Winter is Coming. Pierwszy sezon "Fortitude"

Gabriel Krawczyk

Nie zostaniesz tu pochowany. Nie znajdziesz tutaj czynnego cmentarza. Bo i po co ktokolwiek miałby go budować? W tak niskiej temperaturze twoje zwłoki po prostu się nie rozłożą. Jeśli na tej podbiegunowej wyspie następuje zgon, ciało zmarłego zostaje wywiezione na kontynent. Czyżby śmierć omijała to przykryte niczym nieskażonym, białym puchem miejsce? Bynajmniej. Śmierć spogląda z ukrycia, czai się pod grubą warstwą lodu, skrada się powoli, lecz systematycznie – jak przesuwające się lodowce okalające rzeczone miasteczko. Mowa o 700-osobowym, ukrytym pod zorzami Fortitude, tytułowym miejscu akcji niedawno wyemitowanego przez polską telewizję brytyjskiego serialu – być może najbardziej niepokojącego tytułu trwającego sezonu.

Nie szukaj Fortitude na mapie, bo będziesz szukał bez końca. Znajdź lepiej okolicę, w której fikcyjne Fortitude zostało umieszczone. To pełen wygłodniałych niedźwiedzi, zjawiskowy archipelag Svalbard na zaśnieżonej północy Norwegii, ten sam, o którym Ilona Wiśniewska pisała niedawno w reportażach Białe. Zimna wyspa Spitsbergen: „Jesteś w najdalej wysuniętym na północ miasteczku na świecie, gdzie jest ciemno przez jedną trzecią roku, prawo zabrania posiadania kotów, nie ma pająków, najwyższa roślina to trzydziestocentymetrowa trawa, warzywa kupujesz pakowane próżniowo i, o, zamiast na ławce siedzisz nad morzem na europalecie! Prawdziwy świat toto nie jest”. Może i nie jest, lecz w porównaniu ze światem niby sąsiedzkim – faktycznie zaś tak obcym, zrodzonym z wyobraźni Simona Donalda – opisane przez Wiśniewską Spitsbergen zdaje się przyjemnie ogrzewać twarze czytelników. Oglądanie Fortitude porównać zaś można do uwodzenia przez zimniejszą niż lód femme fatale – przyjemnego dopóty, dopóki nie orientujesz się, że masz nóż wbity w plecy.

 

 

Nieraz zapewne czekasz na tego rodzaju krwawe niespodzianki (rzecz jasna dopóki pozostaną w bezpiecznej sferze porównań). W epoce zalewu kulturową strawą, zanim dokonujesz wyboru z niekończącego się menu, każde takie filmowe danie umieszczone zostaje w poszczególnym dziale: dokumentu, opowieści społeczno-obyczajowej, historii detektywistycznej, czarnego kryminału. Katalogowanie tekstów kultury często pozbawia ich świeżości, psując zawartą w nich niespodziankę. Jeszcze zanim siadasz przed ekranem, wiesz, czego się spodziewać.

Twórcy Fortitude lekce sobie ważą takie etykietki. Dziurawią dna gatunkowych szufladek, czyniąc z oczekiwań i pragnień rozsiadłych na kanapach kinomanów kolorowe tutti frutti. Oczywiście, nieraz już zabawiano się w ten sposób z widzami. Rzadko jednak udawało się przestawiać gatunkowe tryby tak, by widzowie tracili odbiorczą równowagę, łapali się za głowę, nie wiedząc, jak długo byli omotywani. Jeszcze rzadziej sprawiano to równie subtelnymi, nienarzucającymi się środkami, co w wolnym od jakiegokolwiek efekciarstwa, narracyjnie niespiesznym, a przy tym podskórnie niepokojącym Fortitude.

Podobnie jak w Miasteczku Twin Peaks Lyncha, tak i tutaj społeczna fasada... no właśnie, okazuje się tylko fasadą, za którą skrywa się tyle tajemnic, ilu jest mieszkańców i ich grzechów z przeszłości. Gdy jedno tajemnicze morderstwo godzi w środowiskową maskę, ta zaczyna się kruszyć i, jak pierwsza kostka domina, popycha za sobą następne.

Przekrój socjalnego organizmu, zbiorowa panorama górniczo-hutniczej osady mającej przerodzić się turystyczny kurort kojarzy Fortitude z powieścią środowiskową, snującą się jednak po takich poetycko-gatunkowych koleinach, których w tym miejscu nie wypada szczegółowo ujawniać. Ta sama obserwacja życia, co u wspomnianej Wiśniewskiej, pokrewne dramaty psychologiczne poszczególnych postaci, podobna rozmaitość skrupulatnie łączonych w dwuodcinkowej ekspozycji wątków – wszystko to składa się na dość nietypowy skandynawski kryminał. W Fortitude zagadka zamkniętego pokoju rozciąga się na 700-osobową wyspę, z makabrycznym morderstwem jako początkiem dochodzeniowego labiryntu. Pokonać go przychodzi człowiekowi z zewnątrz, błyskotliwie dociekliwemu, równie ironicznemu, co charyzmatycznemu detektywowi FBI. To razem z nim poznajemy lokalną społeczność, to właśnie jemu ufamy. Tym większe jest nasze zdziwienie, gdy okazuje się, że to nie on będzie pociągać za sznurki.

Za sznurki pociąga zło. Brzmi banalnie? Zabrzmi jeszcze śmieszniej, gdy napiszę, że to zło niemal odwieczne, starsze niż ludzkość, gorsze niż dżuma. Czy osobowe? Tego nie wiadomo. Fantazje rodem z głowy Lovecrafta racjonalizowane są dyskursem naukowym i sam już nie wiem, której wykładni wierzyć. To, co w pierwszych sześciu odcinkach zachwyca czystością detektywistycznej tajemnicy, w dalszych sześciu intryguje i niepokoi niczym pamiętne Coś z filmu Johna Carpentera, w którym zalęgnięta w człowieku siła działała za jego pośrednictwem, lecz bez jego wiedzy. Co zalęgło się w Fortitude? Czy w podziemnych jamach i lodowych szczelinach kryć się może coś jeszcze?

Pierwszy sezon nie przynosi ostatecznych rozwiązań – nadal kusi tajemnicą i drażni ostrzem, wbijanym wciąż głębiej i głębiej. Już tęsknię za tymi torturami!

• • •

Gabriel Krawczyk – rocznik '91. Jeśli wierzyć opiniodawcom, był już błaznem, kombinatorem, niedoszłym księdzem, przyszłym jazzmanem, głuchą kurwą. Aktualnie rowerzysta, łasuch, student (w tej kolejności). Pisze o kinie (wszelakim). Publikował lub publikuje m.in. w „Kulturze Liberalnej”, „Ekranach”, na portalach O.pl, Esensja.pl. Prowadzi bloga http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information