Zawstydzić Dantego (Denis Villeneuve, "Sicario")

Gabriel Krawczyk

Ależ sadysta z tego Villeneuve'a! Nie będzie przesadą stwierdzenie, że reżyserowane przez siebie postacie traktuje jak szmaty. Najpierw przejeżdża nimi po labiryncie fabularnych niedopowiedzeń. Pozwala im wchłonąć niemożliwy do zmycia brud tam zastany, następnie wyciska ich z poczucia dobrego smaku i przyzwoitości, a po finałowym przetrzepaniu pozostawia samym sobie – wyschniętych, moralnie i fizycznie skatowanych, zupełnie nie do użytku.

Najzimniejszy z grona współczesnych filmowców Kanadyjczyk, razem ze stałym współpracownikiem, dwunastokrotnie nominowanym do Oscara za zdjęcia Rogerem Deakinsem, i kompozytorem bodaj najbardziej złowieszczej ścieżki muzycznej sezonu, Johannem Johannssonem, wrzuca i nas w intrygę może nie tak gęstą, lecz wprawiającą w równie szybkie palpitacje, jak w pod wieloma względami bliźniaczym Labiryncie. To thriller stanowiący dalekie echo kryminałów noir. Główna bohaterka, Kate, grana przez Emily Blunt dowódczyni oddziału SWAT, a później członkini grupy FBI demaskującej narkotykowy kartel z Meksyku, po raz pierwszy zaprezentowana zostaje w oprawie rodem z filmów z Bogartem. Wówczas twarz jadącej w wojennym rynsztunku kobiety na przemian niknie w cieniu i rozbłyska w promieniach słońca. Owo przypomnienie o wpisanym w fundamenty kryminału konflikcie, ta uniwersalna metafora walki czystych intencji z wpływami niegodziwego świata, stanowi zapowiedź przedstawianej w Sicario męki – mocowania się bohaterki w poszukaniu światełka na horyzoncie bezprawia. To mocowanie zdaje się tym bardziej bezsensowne, że nasza bohaterka trafia do samego jądra ciemności.

 

 

Denis Villeneuve znów testuje granice ludzkiej kondycji. Znów sprawdza, czy cel na pewno uświęca środki, a słuszne zamiary usprawiedliwiają niesłuszną moralność. To jednak, co referowane na piśmie brzmieć może jak ustępy z elementarza etycznego dla maluczkich, w kinie nabiera konsystencji – tego emocjonalnego pazura, za który kochamy kino gatunków. Za dowód efektywności właściwej dreszczowcom niech posłuży przykład ukazanych na ekranie drobinek kurzu unoszących się w promieniach słońca. Czyż da się trafniej zobrazować frazeologię, wedle której „coś wisi w powietrzu”? Trio Villeneuve-Deakins-Johannsson spełnia tę obietnicę. Atmosfera Sicario w niektórych scenach daje się kroić. Już bomba w prologu robi nam z żołądków jesieńśredniowiecza. Malkontentom przeciwnym pornografii przemocy warto w tym miejscu przypomnieć, że kino akcji traktujące o wewnętrznych konfliktach współczesnego Meksyku brutalnością wcale nie wyprzedza rzeczywistości. Doprawdy, trudno byłoby tego dokonać. Handel ludźmi, dekapitacje dokonywane w ramach zemsty lub na znak przestrogi, zmasakrowane ciała pozostawiane na widoku publicznym, podpalane samochody i otwarta wojna sektora narkotykowego z policją i wojskiem są tam na porządku dziennym.

Choć bohaterka Sicario nie tapla się w tyleż dosłownym, co moralnym bagnie znanym z Labiryntu, to jej idealistyczne bolączki i tak noszą znamiona podróży przez kolejne kręgi piekła. Twórcy wygrywają tę przenośną warstwę (bądź co bądź nie raz opowiadanej już historii) za pomocą samego tylko języka obrazu. Nienachalna symbolika czyni ten film ciekawszym, niż wskazywałby na to niepozbawiony wad scenariusz. Rozłożone na dwie godziny stopniowe opadanie kamery – od panoramowań z przestworzy (gdy Kate leci samolotem na pierwszą szemraną akcję), przez ukazanie miejskiej dżungli (kiedy przychodzi jej zabijać opryszków z narkotykowego kartelu), aż do filmowanego w pierwszej osobie infernalnego tunelu pod ziemią w finale – podkreśla pesymizm opowieści. Agentka Kate trafia przecież do labiryntu, z którego nie sposób się wykaraskać. Ów ciężar, porównywalny z pamiętnym fatalizmem Siedem Davida Finchera, daje się odczuć od pierwszych scen aż po epilog. Jak u Dantego, i Kate ma swojego przewodnika, lecz trafia znacznie gorzej niż tamten. Jej Wergilim okazuje się dusza z najniższego kręgu piekła. Nie sposób wpaść na myśl bardziej ponurą, nie sposób z równą siłą przebić Dantego, nie sposób wreszcie zrealizować film tak świadomy możliwości komercyjnego przecież gatunku. Denisowi Villeneuve'owi to się udaje.

• • •

Gabriel Krawczyk – rocznik '91. Jeśli wierzyć opiniodawcom, był już błaznem, kombinatorem, niedoszłym księdzem, przyszłym jazzmanem, głuchą kurwą. Aktualnie rowerzysta, łasuch, student (w tej kolejności). Pisze o kinie (wszelakim). Publikował lub publikuje m.in. w „Kulturze Liberalnej”, „Ekranach”, na portalach O.pl, Esensja.pl. Prowadzi bloga http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information