającej okoniem powszechnie ogranej wylewności perceptów (Słowacki wysp tropikalnych, będących tropikalnymi dlatego, że z ich palm wystają papierosowe kapcie i, jak odwłoczki świętojańskie, wskazują nocy drogę do środka westchnień z chrypką, a pod palmą palma i ktoś za kogoś pali świeczkę?…), a więc oto poeta zwięzłości ogłasza, że najnowszy Pynchon okazuje się być paradoksalnie konserwatywnym Pynchonem, bowiem hołdującym ciepłu rodzinnemu jako jedynej dostępnej – równie poręcznej co joystick – przeciwwagi dla bezbrzeżnej bezdenności, przymierzającej nasze czaszeczki w okach u rozpasanej sieci. Ewaporuje sobie wdzianko zrobione niegdyś z własności istnienia, pozostaje ubrać się w poszycie i być daną, jak ziemia, przegryziona kamerką w dżdżownicy, która uwielbia podniecać yuppich.

 

 

Ale może mniejsza z pointą, co? Zanim zapadnie klamka typu: mamy tu familijność wsadzoną szlamowato za-mądralińskiemu oku, jak prawdziwie dziwny palec w dziwność plugawą; Sendecki podsuwa klucz dobry dla wyprowadzania znaczniejszych Pynchoników z połaciowego skarbca pana Pynchona. Autor Błamu uwypukla ikrę suflującą powieściom autora Tęczy grawitacji, odnotowując: „współobecność niespodzianki i typowości”. Przy czym zostawia to określenie na pastwę stwierdzeniu, że każda kolejna książka zaskakuje postacią, a jednak niesie ślad charakterystyczny dla wszystkich swoich poprzedniczek. Więc może odcisk suflującej ikry, bąbelkowej Walkirii, która odurza, bo wie, czym płynie i jak po niej zaśpiewa głowa, łaskocząca palec w gardło (mój flak staje kością w waszym palcu – nieśmiało intonuje coś, kawałek głowy).

„Kto jest bardziej wolny w Ameryce? – zapytałem na koniec. – Człowiek, który buntuje się przeciwko wszystkim prawom, czy człowiek postępujący zgodnie z nimi tak automatycznie, że nigdy nawet o nich nie pomyśli?” – to nie jest Pynchon, tylko Koniec drogi Johna Bartha. Mówi bohater, któremu doskwiera kosmofrenia, a więc „nie jest w stanie wybrać żadnego poglądu czy wartości, albo raczej zdolny jest przyjąć każdy pogląd i wartość, nawet jeżeli wzajemnie się wykluczają”. Mówi do swoich studentów:

 

„Buntownicy i radykałowie są to zazwyczaj ludzie, którzy widzą, że reguły często bywają arbitralne – zawsze ostatecznie arbitralne – i którzy nie mogą znieść arbitralnych reguł. Należą do nich wyznawcy wolnej miłości, kobiety palące cygara, typy z Greenwich Village, które nie strzygą włosów, i wszelkiego rodzaju reformatorzy. Ale największym radykałem w każdym społeczeństwie jest człowiek, który dostrzega całą dowolność reguł i konwencji społecznych, lecz nie szanuje społeczeństwa, w którym żyje, i tak nim gardzi, że całą kupę nonsensów przyjmuje z uśmiechem. Największym buntownikiem jest człowiek, który za nic w świecie nie zgodziłby się na zmienianie społeczeństwa.

 

Właśnie przeczytaliśmy wyimki z Johna, będącego jednym z Johnów wymienianych swego czasu obok Pynchona, w ramach rozprawy z bombowo-balonową łatką, postmodernistycznym bluffem.

I to z takiego Johna przeczytaliśmy wyimki, który ogłosił (którą dziś mamy godzinę?) czas Literatury Wyczerpania, żeby móc się następnie z niego wycofać i mówić pełnym głosem, niczym pan Pynchon. Sklećmy na chybcika jakiego kleksa z tych czasów:

„Dzieci-kwiaty przechodzą w dzieci-śmieci” (niedokładny cyt. za Konrad J. Zarębski – autorament wszyściutkich króciutkich notek o filmach w „Gazecie Telewizyjnej”; której to gazety wszystkie stare numery kolekcjonujmy teraz! Wszyscy – i jeden, i dwa, i nawet trzy naraz), dzieci-śmieci przechodzą w hity-nowapupcianigdzieciuchy. Korzeń jako piorun w miotle: mózg nie znosi czczego przelatywania zwojów małymi błyskawicami, potrzebuje mieć piorun w miotle, który tak zatemperuje trzonek, żeby raz w dzidzie zamiast trzonka suterena była i „owadzia polityka” uprawiana, uprawiane szare serce: robaki to różowe-szare eminencje, magnaci w kwestiach odpowiadających za mutacje, strachy robią dla nich, instalują im we wróblach kibelki (po co czarnoksiężnikowi miotła? miotła siedzi za stołowatość).

Ihab Hassan, egipsko-amerykański teoretyk i głosiciel rychło-wolnej, naDNAdNIE-popo-samowitej Myśliny, antypubli-cysty (humbugu w napowietrznej absencji, wzbijającego tumany rurociągów na pohybel japiszonom, krecikującym w cyście mumifikującej wszelkość koterii), wypluskującej zza odbitej palmy, głosił:

 

Niewyobrażalne leży gdzieś w pół drogi między Królestwem Samozadowolenia i Morzem Histerii. (…) Życie z godziny na godzinę zdaje się równie ckliwe jak przywoływanie co godzinę Rzeczy Ostatecznych. (…) To prawda, beztrosko zamieszkujemy Niewyobrażalne. Żyjemy naszym zadaniem: Literaturą. Potrafiłbym nauczyć się robienia pompek w celi więziennej, lecz nie mogę zmusić się do »studiowania literatury« tak, jak gdyby ziemia ciągle jeszcze krążyła po orbicie naszej wyobraźni. Mam nadzieję, że jest to Nadzieja.

 

A już w latach dziewięćdziesiątych egipsko-amerykański teoretyk miał przechrzcić się na modłę pragmatyzmu (dobrej roboty), gdzie znajduje więcej swobody niż przy piastowaniu rozpętanego dzieciątka, bowiem jego dziecina (tak Hassan mógł myśleć o postmodernistycznej wolnej amerykance), odpowiednio wymiętolona przez konserwatywną reakcję, występowała ludzkości na usta jako synonim uwiądu, zwiędłego naćkania. A wszyscy latali w Jordanach, gigantycznych adidasach z puchatym jęzorem, do których – tak się składa – błogo pijemy akurat teraz, klecąc na jasnych jeansach (jeansy gwint!) przepaskę biodrową z flanelowej koszuli. Tymczasem Pynchon przynosi nam W sieci to, co przyjdzie na nas po końcu lat dziewięćdziesiątych.

PamiętaMY (gul zapamiętał nasze „MY”, zanim przyszliśmy na świat; my – ukrywające się za plecami, które w polu ma publika estrady-niewidki, mamy Wasze „my”, towarzyszu!), pamiętamy scenę z ekranizacji Nagiego Lunchu: Bill Burroughs odprowadza przyjaciół na dworzec autobusowy w Inter-zonie, mówi mniej więcej coś takiego: „Ameryka była zła przed osadnikami, to było tam jeszcze przed Indianami, czekało tylko”.

(Happy Endiejec – tytuł cyklu rysunków białoruskiego artysty, Ruslana Vashkevicha, który igra z naszą indiańskością: dobry, bo szczęśliwy, koniec = szczęśliwy, bo martwy, Indianin.)

Sam William Burroughs, we własnej osobie będąc, wyraził się kiedyś – udzielając wywiadu – w następujący sposób:

 

Ameryka to nie tyle koszmar, co nie-sen. Ów nie-sen to jest właśnie posunięcie, w którym chodzi o wymazanie snu z życia. Sen to zdarzenie spontaniczne i jako takie jest ono niebezpieczne dla systemu kontroli stworzonego przez nie-śniących. Eksperymenty przeprowadzone przez doktora Grossa w nowojorskim szpitalu Mount Sinai pokazują, że każdemu snowi mężczyzny towarzyszy erekcja. Program nie-śnienia jest skierowany przede wszystkim przeciwko pierwiastkowi męskiemu. Jest przede wszystkim antyseksualny i antymęski.

 

No proszę, kto by pomyślał! Chyba tylko gul-goofy. To jak to jest, panowie facecikowie, co w końcu ma nam ciepło więdnąć? (prickinggraveE.T.cabals) Komuś fantomowo-trzecie jajo w miejsce przyrodzenia? Kondycjonującemu powietrze showowi, dawanemu przez serwerownie.

Siwuple: najczarniejsza, duszna jajogłowość prosto z tropików wzdycha rurą do twojego klimatyzatora.

Kiedy Lee Baxandall na początku lat siedemdziesiątych projektował dramaturgię radykalnego działania, przewidywał: „Menażerowie spektaklu uznają cały ten wywód za nonsens, ale ich widowisko już się właśnie kończy”, co chyba jednak okazało się chybioną wróżbą lub źle zaadresowaną.

Chwilę wcześniej Baxandall powołuje się na Charlesa Fouriera, żeby uzmysłowić radość tryskającą z intrygowania. A brzmi to jak dosłowny opis „praktycznego zmysłu” zakonserwowanych w garniturkach facecików, którzy – oglądając się w TV – uskuteczniają rozkosz gapia spotęgowaną przez knowania, zostawiające przedwieczny odcisk na psychice bilionów (cho-howgh! Ghost-ść Cość, ghhghost-writerska chwilka). Idzie to tak:

 

Prawdziwym przeznaczeniem człowieka jest kabała. Tworzenie intrygi pomnaża jego siły, zwiększa jego zdolności. Wsłuchaj się w moralizatorski, sztuczny, mdły język oficjalnych zebrań i porównaj z językiem, jakim mówią ci sami ludzie w sytuacjach, gdy wspólnie obmyślają intrygę. Zdziwisz się, bo będą to inni ludzie. Zachwyci cię atmosfera ożywienia, jędrność wyrażeń, gra myśli, szybkość działań i decyzji. Słowem – dynamika akcji w sferze ducha lub materii.

 

 

I teraz, przechodząc do Rzeczy, czyli do Bleeding Edge (konserwy gnijąc rodzą
Wernyhorę – niefaustowskiego smyka,
oniemiałego ze szczęścia,
że nikt go nie będzie słuchać;
chyba, że pójdzie sobie, bo
– w dwójnasób – nie odbiera
mu widzenie siebie). Dwa wyimki z Johna i kluczyki Sendeckiego. Współobecność. Typowości jedzie bąbelkowa Walkiria, suflująca ikra rozszczepia stosy, na które padają – i wciąż na nowo mutują – figuranckie człony, subkulty, masując się, prężące kupny muskuł. Tymczasem niespodzianka naciera od strony konserwatyzmu, zagadkowo uobecniającego się w uwielbieniu dla tego co tajne.

Niemalże 80-letni Pynchon zadziwia mocą, z jaką w najnowszej powieści szarżują typy, klisze i motywy zaczerpnięte z całej historii – mniej pamiętnego a „solidnego” – popu (każde wzmiankowanie o wrażeniu, które znajduje swój odpowiednik w konkretnej scenie jakiegoś filmu, każda mina, która ma swój pierwowzór, emocyjne przyuczanie „jakby jakoś”, odcień, jak gdyby z tła miała przesączyć się zawieruszona tam piosenka; każdy wymieniony z tytułu „tekst kultury” oznaczony jest datą produkcji umieszczoną w nawiasie; roi się od nawiasów i tak czasy wyskakują – co rusz – z cicha pęk, jak pchełki na grzbietach niegdysiejszych pupilów, będąc puchem, niczym, a niczym ważniutcy tylko mogą być). Światy przedstawione wracają całostkami, analogicznie do powrotów całych uprzednich żyć, odtwarzanych w pamięci zapachowej (może nie bez powodu jednym z bohaterów W sieci jest genialny nos, węchowe medium). Wszędzie czai się przygodny miazmat, potencjalna rozkosz skojarzeń i prawie każdy napotkany typ okazuje się prawdziwym przyjemniaczkiem, sypiącym z rękawa tekstami, znajdującym odpowiedź gotową na wszystko. Jednak najprawdziwszą mistrzynią tekściarskiego refleksu jest Maxine, wszyscy od razu zgadują, że tylko ona zaprowadzi śledztwo gdzieś, gdzie będzie jeszcze więcej egzotycznie bliskich smaków, starych znajomych ze średnich filmów, roztkliwiających wieśniactwem piosenek, które kiedyś drażniły, a dziś poruszają najczulszą strunę.

Rzecz rozpoczyna się wiosną 2001 roku, śledztwo nabiera rozpędu w wakacje, żeby rozpłaszczyć się na wrześniowym obrazie, na którym rozpłaszczył się również czas. Bezczasowa zapowiedź jesieni, nowinkarskiej turbo-jesieni, zdziecinniałego rozkładu, jakiego nie znały wieki (za równo średnie, marne, jak i topowe), dawkowana jest W sieci w sposób nad wyraz subtelny. Właściwie nie spotykamy w powieści obrazu zaatakowanych wież. A jednak to właśnie on jest sercem powieści i to z niego sączy się czułość, pompowana nieuchronnością nawracania rujnującej kurtynę sceny, nieuchronnością wzmożoną przez nieobecność pełnego obrazu.

 

– Chodziło nie o Statuę Wolności – mówi Maxine. – Nie o Ukochany Monument, tylko o czystą geometrię. Wysadzili ją w powietrze i zmienili w piksele.

 

 

Maxine jest audytorką, bada podejrzane nieścisłości podatkowe. Bohaterka, jakich mało. Kieruje nią wolnomyślicielstwo, niezawisły luz. W pierwszej scenie odprowadza synków do szkoły i już na pierwszą stronę wdziera się przeczucie nieuchronnego. Odruchowo osłania chłopców przed ulicą, na wypadek gdyby kierowców naszła ochota wbicia się autem w kłębek lekkich ciał. To nie jest świat, który toczy się po orbicie wyobraźni. On toczy się w nieubłaganych trybach przepowiedzianych poziomem krwawego zaangażowania w los, wielki wybuch, ostatecznie pierwotną sensację. Krzaczki, świetny świat. Czyżby: Tele-morda, zabicie stworzenia? A może hybryda, na którą się składają narcystyczne robaczki, wytryskujące widowiskowo z wielkiego wybuchu, żeby szukać wszędzie swojego odbicia, oraz ogłupiałe echa, które za nimi latają, a są multiplikującymi własności istnienia, życiodajnymi pretensjami, buzującymi w kadziach, w których grawitacja dotyka nas we własną jednostkowość?

Jednak przede wszystkim jest to świat, w którym znajdujemy swój obecny początek. Na razie musujący vintage, uderzający pętlom do głów, macając pojedyncze tkliwości swoim dziadowskim znawstwem, wtrąca ich klimat do lat dziewięćdziesiątych. Ale już niebawem one będą skończone. A tam, gdzie się właśnie kończą, wita nas W sieci. A zaraz po kulminacji niewidoczna z powieści, ale dająca się przeczuć faza sieci, niemożliwie przemądrzała na najbardziej szlamowatą modłę. Ekskluzywnie cieliste ścierwo, tak cielistego malowidła nie było, nawet robaki zjedzone przez osoby widniejące na dzikich, intergalaktycznych pieniążkach nie mają tak cielistego malowidła nigdzie w środku. W ostatniej scenie synkowie Maxine idą do szkoły sami. Bardzo fajni kolesie, pewnie są teraz w moim wieku. Zagadką pozostaje, co będzie dla nich oczywiste po dziś dzień.

 

Bikiniarze w interiorze jędzommmendzą społem wielkie jabłko

 

Odkąd mój obraz jest stale obecny, nie ma dla niego znaczenia, czy nadal się ciągnę, czy już się rozkładam i nie wyglądam wcale. Hybryda to pycha, dziwna wojna jest wojną hybrydową. Ojciec Maxine zawsze twierdził, że zimna wojna dopiecze nam dopiero i dopiero nam pokaże, kiedy zniknie. Jakimi bambrami jej pogrobowcy będą toczyć każde światełko na głowie sturlanej w podziemia, wiedzą tylko najdłuższe zasłony. Jak bardzo zmutowanymi mięśniakami dokopie efemerydzie wyrosłej na kanwie zemsty frajerów? Tego wyglądamy. Dziwnie. A przypomnimy sobie wiersz Marcina Sendeckiego pt. Gorączkowa aktywność, oto (w całej okazałości) on:

 

Dobranoc, pchły na noc.

Cześć, cześć.”

 

W Parawanach Geneta groteskowy policjant mówi do dwóch arabskich kobiet, matki złodzieja (gadającej m.in. z duchami, z duchem Ust) i jego wyjątkowo brzydkiej żony, mówi im, że zna ich przewagę, sam kiedyś przebrał się w prześcieradło, „wszystko w oczach” – na tym opierają się tajne myki, jak grawitacja opiera się na wierze w możliwość wyprostowania się po sam czubek klimaksu; „wszystko w oczach” – w tym zasadza się tajemny glejt (cześć, papiór!). Policjant mówi paniom, że jeszcze kiedyś narzuci na siebie prześcieradło i wtedy dopiero zobaczą.

Dla wszystkich Polaków rzeczą oczywistą – jak grawitacja – jest to, że Miron Białoszewski poprzez gorączkowy zapis wzmagał swoją obecność. Powiedzmy, że doleciał do Nowego Jorku dopiero co. I mówi nam:

 

Wsiadamy w pociąg obsmarowany rysunkami, malunkami. Mijamy taki sam. Pytam się mojego opiekuna, czy to jeden amator malarz obmalowywał te pociągi. Okazuje się, że to dzieci. Wolno było obsmarować w środku i z wierzchu. Rzeczywiście, wagony w środku też są obsmarowane. Teraz już nie wolno.
System obmalowywania jedną techniką dla wszystkich. Stąd jedność stylu.

 

Los tak nic nie chce, wyciąga nam głowy jak z kieszeni węże. Los tak nic nie chciał, wyciskał nam głowy jak pryszcze, aż na końcu pryszcza wyrósł mu szejk.

 

Czasami, w metrze, pociąg Maxine jest wyprzedzany przez pociąg lokalny albo ekspres, który jedzie po drugim torze, i w ciemnym tunelu powoli przesuwają się oświetlone okna innego wagonu, przypominając serię rozkładanych kart wróżbiarskich. Uczony, Bezdomny, Wojownik Złodziej, Nawiedzona Kobieta… Po pewnym czasie Maxine zrozumiała, że powinna zwracać wielką uwagę na ludzi widocznych w tych oknach, zwłaszcza gdy patrzą jej w oczy – wśród milionów mieszkańców miasta to oni są zwiastunami tego, co Świat Niewidzialny szykuje dla Trzeciego Świata, gdzie dni łączą się kolejno w sposób niezunifikowany.

 

Czas znika w procesach gnilnych, pod przejażdżką na zapowiadającej się z wiecznym wyprzedzeniem nowinkarskiej turbo-jesieni, w piekle na przegapione last minute’y, od tyłkowej strony ziemi, gdzie kłębią się syrojidy (notatka Stanisława Vincenza poczyniona wiosną 1939 roku: „Wojna w tych czasach to wrzucenie c z ł o w i e k a na zawsze, lub na długo, w niewolę p l ą t a n i n y ludzkiej, odcięcie od źródła samotności i przyrody, zaśmiecenie całej ziemi człowiekiem masowym, s t a d o w y m, zależnym, niszczącym przyrodę, zjadającym ją jak szarańcza. [Syrojidy]”; i przypis redaktora notatnika: „Syrojidy – »potwory gniłolistne« zamieszkujące »huzyczną stronę ziemi, gdzie wejście do piekieł«; zob. »Barwinkowy wianek« ”).

Żeby rozbujać format, MTV wysłało jedną Ekipę z… (chyba z torfowisk; na jednym ze stołecznych mostów widnieje napisik: „zbuntowani. walczymy »z« komuną”; tam „z” jest w cudzysłowie…), wysłało MTV jedną Ekipę z… dokądś. „Ludziska” bałaganili w wynajętej willi i kiedyś landlord przyłapał kilka dziewuch. Nazywał się jakoś jakby Kakun. Był łysy jak Mr. Muscle. Dopilnował, aby skacowane dziewczęta uładziły syf na obiekcie. Kiedy wychodził, jedna z nich przykleiła mu do pleców podpaskę. Nie odnotował tego, a kamera bardzo. Ujęła go od tyłu, jak odchodził triumfatorsko do zachodzącego słońca.

To mnie ośmiela, żeby założyć na chwilę, że konserwatyści potrafią bardziej nie cierpieć tych, których mają za postmodernistów, niż tych, których wpisują na czarne i różowe listy, jako lewaków i zdrajców amerykańskiej wolności. Ale nie konserwatyści – wielbiciele intymnego klasycyzmu i fani wartości, skrytych na trwałe i na nierelatywne. Tylko „prawdziwi buntownicy” (patrz: wyimek z Johna), wsadzający całe wyspy biedy do prywatnych więzień, miłośnicy pogardy, szerzący ketman korporacyjnych stosunków, zdający sobie sprawę, że diabeł tkwi w siedzeniach i wygląda jak homunkulus; budowniczowie biurowych kompleksów, rozpleniający biurowe prace i właściwą im pogardę, wynikającą z siedzenia; pilnujący, żeby dwa typy siedzenia stykały się nosami i dystrybuowały przestrzeń, miotały w nią, na odległość, pogardliwą matrycą, napychającą mitochondria jednokopytną papką; te dwa typy siedzenia to: siedzenie w kiciu i właśnie siedzenie w biurze (japiszonami w komputer?). „Postmoderniści” wchodzą fanatykom w paradę, majdrują przy ich broszkach, eklektyzmie (eklektycznym żupanie, eklektycznym MMA), pomieszaniu soczków, nakręcających takie rozkładanie się, żeby odbiorca – czy to partyjnego betonu, czy odkrytego w konserwie lądu – bezpowrotnie wypadł przez powieki na łatkę, którą odpłynie do wszystkich humorów, jak ciemność w spódniczce pustej a uśmiechniętej bez zębów, albo zdumionej nie na żarty lub obrażonej do drugiego końca świata. Jajka przewracają się w grobie! Jakiś Pynchon uruchamia bąbelkowe Walkirie, które pod tym, co świetnie znajome wszystkim, umiejętnie operując zawierającymi się w sobie nawzajem wymiarami typowości, kamufluje niespodziankę, pytanie o tę ciemność, z której wyrastają źrenice, która ma w nich już wszystko i nie będzie się zmieniać. Wielka jak czas, rośnie w sobie z nie-jasnotą. Koncentrat Ciemnościowy. Do jasnej ciasnej, ile ciemności w jednej! Pytam swoją maź. Lub kadź. Odpowiedź: oczywiście! (Bój się lamusa! Lamusexmachinakradnie.)

A teraz ksiądz Michel de Certeau, jego Wynaleźć codzienność z 1980 roku, pierwsze zdania rozdziału Chodzenie po mieście

 

Zobaczyć Manhattan ze sto dziesiątego piętra World Trade Center. Za poruszaną wiatrem mgłą miejska wyspa, jak morze pośród morza, wznosi drapacze chmur na Wall Street, zapada się w Greenwich, wypiętrza znów wierzchołki Midtown, obniża w Central Parku i wreszcie kłębi poza Harlemem. Jest to falowanie pionów. Ich ruch chwilowo zatrzymany przez wzrok. Olbrzymia masa nieruchomieje pod spojrzeniem. Przekształca się w sztukę tekstury, łączącą skrajną ambicję ze skrajną degradacją, brutalne przeciwieństwa rasy i stylu, kontrasty między niedawno powstałymi, a już zmienionymi w śmietniki budynkami i miejską inwazją dnia, która zagradza przestrzeń.

 

W Bleeding Edge przemierzamy często Nowy Jork, niby oczko kamery puszczone na pieniążku-wędrowniczku. Widzimy, co robią tam deweloperzy. Najcierpliwsi z cierpliwych. Zanim dopalą cygaro, ostanie zwłoki zwęglą się pod kołderką. Intrygę nakręca połączenie kamerki, której operator specjalizuje się w beztroskich zoomach, oraz hakerskiej troski: ubezpieczania pasji przed tymi, dla których drapieżnictwo jest chlubą, podczas gdy dusza nie jest dla ich sondą, dryfującą oblubienicą, tylko wstydem, który należy zgubić, jak ogon, zostawić w tyle, siadając za sterami najnowszego modelu wyzyskiwacza zemsty. I jazda: podniecać panikę! Ogłaszać gigantofonami, mądralińskofonami, cwaniaczkofonami, idiofonami i innymi glutoplazmami: wyzyskiwacz zemsty grasuje! Wyzyskiwacz zemsty najlepiej sonduje przestrzeń, masz prawo milczeć, wszystko, co powiesz, może być wykorzystane przeciwko tobie. Mścij się, no tylko spróbuj!

(Glutoplazma to da Vinci sobkostwa.)

 

Mało jest rzeczy groźniejszych dla duszy niż władza absolutna. Pamiętajcie, władzę absolutną otrzymuje się w określonym celu. Tym celem jest PRZESTRZEŃ.
William S. Burroughs,

 

 

Odwieczna niesnaska między zachłannymi zdobywcami a bezinteresownymi zwiedzaczami, podtrzymującymi radosne trwanie w zadziwieniu, sokratejsko wkręcającymi się w samo dochodzenie, wtajemniczenie dla wszystkich, którzy czują zew wesołkowatego golaska, elektryczną zażyłość, sprężynujący kompot, w który wpada Atmosfera, nie wiarą w wertykalność niesiona, jak na palcu, niby dublerka obrączki, wzięta w jasyr przez papilarną wyłączność, przyklejony do obrączki papierek na przemądrzałość, tylko trwaniem zapraszana, zapraszana trwaniem ogołoconym do jednej struny, na której mieszczą się równo wszyscy, zrównani echem odbioru żywej jeszcze tajemnicy.

Pączkowanie szczególików, niuansujących osobnicze subkultury geeków i nerdów, peruka zdjęta z roli Jennifer Aniston w Przyjaciołach i skacząca po głowach nieustannie przeobrażającej się informatyczki, gra komputerowa, w której dzieci mszczą się na yuppich za typowe dla nich zachowania, na dobre zatruwające całe otoczenie; albo niewinny podsłuch, zainstalowany w Furbym i podrzucony do jednego z boxów diabolicznie skutecznej firmy, przelewającej podejrzane pieniążki na wahabicki fundusz – takie wynalazki mogą zdziałać cuda.

Pytanie, co w Bleeding Edge spełnia się w roli tytułowej techniawki. Wiele wskazuje, że obsadza się w niej „ukrytą sieć”, występującą pod wdzięcznym pseudo, DeepArcher. A więc Głęboki Łucznik (strzała leci intuicji z pyska po arche-łuku, widnokręgu odruchowym najszerszej). Co się mówi o nim? W rozmowie z Maxine dwaj rosyjscy gangsta-hakerzy mówią tak:

 

– DeepArcher to azyl, nieważne, możesz być najbiedniejszym człowiekiem na świecie, bezdomnym, najnędzniejszym typkiem z pierdla, obiżenka, skazanym na śmierć…
– Martwym…

 

 

Martwym? To chyba mówi Maxine (poproście swoich krecików, żeby to sprawdzili!). I rzeczywiście, zdarza się przynajmniej dwukrotnie, że na tym wirtualnym lądzie, audytorka podatkowa, za którą się ciągniemy, rozmawia z uspokojonymi trupami, niegdyś hasającymi po ziemi jako panicznie uwikłani. Kiedy Maxine stwierdza, że chodziło „tylko o czystą geometrię” („Wysadzili ją w powietrze i zamienili w piksele”), rozmawia z indiańską pierwszą żoną jednego z nich, martwego (uspokojonego) już, bezwzględnego mordercy, któremu nie może przestać współczuć (i to jest zagadka Maxine [Maxeleh?]).

 

Maxine jest na tyle ostrożna, że nie dodaje, iż zna miejsce, gdzie człowiek krąży po pustym ekranie, klika na mikroskopijne niewidzialne linki, a tam coś na niego czeka, utajone, może geometryczne, może pragnące, by geometria została zaprzeczona w jakiś straszliwy sposób, może święte miasto złożone z samych pikseli, które czekają na to, by je z powrotem ułożono, jakby katastrofy mogły przebiegać wspak, wieże powstać z ruin, kawałki i strzępy ludzkiego życia, nawet zmienione w najdrobniejszy pył, mogły się znowu połączyć…
– Piekło nie musi być pod ziemią – Xiomara spogląda na nieistniejące wspomnienie tego, co znajdowało się kiedyś w tym miejscu. – Piekło może być w niebie.

 

Xiomarę wywiózł z pogrążonej w wojnie ojczyzny jej krwawy kochanek i mąż zarazem, ten sam, który wojnę wywołał. (W ramionach magii sympatycznej to samo ostrze, które ranę zadaje, może ją uzdrowić, czy sprawić, że będzie jeszcze zupełnie inaczej krwawić.) Wywiózł i porzucił w Stanach (których najtajniejsze, robiące dobrze ich najtajniejszym czaszkom, interesy – jako skoczek – prowadził). W rozmowie z jego drugą żoną (aktualną wdową) Xiomara słyszy: „Wróg, którego należy się najbardziej obawiać, jest równie cichy jak u Majów mecz koszykówki w telewizji”. Kiedy „grzecznie” wtrąca, „że w czasach Majów nie istniała telewizja”, dostaje odpowiedź, że skoro dysponuje podobną wiedzą, może sobie wyobrazić, jak cicho ten telewizor chodzi. „Czyli ucięłyście sobie miłą pogawędkę” – zauważa Maxine. (Proszę pani, a McLuhan twierdził, że zaglądanie sąsiadom z naprzeciwka do ich telewizora pojawia się już u Szekspira!)

 

 

Być może „Krwawiące Ostrze” nurza się w „Głębokim Łuczniku”, ale czy jego łuk nie jest przykrywką dla czegoś powszechniejszego, np. świecenia w oczy – niczym w puszczone wianki – ideą Bezpieczeństwa, jakiegoś bycia dotkniętym w imię Bezpieczeństwa, konszachtów z kosmitami, zawieranych w imieniu Bezpieczeństwa (uważajcie, nie wkurzajcie nas, jesteśmy aż tak groźni, że to dla nas kosmici porywają wszystkich i zamieniają w pojemniki na olej palmowy!), zatrudniania goryli, czyli po prostu pająków w muskularnej ciąży, ochraniających święty obrazek, żeby nikt nie posłał mu spojrzenia, które wróci z nawiązką, z nadobną wiedzą, która przedstawi się nam jako piorunująca wąsiskami, mociumami i innymi zasłonkami warg, ilustracja do Zemsty? A więc: może „Krwawiące Ostrze” to parawan, kryjący tajny stan umysłu, którym wyręcza się cały nasz (dosłownie: cały nasz!) konserwatyzm na dziś. Komu uściski śle najbardziej hermetyczna czaszka, kto jest najszczelniejszą konserwą? Może my, bezpieczni, bo – analogicznie do typów wystających z pierdla – już martwi, więc nikt nie może nas zabić? A może obraz wahabitów rozjeżdżających Mekkę najnowszym eklektyzmem, najdalej posuniętą, przebogatą we wszystkie samochodziarskie ciacha, limuzyną, bo obraz służy obrażaniu i do skracania o głowę?

A może po prostu najzwyczajniejsze w świecie Ja obrazu, obrażone na grawitację, że jeszcze nie leży przed nim plackiem, tylko daje się nakręcać zabawowymi – jak tyci palec – wyobraźniami, niedocieczonymi w swym pomykaniu, jak skaczące nagranie, odczytane z opuszki sumującej niuansowanie papilarnej kabały, przez – będący w typie mulic książkowych – magnetofon?

Ksiądz de Certeau, łącząc opowieść z wędrówką, wskazuje na dwie podstawowe figury, znaczki pocztowe, które zostają po naszych przejściach i, użyźnione śliną, oddają przestrzeń. To synekdocha i asyndeton.

 

Całe ich masy kroczą ulicami. Przekształcają scenę, lecz nie mogą być utrwalone w postaci obrazu w jednym miejscu. Ich ilustracją – gdyby taka okazała się konieczna – mogłyby jednak być obrazy-przejścia, żółto-zielone i metalicznie niebieskie zapisy, które niemo wołają i znaczą pręgami podziemia miasta, litery i cyfry »wyszywane« precyzyjnymi ruchami przemocy malowanej za pomocą pistoletu, (...) roztańczone rysunki pojawiające się na chwilę przy huku wagonów metra: jest to nowojorskie graffiti.

 

Ach, ten ksiądz! De Certeau to jest dopiero Xiądz! Duchowny wskazywał, że czuwające nad masową produkcją kultury, elity postrzegają odbiorców jako margines, a tymczasem to są masy. W przeważającej mierze panuje ironiczny odbiór, wytwory przetwarzane są na osobniczą modłę. Odbiorca wytwarza własny warsztat, którym posługuje się, przyswajając sączącą się zewsząd oficjalną wersję. Przy czym działa jak Indianin, wplatający narzucane przez kolonizatora paciorki w systemy wierzeń, obecne w najbliższej okolicy „od zawsze”. Kultura popularna, żeby przetrwać, chwyta się najbardziej aktualnych „ofiar”. Najczarniejszych. Wywołujących współczucie u dusz, pragnących się wybielić. Wygmukować głowopcią. Chociażby jakimś gangsta-rednexobojem, skórogłowem ustonogim w glanach. Czy dorabiającym sobie grawitacją, wschodzącym z biedy czarusiem, zdecydowanym jak krwawy zmierzch taplający się w wybebeszonej na zboczu kanalizacji, ponad budami z derki i resztek nawiasu (sucha bułka z krwi makbeciąt, już wieczór). Bo przecież nie – rozpuszczonym w becikach z kapusty – bachorem. Korek ogarów w pepitkę gra mózg alfonsów z kokardą. Elitarne główki, z których wystają ich dzieci, czy nastoletnie wąsiki, okazują się najbardziej podatne na tajniackie majdrowanie przy nich (a po środku – od zawsze do zawsze – jesień, stara i musi mieć rację, bo cieknie jej ślinka, charakterystyczna, najczarniejsza – do miłego pomylenia!).

Koleżanka Maxine „ma całą kolekcję banknotów jednodolarowych pokrytych napisami i rysunkami i mówi, iż amerykański system monetarny stał się w ten sposób czymś w rodzaju ściany w publicznej toalecie. (…) Ludzie rysują różne rzeczy na portrecie Jerzego Waszyngtona: zamazują mu twarz na czarno, dodają zwariowany gotycki makijaż, dziwne nakrycia głowy, dredy, fryzury w stylu Marge Simpson, kosmitów wplątanych w perukę, zapalone jointy w ustach, a także dymki z uwagami, czasem śmiesznymi, a czasem głupimi. »Niezależnie od tego, jak wygląda oficjalna narracja – twierdzi Heidi – powinniśmy zwracać uwagę właśnie na tego rodzaju rzeczy, nie na komunikaty w gazetach albo w telewizji, tylko na marginesy, graffiti, niekontrolowane wypowiedzi, okrzyki ludzi, którzy zasnęli w miejscu publicznym i przyśniły im się koszmary«”.

 

Heidi pracuje nad artykułem dla »Journal of Memespace Cartography«. Zatytułowała go: Heteronormatywna wschodząca gwiazda, mroczny towarzysz homofonii. Dowodzi w nim, że ironia, kluczowy element miejskiego humoru gejowskiego, popularna w latach dziewięćdziesiątych, stała się dodatkową ofiarą ataków jedenastego września, ponieważ nie zapobiegła tragedii.

 

 

Vox zgnity w rogu obviousłości (!żądamy ujawnienia polskiego zdupcacza voice’u!)

 

Przystępny pan Pynchon to ewidentna zmyłka. Wszyscy wiedzą, że gołym Pynchonem stoi Tęcza grawitacji. Całkowicie zagmatwana, niemożebnie efektowna. A przystępnemu Pynchonowi przyświeca nieprzenikniony kamuflaż. Im rozkoszniej wchodzi i układa się w lekturze, tym bardziej znacząco sprawy mają się podejrzanie. Typowość kryje niespodziankę, która ciągle się czai. W sieci zanurza swoje opony w czytelniku, niczym sercowy dżip w sercowym błotku. I śmiga, i zostawia dziwne ślady.

Ale wcześniej mamy Wadę ukrytą. Ubaw po pachy. Najśmieszniejszy detektyw świata, „naśmiawszy się naszym porządkom”, prowadzi śledztwo tak, jak gdyby to śledztwo prowadziło jego. Tropy spotykają się mu pod kopułą, jak kolejne dawki LSD. Ale co na to tytuł? „Wadę ukrytą” definiuje się tu jako szczury na palmach.

Plażujące w nieskończone życie okazuje się przykrywką dla wampirycznego paliwa dekadenckiej dialektyki. Im bardziej hipisi poluzują wiązadła obyczajności, im bardziej rozregulują parametry oczekiwań, przemienią czekający nas czas w ciągi malowniczych objawień, i im więcej będzie wygrywać na fujarce grający siebie luz, tym drapieżniejsza będzie odpowiedź ust pełnych tabu (tabulolidowego savoir vivre’u) i na więcej pozwalać będzie sobie konserwa. Detektyw, który prowadzi dochodzenie, w istocie po nic, służy do odsłaniania potęgi, napędza oka szykującej się sitwy (całego tego naszego konserwatyzmu, od zawsze gotowego na wczoraj, gagatka na każdy dzień). Siły reaktywne potrzebują prowokatora, pałeczki, która je pobudzi.

A czemu służy rozkosz płynąca z lektury? Posyła mięciutkość do wszystkich diabłów, żeby się nawpychały i pospały? A my mamy skorzystać z okazji, ukryć głos, ulubioną makówkę lub ulubionego ptaszka za kurtyną, której dostarcza śmiech? E, raczej nie, to zdecydowanie zmyślniejsza machina, która pachnie majtaniem znienacka (zemsta frajerów, jacy nie śnili się diabłom, nawet w najśmielszych gagach; niewyobrażalnych lamusów!), biorąc pod uwagę jaki ubaw po pachy towarzyszy lekturze i jaki opada czytaczkę (najtajniejszą gadaczkę) smuteczek po jej końcu.

(Co uważa były mąż Maxine, z którym związała się na nowo, a który bez przerwy ogląda telewizję i sączy się z tej [rozwalonej] postawy pewna słodycz, trwała jak powietrze, po którym chodzimy, niby przebąkując coś, że idziemy sobie już? Uważa: „»Dla wielu ludzi, zwłaszcza w Nowym Jorku, śmiech to po prostu sposób na to, by głośno się zachowywać, ale nic nie mówić«. A więc dlaczego ciągle mieszka w Nowym Jorku?”.)

(Asfaltowa podeszwa pod językiem, który właśnie leci: ryj, ryj, ryj się – może mówię, że aż bandy opadają, bandy opadają śmiech w konserwie kopanej z kolanka rury w tyłek po drodze do pierdla.)

(Pomylone proszki lecą za bębzony, skacząc do blastuli.)

 

 

Podobno Bleeding Edge jest mniej zabawne niż Inherent Vice. Nie mnie to oceniać, mówię. W ostatniej scenie Wady ukrytej detektyw, zmęczony całym tym nakręcaniem intrygi, władowuje się w korek, samochody posuwają się ślamazarnie, taplają we mgle, ciągnie się sznurek, widać niewyraźne światełka, w tym układzie bohater czuje wreszcie, że uczestniczy w komunikacji, czuje, że wszyscy są razem, spiknięci reflektorami, zjednoczeni w obliczu mętnej widoczności; życzy sobie, żeby, kiedy mgła opadnie, nie zobaczyć znowu tego, co zostawił za sobą. Taki koniec.

Mgła to kurtyna. Opadając, odsłania zmurszałe deski sceny. To, co było przedtem. Przedzieranie się przez gąszcz, żeby wyłoniła się z tego jego potęga, towarzyszenie, zgłośnione szeptanie (podejdź bliżej siebie, a będziesz mój), współobecność dorabiana do każdej wzmożonej obecności (o czym traktuje pałeczka, bęben będzie pindolić).

W Wadzie ukrytej, na zapleczu jakiegoś tam warsztatu, w gąszczu dieffenbachii, pryszczaty giermek, grzebiąc w sprzętach niczym fanatycznie fajny grabarz, rozpoznaje zalążki sieci i tam już „wszystko jest”, w zalążkach, jak w oczach

(machaniedomaga)

„Nieuchronne się nie zdarza, dopóki nie zaczyna cuchnąć” – pisał John Ashbery w Fali, poemacie, który konfrontuje stratę kogoś bliskiego z postmodernistycznym, japiszonowatym tłem. Japiszony, to jest dopiero postmodernizm! (Przemysł Trąbalski – Japiszon, Luźny Pomysł.)

W sieci sprawia miejscami wrażenie odbicia 49 idzie pod młotek. Edypa Maas, rozgryzając tajny system pocztowy (ŚMIETNIK), trafia na coś cuchnącego. Absolutny zalążek Internetu, o którym nie mogło być mowy, kiedy Pynchon to pisał (1966 rok). Dlatego właśnie absolutny jest ten zalążek. Jak całość powietrza, z góry, widziana z perspektywy znaczka pocztowego, na którym mojra całuje się z własną duszą. Edypa patrzy w swoje dni jak w talię kart. Ulice z samochodami, suburbia z domkami, jawią się jej jako układy drukowane. Z szafy grającej w przydrożnej knajpce dobiega kawałek Stockhausena. Zaczyna być tak, że „każdemu wygnaniu, każdej alienacji towarzyszyła, w postaci spinki, znaczka czy nabazgranego znaku, trąbka pocztowa”. Śledztwo rozwydrza się i nie ma końca, gubi się w nim koniec.

Mąż Edypy, spiker radiowy, Mucho, przypomina nieco byłego męża Maxine (z którym kręci ponownie, po tym jak ten przywozi synków z wakacji, które spędzili razem w amerykańskim interiorze, w całkiem niezłej krainie, podobnej do tej z Prostej historii Lyncha, gdzie mają tak olbrzymi księżyc, że zapomina się o włączonym telewizorze). I chyba nie jest oderwana od Edypy decyzja, żeby do pisarstwa Pynchona, po prawie półwieczu, wróciło dochodzenie prowadzone kobiecą ręką. Przy czym tam, gdzie kończy śledztwo Maxine, czekamy po prostu my. Czekamy, co sobie powiemy po końcu, kiedy już dojrzejemy.

Czy rozgryziemy zagadkę audytorki: jak mogła współczuć bezwzględnemu mordercy, a do tego chodzącemu trupowi, który ją wykorzystał? Współczucie dla najczarniejszego charakteru, hm, współczucie dla multum cwaniaczków i najczarniejszego charakteru, hm!

Aż do września wszystko wskazuje na to, że szykuje się spisek. My czytając wiemy doskonale, jaki obraz spadnie na nas zaraz po początku roku szkolnego. Więc tym łatwiej dostrzec nam, jak się to zawiązuje. A bohaterowie powieści też niemało przeczuwają. Klasycy ważniactwa pragną krwi, która ubezpieczy ich aż po wszystek latorośli. A jednak, kiedy dochodzi do ataku na wieże, niewiele przemawia za prawdopodobieństwem ukartowania. Spodziewanie się zdrady przechodzi płynnie w czułość. I jest to nie lada zagadka, jak to serce powieści działa, że to działa.

Bliskim wszystkim okazuje się smak, który nie przypomina w niczym pychy, a przepełnia poczuciem czyjejś bliskości. Super-wszyscy egzotycznie bliskich, duszno-tropikalny soczek, którego nie da się zastąpić. Bezpieczeństwo wypada z rąk, przechwalających się dopiero co, jak Humpty Dumpty, że to one rzeźbią w jego imieniu i nadają sens. I tak: wszyscy jajem z boku! Dzielne oboje, polipy ex, per-Ty, mentalność, się zwracamy do siebie. Wszyscy siedzimy w ważniakach. Lepsze z nas diabły. Wskazują na to przeczucia. Ale skąd ta piękna robota pochodzi, że spodziewanie się zdrady przechodzi płynnie w czułość! Takiej budowlanki powstydziłby się chyba tylko pająk robiący pajacyki w kącie (robi, robi, bo jest jedno albo: czułość albo konserwa z Ja, która odkrywa, że cała reszta to plemienne bębzony, mnóstwo apokaliptycznych pacanów, w najlepszym wypadku bezwzględnych dzieciuchów).

Halo, Polacy, a co MY na to?

Wychodzę, jak najgorsza pała, która nawet siebie nie zbije; idę ulicą Kwiatową, pyłek w kroku, nastawiam uszy, bo jestem fontanną pokręteł (popiół po ciemnościach jedzie w mundurku z burego walenia). Co słyszę? Nie powiem, wysyłam sobie SMS-a. Przychodzi: „w tej jak pajak w ciazy, a w tamtej wygladasz seksownie”.

Zanim na końcu synkowie Maxine wyjdą z domu, konstruują w DeepArcherze miasto odpowiadające ich ulubionym aspektom Wielkiego Jabłka, w okładkach powieści „ciągle wolne od pająków i botów”. XXIX Rozdział Koranu zatytułowany jest Pająk. Owad pojawia się tam raz: „Ci którzy pokładają swe nadzieje w bałwanach, podobni są do Pająka, który snuje budowę wątłą, za powiewem najmniejszym zrywającą się. O gdyby zastanowili się”.

W Wojnie książek Jonathana Swifta książkowe byty, Starożytni i Nowożytni, toczą spór o pierwszeństwo. Dla Nowożytnych jest oczywiste, że są znacznie starsi. Rzecz rozpoczyna się od rozważań genealogicznych:

 

Ktokolwiek z należytą uwagą studiuje roczniki, znajdzie wzmiankę o tym, że Wojna jest dzieckiem Pychy, a Pycha córką Bogactwa; lecz chociaż z pierwszym twierdzeniem szybko się zgodzimy, to pod drugim nie można tak łatwo się podpisać: ponieważ Pycha jest blisko spokrewniona z Nędzą i Brakiem (…). Najstarszym i naturalnym podłożem swarów są Żądza i Chciwość, które – jakkolwiek wolno uznać za rodzeństwo lub boczne gałęzie Pychy – rodzą się na pewno z Braku.

 

Zanim Nowożytni i Starożytni potłuką się na śmierć i życie, odnośnikiem do ich konfliktu staje się sprzeczka Pszczoły z Pająkiem, któremu ta pierwsza niechcący zrujnowała pajęczynę, przypominającą całkiem współczesne, japiszonowato-nowobogackie budownictwo: „– Niech cię zaraza! Ty trzpiotowate kurewskie nasienie, czy to ty zrobiłaś tutaj ten straszliwy śmietnik; nie mogłaś patrzeć przed siebie, p ––– klęta? Myślisz, że nie mam nic innego do roboty (u diabła!), tylko naprawić szkody po twoim dupsku?” – od tego zaczyna się rozmowa i zaraz wchodzą osobiste docinki: „– Ubliżyłbym sobie – rzekł – porównując się z taką łajdaczką; czymże jesteś jeśli nie włóczęgą bez siedziby ni domu, bez zasobów ni dziedzictwa? Nie posiadasz żadnego dobytku prócz pary skrzydeł i buczącej piszczałki. Żyjesz z bezgranicznego plądrowania natury (…). Za to ja jestem domowym zwierzęciem, wyposażonym w przyrodzone wewnętrzne bogactwa. Ten wielki zamek (by ukazać moje zasługi dla nauk matematycznych) zbudowałem w całości własnymi rękami, a wszystkie materiały wydobyłem z mojej osoby.

– Miło słyszeć – odpowiedziała pszczoła – że przyznajesz chociaż, iż przybywam uczciwie na swoich skrzydłach i ze swoim głosem, bo wobec tego chyba tylko Niebiosom zawdzięczam moje loty i muzykę (…) Owszem, chełpisz się, że nic nie jesteś winien innym stworzeniom i że wszystko wysnułeś z samego siebie; a to znaczy, jeśli możemy ocenić płyn w naczyniu po tym, co się z niego wydobywa, że przechowujesz w piersi całkiem obfity zapas brudu i trucizny (…). Twoja przyrodzona porcja brudu wzbogaca się o nowe zdobycze dzięki chmurom kurzu wymiatanym z dołu, a każdy owad wyposaża cię w truciznę potrzebną, by zniszczyć następnego. Zatem (…) pytanie sprowadza się do tego, która z dwóch istot jest szlachetniejsza: ta, która przez leniwą kontemplację czterech cali naokoło, przez arogancję i pychę, sobą się żywiące i siebie rodzące, zamienia wszystko w odchody i jad, nie tworząc w końcu niczego oprócz pajęczyny i lepu na muchy; czy ta, która wszędzie dociera i dzięki długim poszukiwaniom, gruntownym studiom, trafnie osądzając i rozróżniając rzeczy, przynosi do domu miód i wosk”.

Sądząc po tekściarskich mocach Maxine, magia sympatyczna nie działa tylko w krwawiącym ostrzu, a może się objawiać przy ciągłym ożywianiu pogawędki, robiącej za przerywnik w sprawdzaniu się bombowej przepowiedni Majów, ulubionych makówek czy pań ptaszków.

(Oto pani ptaszek!) Co na to ksiądz De Certeau?

 

A skoro funkcja fatyczna, jako wysiłek służący podtrzymaniu komunikacji, jest charakterystyczna nawet dla języka mówiących ptaków, a także stanowi »pierwszą funkcję werbalną nabywaną przez dzieci«, nie dziwi, że – poprzedzająca albo równoczesna z elokucją informacyjną – sama również podskakuje, chodzi na czworakach, tańczy i się przechadza, silna lub słaba, jak odbicia »halo!« w labiryncie echa.

 

Skończyłem pisać, bo dostałem SMS-a o „pajaku w ciazy”, kiedy wyszedłem, żeby rozpatrywać, kto jest kim (biedronka skrzyżowana z nietoperzem zastąpi sieć sklepów, już zapomnieliśmy, że był czas, kiedy tylko te sklepy wyznaczały swoimi przy-kasowymi taśmami, jak jedziemy, teraz już ich nie ma; kto jest kim chyba się sprawdza na jakiejś stronie, wyświetlającej podatki w barwach ufoków…) i usłyszałem najstraszliwszą paradę, jaką dane mi było słyszeć. A domagającą się najczarniejszych (robót, pieniążków, współczuć?).

Kiedy zaczynałem pisać (którą mamy dziś godzinę, komu śle uściski najbardziej hermetyczna konserwa, a kto otwiera ją kantem oczodołu, czyj oczodół… kiszki diodę grają, technu się zwiędło ciepło, widziadłaś o tym, Edypo [Maxeleh?]?…), słyszę: jedno mokre jak gąbka w tropikach ach – cicho li cicho – i drugie ach – jakby mały, a jednak cały traf – i oł łyły, wraz z przeplataniem warg; po czym od razu na to wchodzi gruchanie pokaźnego gołębia: hu hu – yp, kuku-ty.

 

 

• • •

Andrzej Szpindler – duch, aktor, rzecz. Bobaspacjalizm.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information