Wystąpiły komplikacje. W odpowiedzi Rafałowi Gawinowi

Paweł Kaczmarski

Poniższy szkic powstał jako odpowiedź na felieton Rafała Gawina, opublikowany pod koniec lutego na jego blogu na portalu Liberté! (Pięknie się nie zgadzać, czyli polska krytyka od nowa). Gawin – powołując się m.in. na rozmowę z Kacprem Bartczakiem – podniósł temat istotny dla polskiej krytyki poezji, inicjując potencjalnie odkrywczą i pożyteczną dyskusję. Rzecz dotyczy braku „konstruktywnej krytyki negatywnej” – rzeczowej, ale i pryncypialnej krytyki opartej na polemikach i sporach, odbywającej się poza towarzyskimi rozmowami i kuluarami, tworzącej sedno „obiegu krytycznoliterackiego”, nie bez racji przeciwstawionego przez Gawina „życiu literackiemu”.

 

***

Rafale,

Twój tekst o polskiej krytyce literackiej „od nowa” przeczytałem z polemicznym zainteresowaniem – co powinno Cię ucieszyć, sądząc zarówno po tezach, jak i po tonie szkicu (felietonu? minieseju?). Zgadzam się i podpisuję obiema rękami pod tym, co wydaje mi się główną (i najistotniejszą, i najbardziej trafną) diagnozą – mamy poważny, groźny, absurdalnie wręcz rozrośnięty problem z tym, co nazywasz „krytyką negatywną”, a co moglibyśmy też nazwać trybem polemicznym czy prawdziwą krytycznoliteracką „dyskusją” (która nie może przecież istnieć bez negatywnych ocen, bez podważania i rozmontowywania). Głównie w kontekście obiegu poetyckiego, ale nie tylko.

To, z czym się nie zgadzam, to przyczyny, z których ten problem wywodzisz – zawarte w uproszczonym, moim zdaniem, i zbyt krótkim wyliczeniu: krytycznoliteracki koniunkturalizm, siła nawyków (czyli lenistwo) i wyjałowienie. Krytycy idą z koleżeńskim prądem, ulegają towarzyskim wymogom, nie chcą krytykować „z nazwiska” kolegów i koleżanek – jasne; ale powiedzieć, że problemy naszej krytyki zasadzają się na koniunkturalizmie, to trochę jak powiedzieć, że głównym problemem polskich uczelni wyższych jest nepotyzm. Oczywiście, jest to problem – poważny, budzący niesmak i naganny, dyskredytujący dyskurs i jego uczestników – ale to, że pozostaje najlepiej widoczny, że okazuje się najbardziej rażący tam, gdzie faktycznie występuje, nie znaczy jeszcze, że jest problemem centralnym i przyczyną wszystkich naszych kłopotów.

Sądzę, że warto sięgnąć głębiej, pociągnąć stawiane przez Ciebie tezy dalej, wyostrzyć pewne spostrzeżenia i przydać im trochę namacalnej ostrości; a mówię to jako krytyk w dużej mierze wpisujący się w naszkicowany przez Ciebie stereotyp: jestem zdecydowanie „lewoskrętny”, Kopyta i Górę uważam za najciekawszych autorów ich pokolenia, Pułkę wspominam (ponoć – tak twierdzi Arek Wierzba) przy każdej możliwej okazji, w Ważyku widzę dziś niemal nieskończony potencjał inspiracji, a za Herbertem, Miłoszem i Szymborską zdecydowanie nie przepadam. A, no i Sosnowskiego uważam za autora wybitnego i mocno zdyscyplinowanego formalnie, a nie kogoś, kto ma problem z „brakiem kontroli”.

Skoro odhaczyliśmy rozbieżności, przejdźmy do meritum. W pierwszej części zajmę się grzechami samych krytyków, w drugiej – nieco szerszymi problemami.

***

Skąd więc bierze się brak „konstruktywnej krytyki negatywnej” – poza opisanym przez Ciebie koniunkturalizmem, wyjałowieniem, lenistwem krytyków?

Po pierwsze – mamy problem z formą. To znaczy – my, krytycy i recenzenci, mamy problem z formami (i gatunkami) samej krytyki literackiej. O ile można się pewnie kłócić, że jest to nieco mniej istotne w przypadku teorii czy historii literatury, o tyle krytyka literacka powinna rozumieć właśnie rolę formy: to, że wybór stylu, gatunku, konwencji odchyla i różnicuje znaczenia. Formy krytycznoliterackie – od zwykłej recenzji, przez felieton krytycznoliteracki, aż po wspomnieniowy esej – nie są tylko etykietami bądź ozdobnikami. Różnic między nimi nie da się opisać kryteriami „prostoty” języka, „atrakcyjności”, etc. Stanowią one przede wszystkim same w sobie krytyczne narzędzia, czy raczej – nośniki i zalążki pewnych istotnie różnych sposobów myślenia i mówienia. Przechowują i przekazują pewne sposoby rozumowania. Formy zmieniają nie tylko to, jak mówimy, ale i co mamy do powiedzenia. Przykłady łatwo mnożyć. W ramach dyskusji redakcyjnej – niewymarła, ale o wiele zbyt rzadko stosowana forma krytyki – mówi się rzeczy, które nie „wychodzą” przy innych okazjach. Polemika adresowana wprost do autora znaczy trochę inaczej niż polemika podana w formie recenzji. „Esej programowy” to nie to samo co „manifest”. I tak dalej. Gdy jakaś forma zostaje zapomniana, zapomina się też o trybie czy sposobie myślenia (i dyskutowania) dla niej charakterystycznym. To wszystko niby oczywistości – ale nasz obieg krytycznoliteracki opiera się na recenzjach: recenzjach udających felietony, recenzjach z kilku książek naraz udających eseje, kolektywnie napisanych recenzjach udających dyskusje redakcyjne – i tak dalej. Teksty programowe podaje się w formie publicystyki kulturalnej – może dlatego, że dobry manifest jest naprawdę trudno napisać.

Jakie ma to znaczenie dla „konstruktywnej krytyki negatywnej”? Kluczowe – o ile zauważymy, że zapoznaliśmy w zasadzie całkowicie tradycję pamfletu literackiego. Quasi- czy też pseudo-forma pamfletu, którego nie da się przecież dookreślić, dodefiniować – jego, chciałoby się powiedzieć, niedoforma – w historii polskiej literatury przenosiła masę ciekawych konotacji, nastawień, perspektyw: pryncypialną zasadniczość parowała z retoryczną brawurą, epifanijne intuicje z głębokim politycznym zaangażowaniem, niezależność poglądów z deklaracjami środowiskowych przynależności, potrzebę klasyfikacji i podsumowań z anarchicznym impulsem do unicestwiających polemik. Tę tradycję przypomniała jakiś czas temu Dorota Kozicka w antologii Chamuły, gnidy, przemilczacze. Ile w ostatnim pięcioleciu powstało krytycznych tekstów o literaturze czy poezji – nie o rynku wydawniczym, nie o funkcjonowaniu instytucji kultury – które wpisywałyby się w naszkicowane tam tradycje, w jakikolwiek sposób do nich nawiązywały? Pamflet – niezależnie od tego, czy uznamy go za formę, konwencję czy coś jeszcze innego – jest uznawany za głęboko niestosowny, jakby jego zakorzenienie w historii polskiej literatury dało się przemilczeć i zignorować. Co więcej, pojedyncze przypadki nowych pamfletów są często zbywane z niesmakiem przez tych, którzy na co dzień stają w obronie Tradycji i Kanonu. Weźmy przykład spoza obiegu poetyckiego, wydaje się bowiem szczególnie wyraźny – recenzję Adama Lipszyca z Polityki wrażliwości Michała Pawła Markowskiego (Dekonstrukcja uniwersytetu). Tekst błyskotliwy, przenikliwy, zachęcający do dyskusji; pisany z pewną zaciętością i zapałem, autentycznym zaangażowaniem w temat, miejscami złośliwy, ale ogólnie mało drastyczny. Naprawdę dosadnie (to znaczy – naraz ostro i bez dłuższego wyjaśnienia) Lipszyc potraktował tylko Fisha, ale umówmy się – w 2014 określenie „cyniczne brednie” wydaje się wobec Fisha i tak dość łagodne, by nie powiedzieć: życzliwe.

Gdy jakiś czas po publikacji tej recenzji rozmawiałem o niej z kilkorgiem akademików z Krakowa (w większości zdecydowanie niebędących fanami ostatniej twórczości MPMa), byłem szczerze zdziwiony: traktowali Lipszyca tak, jakby ten wymordował Markowskiemu rodzinę, podpalił samochód, zjadł kota i podmienił książki Bieńczyka na felietony Pilcha. Ich nastawienie nie wynikało z chęci obrony Markowskiego, towarzyskich obaw czy sympatii; opierało się raczej na głęboko moralnym, zinternalizowanym przekonaniu o tym, że nie wypada (nigdy, w żadnej sytuacji) publicznie zarzucić autorowi książki „niedorzeczności” czy „myślowego niechlujstwa” – to już bowiem nie sfera krytyki, a wycieczek osobistych.

Niestety – jeżeli nie wskrzesimy tradycji pamfletu (z pojedynczych, tlących się gdzieniegdzie ognisk – nie jest tak, że pamflety w ogóle nie powstają), o „konstruktywnej krytyce negatywnej” będziemy mogli co najwyżej pomarzyć.

Jako drugą przyczynę braku „konstruktywnej krytyki negatywnej” wskazałbym – nazwijmy to roboczo – kryzysową ekonomię sił. Sam wiesz na pewno, ilu krytyków przyznaje, że nie omawia słabych publikacji, bo ledwo znajdują czas i energię, żeby napisać chociaż o części spośród tych książek, które im się podobają – które chcieliby publicznie docenić czy wręcz „wypromować”. Wolimy pisać o lubianych autorach, wolimy wyświadczyć przysługę tej poezji, którą lubimy, niż punktować tę, której nie lubimy. Zaś krytykowi – zwłaszcza związanemu z uniwersytetem, a związana z uniwersytetem jest teraz z różnych przyczyn większość krytyków – trudno znaleźć czas na regularne „produkowanie” omówień. Pewnym rozwiązaniem jest wskrzeszenie takich form krytycznoliterackiego pisania (patrz wyżej), które pozwalają na syntezę, na przekroczenie ram relatywnie czasochłonnego jednak trybu recenzenckiego, na pewne ponowne zaczarowanie krytyki negatywnej (uczynienie jej atrakcyjną dla czytelników i samych krytyków – poprzez formę właśnie). Tym niemniej – myślę, że problem z priorytetami rozumie każdy. Większy kłopot zaczyna się tam, gdzie krytycy dorabiają dodatkowe uzasadnienie do swoich świadomych przemilczeń – twierdząc, że nawet negatywna recenzja dowartościowuje słabą książkę bardziej niż jej zupełne zlekceważenie. Taki pogląd jest bardzo rozpowszechniony – i przyczynia się do zatrzymania „konstruktywnej krytyki negatywnej” na pewnym meta-poziomie: zamiast dyskutować o konkretnych słabych książkach, dyskutujemy o tym, czy warto o nich w ogóle dyskutować.

Nie można jednak nie wspomnieć o jednym przypadku, kiedy celowe przemilczenie „słabej” książki wydaje się zupełnie usprawiedliwione. Myślę o pewnym zjawisku związanym z instytucją „krytyki towarzyszącej” – i z sytuacją, w której krytyk „towarzyszący” jakiemuś poecie nie krytykuje otwarcie jego ewidentnie „słabszej” książki (coś takiego wydarzyło się w wypadku Pałacyku Bertolta Brechta Pasewicza, który znaczna część przychylnych Edwardowi krytyków przemilczała, uznając go – słusznie – za swego rodzaju literackie potknięcie). Nie znaczy to, że krytyk towarzyszący ma nie uczestniczyć w zainicjowanej przez kogoś innego dyskusji, że nie powinien odpowiadać, gdy wywołuje się go do odpowiedzi; chodzi raczej o to, że nie inicjuje on sam z siebie „krytyki negatywnej” – chociaż jest być może najlepiej przygotowany do wypunktowania błędów i słabostek poety – i jest to sytuacja zrozumiała.

Trzecia przychodząca mi na myśl przyczyna braku „konstruktywnej krytyki negatywnej” to nadmierne zaufanie pierwszej recepcji, wstępnym krytycznoliterackim rozpoznaniom. Jeśli pierwsze dwa, trzy omówienia danej książki czy twórczości danego autora stawiają podobne tezy – zwracają uwagę na te same wątki czy wyróżniające autora cechy, składają się na spójną charakterystykę – to późniejsze krytycznoliterackie głosy odnosić się będą do tej pierwotnej „bazy” krytycznej bardziej niż do źródłowego tekstu, a na „rewizję” przyjdzie czas dość późno. Przykładem niech będzie Sosnowski – gdy kilka pierwszych głosów krytycznych (pozytywnych i negatywnych) zwróciło uwagę na rzekomo „dekonstrukcyjną” naturę jego poetyckiego idiomu, do tego swoistego paradygmatu musiał odnieść się już każdy. Co ciekawe – nawet krytycy nieprzepadający za Sosnowskim traktowali tę linię lekturową jako podstawową i domyślną, jeśli nie jedyną, niejako podmieniając źródłowego Sosnowskiego na Sosnowskiego „przefiltrowanego” przez krytykę (tak było w wypadku Stokfiszewskiego). Potrzeba było całego tomu poświęconemu poecie (Wiersze na głos pod redakcją Śliwińskiego) – i dość przełomowego dla czytania Sosnowskiego szkicu Gutorowa – by zrównoważyć „dekonstrukcyjny” paradygmat innymi ujęciami.

Oczywiście, recepcja autora Sezonu na Helu to niejedyny wyrazisty przykład działania tego mechanizmu – naszego nadmiernego przywiązania do wstępnych rozpoznań. Można by wymienić tutaj autorów tak różnych jak Dariusz Sośnicki (którego na siłę wciśnięto w ramy debaty o [braku] związku języka ze światem), Darek Foks (który chyba na zawsze pozostanie przede wszystkim autorem od beztroskich językowych zabaw – mimo oczywistego politycznego nacechowania jego wierszy) czy Tkaczyszyn-Dycki (jego kolejne książki traktuje się jako pretekst do pisania „o Dyckim w ogóle” – nie zwracając uwagi choćby na nowe wątki z ostatnich dwóch tomów). Nie było jeszcze okazji zaobserwować tego zjawiska w wypadku recepcji autorów młodszych, choćby debiutantów z ubiegłej dekady (jeśli miałbym koniecznie wskazać kogoś z tej grupy, to chyba Konrada Górę); za mało książek, za mało omówień, za mało czasu, by prześledzić tendencję – ale jestem pewien, że tu też zdarzy się coś podobnego.

Problem czwarty – czwarty wart wyszczególnienia powód, dla którego nie mamy wiele „konstruktywnej krytyki negatywnej” – to niesamodzielność i zapóźnienie teorii literatury w Polsce; niekoniecznie jako autonomicznej dyscypliny, ale jako specyficznego języka czy trybu refleksji i dyskusji (przy czym posługuję się tutaj terminem „teoria literatury” w potocznym znaczeniu – nie rozróżniając między teorią literatury a filozofią literatury, socjologią a antropologią, etc.). W idealnych warunkach dyskurs krytycznoliteracki adaptowałby poszczególne narzędzia teoretyczne (koncepcje, myślowe analogie, metafory, etc.) do warunków konkretnego pola literackiego, bieżących zjawisk, nowych autorów, etc. Krytycy wybieraliby to, co wydaje im się przydatne, i „stosowali” to do interesujących ich problemów, zwrotnie zasilając „właściwą” refleksję teoretyczną i stale podważając jej nieuświadomione dogmaty. Wielu krytyków byłoby również teoretykami, wielu teoretyków – krytykami, ale istniałaby możliwość tworzenia teoretycznie i filozoficznie podbudowanej krytyki literackiej bez każdorazowego samodzielnego budowania dla niej metodologicznych podstaw. Tymczasem nasza „właściwa” teoria literatury sprowadza się w zasadzie do pisania prostych bryków z wybranych (tendencyjnie, pospiesznie, niedbale) teorii zagranicznych. Brykiem (całkiem niezłym) był Tekstowy świat, zbiorowym brykiem (bardziej chaotycznym) są dwa tomy Kulturowej teorii literatury; interpretacje pojedynczych „nowych” tekstów literackich służą tu wyłącznie jako egzemplifikacje. Niemal wszystkie książki odnoszące nowe teorie w jakikolwiek sposób do bieżących problemów kulturowych (politycznych, estetycznych, etc.) są pisane przez krytyków (chlubny wyjątek stanowi na przykład ostatnia książka Arkadiusza Żychlińskiego, Laboratorium antropofikcji – solidnie teoretyczna, spoza pola krytycznoliterackiego, ale diagnozująca bardzo konkretną literacką i kulturalną współczesność). Bartczak, Orska, Gutorow, Jarniewicz, Czapliński, Uniłowski – to oni budują w Polsce właściwą perspektywę teoretycznoliteracką, dialogującą z konkretnymi warunkami pola literackiego, żywą, niewsobną, plastyczną, poddającą się kontekstom. Nawet, jeśli się do tego nie przyznają.

Jakie znaczenie ma ten stan rzeczy dla potencjalnej „konstruktywnej krytyki negatywnej”? Podwójne. Z jednej strony, oczywiście, obciąża krytyków – wracamy do problemu kryzysowej ekonomii sił. Z drugiej – i to wydaje mi się ważniejsze – zmusza krytykę do kładzenia nacisku na tych autorów, którzy wydają się inspirujący również na poziomie rozważań teoretycznoliterackich, którzy wzmacniają metodologiczne fundamenty krytyki; a jak wiadomo, słabych autorów trudno „steoretyzować” – niemal zawsze przeniesienie rozważań o jakiejś książce czy autorze na poziom teoretycznoliteracki oznacza pewien rodzaj dowartościowania (by nie powiedzieć: nobilitacji). Krytycy, którzy muszą niejako zawsze od nowa budować teoretycznoliterackie tło dla swoich rozważań, będą raczej sięgać po autorów, którzy im w tej budowie pomogą – a więc autorów, których uznają za „dobrych”.

Skoro już jesteśmy przy zarzutach wobec rodzimej teorii literatury, można by wysunąć podobne pod adresem historii literatury (przy czym mam na myśli jej uniwersytecką odmianę). Dość kuriozalne wydaje się to, że termin „krytyka literacka” – tak, jak używa się go dziś w Polsce – pokrywa się znaczeniowo z „historią literatury po 1989”. Tym niemniej – to na krytykach spoczywa odpowiedzialność za analizy, podsumowania, demistyfikacje i dekonstrukcje, jeśli chodzi o ostatnie 25 lat polskiej literatury (zwłaszcza poezji – proza jest nieco wdzięczniejszym materiałem dla historyków). Historia literatury kończy się (z nielicznymi wyjątkami) na PRL-u. To zapewne zmieni się z czasem, tym niemniej zwyczajne przesunięcie cezury nie wystarczy – chodzi o to, by perspektywa krytyczno- i historycznoliteracka współistniały, równolegle omawiały te same problemy i te same zjawiska, a niekoniecznie dzieliły się na „refleksję o tym, co dawne” i „dyskusję o tym, co nowe”.

Cokolwiek niezręcznie czuję się, postulując publicznie odbudowanie historii, teorii i krytyki jako trzech autonomicznych „działów” badań literackich. Powinniśmy przecież dawno już przekroczyć te idiotyczne podziały, następnie przekroczyć złudzenia i przesądy perspektywy interdyscyplinarnej i porzucić dyscypliny w ogóle. Jasne. Ale póki co, do wykonania jest praca bardziej fundamentalna – powiązanie tych perspektyw na poziomie innym niż czysto instytucjonalny, oparty na miejscu zatrudnienia i sąsiedztwie profesorskich gabinetów.

 

***

Tyle w kwestii tego, co krytycy sami zawinili w sprawie braku „konstruktywnej krytyki negatywnej” (lista pozostaje, rzecz jasna, niekompletna). Ale warto powiedzieć przynajmniej o dwóch problemach przez nich niezawinionych – leżących bardziej po stronie wydawców, instytucji kultury i nauki, złowrogiego mainstreamu.

Po pierwsze więc – warto ustalić, co w wypadku poezji i krytyki poezji jest w zasadzie„głównym” nurtem. W środowisku tak niszowym jak „scena poetycka” (czy „obieg poetycki”) łatwo o to, co nazwałbym zdublowaniem mainstreamu. Z naszego punktu widzenia – autorów, krytyków, czytelników poezji – „mody”, „trendy” i „paradygmaty” kształtują się na poziomie festiwali literackich, konferencji uniwersyteckich, „Odry”, „Twórczości”, „Czasu Kultury”, etc. Wiadomo więc – wczesny Podsiadło dobry, późny Podsiadło zły, Miłosz nieistotny, Zagajewski obły i błaznowaty, Dąbrowski irytujący, Bargielska świetna i pociągająca, Kopyt i Góra młodzi i genialni, etc. Z tej perspektywy wiele opinii i ocen o nielubianych autorach może wydać się pociągająco ekscentrycznych, subwersywnych, ożywczych – podobnie, jak krytyka twórców powszechnie lubianych. Jasne.

Jednak właściwy mainstream – obieg decydujący o tym, co przez tak zwane „szerokie grono odbiorów” uznane zostaje za poezję „wartą zainteresowania”, za „domyślną” formę poezji – to nie wyżej wymienione konferencje, festiwale i czasopisma, ale dzienniki, tygodniki opinii, portale newsowe, radiowa Trójka; a w ramach tych kanałów, tych instytucjonalnych taśm przekazowych – nie nasze niszowe, wydzielone pasemka, nie kącik z poezją w „Wyborczej” czy audycje w TVP Kultura, tylko powtarzające się rok w rok doniesienia o szansach Zagajewskiego na Nobla, wywiady z Ryszardem Krynickim, wspomnienia po Miłoszu. Okazjonalny rzucony na gazeta.pl wywiad z Tadeuszem Dąbrowskim, wyjaśniającym istotę piękna i znaczenie natchnienia. No i szkoła, oczywiście, kanon szkolny – w którym brylują ci rzekomo „odsądzani” Herbert, Szymborska, Miłosz.

Na tym tle nagle nasz wewnętrzny poetycki mainstream (chciałoby się powiedzieć: „mainstream mniejszy”, albo: „nasz mały mainstream”) wydaje się nagle sam z siebie subwersywny, inspirujący, krytycznie ukierunkowany. O ile bowiem nie warto na siłę ujednolicać „środowiskowego” głosu, o tyle należałoby pamiętać, jakie języki i przesądy zasila się tymi opiniami, które w ramach naszej niszy mogą wydawać się ekscentryczne czy nonkonformistyczne. Jeśli pozwalamy sobie tu na uproszczenia – nawet powodowani dobrymi intencjami: chęcią ożywienia dyskusji, budowania konstruktywnej krytyki negatywnej, etc. – to albo z przekonaniem, że nie czyta nas nikt spoza poetyckiej i krytycznoliterackiej niszy, albo ze świadomością, że dokładamy cegiełkę do narracji o „Noblu dla Zagajewskiego”.

Drugi problem – zaskakująco mało jest mediów (również internetowych), które chętnie publikują polemiki i negatywne komentarze. Nie z obawy, że ten czy inny znajomy się obrazi – ale z przekonania, że tak nie wypada, że to nikogo nie interesuje, że dłuższe dyskusje nie są warte zachodu. Większość znanych mi periodyków – w sieci i na papierze – niejako z zasady dopuszcza tylko trzy „tury” polemiki: tekst oryginalny autora A, komentarz autora B, odpowiedź autora A. Koniec. Do tego jednym nie podoba się polemika na tle politycznym, innym tego tła brakuje, jedni nie chcą dyskutować o autorach starych, inni – o młodych. Takich ukrytych, często nieuświadomionych kluczy – według których niektóre formy dyskusji są dopuszczalne, inne nie – jest całe mnóstwo. Redakcje potrafią też przyznawać autorom tekstów komentowanych prawo do decydowania, czy komentarz ma sens, czy nie (i od ich zdania uzależniają publikację). Albo kuriozalnie szybko stwierdzają „przeterminowanie” dyskusji, już w dwa czy trzy tygodnie po publikacji oryginalnego tekstu stwierdzając, że czas na odpowiedzi minął. Jasne, można to obchodzić – publikować głosy polemiczne w medium innym niż to, które opublikowało oryginalny tekst; kamuflować polemiki jako niezależne recenzje; etc. Można – ale wymaga to dodatkowego wysiłku, a i tak pozostaje ze szkodą dla potencjalnej debaty – przynajmniej w warunkach internetowego rozproszenia trudno jest śledzić dyskusję odbywającą się na trzech portalach i pięciu różnych blogach; to zajęcie dla nielicznych.

(I tak, wiem, że ostatnie zdanie brzmi dziwnie, bo odpowiedź na Twój blogowy post publikuję na zupełnie innym portalu; kończę więc, liczę na odpowiedź, a może namówimy do dyskusji jeszcze kogoś.)

Paweł Kaczmarski – krytyk literacki. Mieszka we Wrocławiu. Przygotowuje grant na UAM. Rednacz „Przerzutni. Magazynu literatury i badań nad codziennością” (www.przerzutnia.pl). Stały współpracownik „Praktyki Teoretycznej”.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information