Genderowy prekariat na zielonej trawce (Ewa Chudoba, "Trawa wciąż rośnie")

Maria Baran

Słowo „prekariat” nie zostało jeszcze przetrawione przez wszystkich, i wielu przedstawicieli dzisiejszego społeczeństwa nie wie, co oznacza. Tak samo jest z innym magicznym słówkiem, a mianowicie „gender”, stanowiącym wytrych do naszych czasów. I właśnie pod szyldem tych dwóch zaklęć ukazuje się debiut Ewy Chudoby w czerwonej książeczce, wydanej ostatnio przez Miniaturę, pt.Trawa wciąż rośnie. Nie będziemy wyjaśniać, czym jest prekariat i czym jest gender: niech same przemówią poprzez świat, który wykreowała/opisała początkująca pisarka z Krakowa.

Rzeczywistość przedstawiona zamyka się w ponad trzystu mikro-opowiadaniach w formie SMS-ów, które, sądząc po ogłoszeniu ich w wydawnictwie specjalizującym się w poezji, można również nazwać lirykami. Rozważania nad gatunkiem mogą zamącić jednak to, co jest jądrem tej książeczki, więc porzucam je, polecając czytelnikom, aby sami rozstrzygnęli tę kwestię. Najważniejszy jest tutaj świat czy raczej podświat – swoiste podziemie cywilizacji, w którym porusza się autorka-bohaterka-podmiot liryczny – wszystko w jednym, dość chuderlawym głosie. Jak sama przyznaje, budulcem jej rzeczywistości są śmieci. Mamy więc tutaj reklamy, zasłyszane rozmowy, szyldy, ogłoszenia, niedorzeczne i niedojrzałe przygody w różnych środkach komunikacji. Jednym słowem, cały brud życia – śmierdzące odkrycia i codzienność, o której chcemy zapomnieć wertując kredowe stronice „Vivy” albo „Gali” u fryzjera.

To, że autorka-bohaterka-podmiot liryczny nie dorasta do wielkiego świata reprezentowanego chociażby przez Nowy Jork, do którego dorosnąć chce, jest ewidentne i stanowi słodko-gorzki motyw tych miejscami zabójczo szczerych, lirycznych nowelek. W Trawie... zaprezentowany jest świat pozytywistyczny (prekariat – proletariat) znany z różnych męczących lektur np. z Naszej szkapy. Tutaj nie mamy jednak agonii wygłodzonej szkapiny, a jedynie agonię dość wątłych uczuć do drugiej kobiety, których nie da się rozwinąć w genederowym prekariacie, ponieważ, jak mi się zdaje, ubogie życie bohaterki skłania ją do ubogiej komunikacji z bliźnimi, co wiąże się z ubogą formą wszelkiego wyrazu. Ale nasza siła leży w naszej nędzy, i tak jest tym razem, ponieważ oddalony od kultury wysokiej świat wykreowany przez autorkę jest o tyle przewrotny, że autorka-bohaterka-podmiot liryczny jest doktorantką na uniwersytecie, zmagającą się ze swym doktoratem w komunikacji miejskiej. Jest więc ona, krótko mówiąc, prawdziwą ambasadorką wysokości na nizinach śmietnika (skądinąd autorka jest dość znaną krakowską feministką i akademiczką). I tu tkwi oczywiście największy szkopuł tej publikacji Miniatury.

 

 

Najbardziej szokujące w Trawie... nie jest wcale ani otwarte pisanie o – bądź co bądź niedorzecznym – romansie z kobietą (nie będę psuć zabawy czytelnikowi odkrywając szczegóły), ani coming out dotyczący sytuacji ekonomicznej (czytając Trawę... naprawdę zastanawiamy się, czy kwota 1350 zł miesięcznie nie jest wyjęta z jakiejś dziwnej części ciała), ani zupełnie post-emancypacyjny język użyty w niektórych mikro-całostkach, nie stroniący od określeń anatomicznych; ani nawet to, że we wszystko uwikłane jest jeszcze dziecko bohaterki. Najbardziej uderza mieszanina brudu z czystością, ewidentnego wykształcenia i obycia autorki z jej naiwnością odbioru świata i sztuki; wysublimowany ton jednych opowiadań i rubaszność innych. Niewątpliwe wszystko zostało przeżyte, wypocone, przepojone egzaltacją po sto razy, ale czy coś tu jest wymyślone, sztuczne, estetyczne, literackie? Zaletą tej książki jest to, że sztuka i życie są tutaj zlepione w jeden stop – i nie można się zorientować, gdzie jest jedno, a gdzie drugie. Więcej życia i uprawiania sztuki pisarka musi się jeszcze nauczyć. Czy mamy zatem do czynienia po prostu z przypadkiem grafomanii? I tu kolejny problem, bo język jest tym, dzięki czemu Trawa wciąż rośnie się broni. Gdy czytamy opowiadanie ósme: „Moja kobiecość to sarna. Jest dzika i szybko się płoszy. Więc weszła w komitywę z drwalem, który ją chroni przed światem i zabija”, czy 152.: „Dziękuję Panie, że nie byłam amenówą ani harcerką, nie jeździłam na oazy, nie grałam na gitarze. Za to czytałam jak oszalała i latem masturbowałam się pod kołdrą” – jest jasne, że mamy do czynienia z talentem literackim, precyzją i świadomością nadawanego komunikatu. Czemu zatem książka jest nierówna, niespójna i miejscami nudna, gdy autorka w kółko międli pewne kwestie?

Nie wylewajmy jednak dziecka z kąpielą, być może w tym szaleństwie jest metoda. Możliwe, że nierówność i powtarzalność to cechy genederowo wyemancypowanego prekariatu – klasy, której sportretowania podjęła się debiutantka. Miejscami tania szczerość okazuje się ostatecznie czymś autentycznym, zaklętym w połyskującej polszczyźnie Chudoby. Na koniec wypada dodać, że zabrakło w tym galimatiasie jakiejś narkotykowej orgii, ale – jak widać – genderowy prekariat ma swoje granice.

 

Ewa Chudoba, Trawa wciąż rośnie, Miniatura 2015

• • •

Maria Baran – urodziła się w 1989 r. w Radomiu, gdzie jako licealistka działała w Klubie Środowisk Twórczych „Łaźnia”. Ukończyła kulturoznawstwo na Uniwersytecie Łódzkim (specjalność: „Twórcze pisanie”). Obecnie mieszka w Folkestone (Wielka Brytania). Interesuje się kinem współczesnym i fotografią. Próbuje swoich sił jako recenzentka i animatorka kultury.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information