List miłosny do... O "Świecie żelaznych szmat" Zygmunta Kałużyńskiego
Nie ma, nie było i pewnie nie będzie w polskiej publicystyce filmowej drugiego takiego jak Zygmunt Kałużyński. Nikt z równą skutecznością nie przekonywał o możliwościach tej – niby dziennikarskiej, faktycznie zaś wybijającej się ponad prasowe ograniczenia – formy literackiej. Nikt z taką łatwością nie przeskakiwał barier rzeczonej specjalizacji. Jego myśl, skoncentrowana na filmowych dziełach (i dziełkach, które współcześni mogliby nazwać dostarczycielami grzesznej przyjemności), równocześnie krążyła wokół, swobodnie sięgając po dobrodziejstwa najrozmaitszych dziedzin kultury. I nie tylko kultury. O ile (po)wojenne pokolenie krytyków filmowych kształtowała tradycja literacka, o tyle zmarły dziesięć lat temu omnibus Kałużyński – lubię tak myśleć – przez najdziksze anegdoty, uwolnione spod władzy etykiet aluzje oraz porównania rodem z przyrodoznawstwa, wynalazczości, literatury, historii, nauk społecznych, seksuologii, teatru, teologii i wielu, wielu innych dziedzin, swoją twórczością w pewien sposób przepowiadał pourywany charakter kultury XXI wieku – bałaganiarskiej, multimedialnej i postmodernistycznej, kruszącej mury oddzielające wysokoartystyczny skarbiec od śmietniska masówki. W dużej mierze z tego powodu kurz nie ima się większości tekstów Kałużyńskiego, a fermentowy potencjał jego refleksji póki co nie ujawnia końcowej daty ważności.
Konsumencka strategia Kałużyńskiego na kulturę przypomina tę obraną nieco później przez Umberto Eco. W przypadku ich obu praktyka ta wyprzedzała ówczesną modę, zastygłą w zatwierdzanych przez tęgie głowy kanonach. Polski krytyk potrafił składać hołd klasykom literatury (na czele z uwielbianymi przezeń tytanami złotego wieku powieści francuskiej i rosyjskiej), by zaraz po tym sięgać po wyklęte dzieła o iście plebejskiej proweniencji. W jego sążnistych esejach Dostojewski sąsiadował z Ianem Flemingiem, komiksiarz Alan Moore współpracował z psychoanalitykiem Jungiem, a surrealistyczny King Kong i „jego fantastyczna czarna poezja” pozostawiali w tyle realistę Bergmana. Dla Kałużyńskiego nie miało większego znaczenia, czy daną twórczość określało się (uwłaczającym w oczach wielu) przedrostkiem „pop”, skoro dostrzegał w niej swoistą lirykę – lub przynajmniej czytał jak w zwierciadle społecznych pragnień i nawyków.
Nonszalancja erudyty, intelektualny rozmach i fantastyczne poczucie humoru usprawiedliwiały przeciąganie rzeczywistości zgodnie z jego własnym widzimisię. Subiektywizm wynosił do rejestrów nieznanych w czasach PRL-owskiej cenzury. Za (świetnie uargumentowaną!) krytykę kina moralnego niepokoju opozycyjni twórcy podejrzewali go zresztą o współpracę z władzą. Dyskretne zmyślenia faktów na usługach publicystycznej zabawy, stałe powroty do prywatnego imaginarium (na czele z legendarną ciotką będącą katalizatorem masy błyskotliwych anegdot), błazeńska autoironia, której w piśmiennictwie okołofilmowym dorównać byłby w stanie chyba tylko Janusz Głowacki, wreszcie – najprawdziwszy humor absurdu. Wszystko to sprawia, że ów dorobek nadal sprawdza się jako poradnik inteligentnego szołmeństwa, tak rzadkiego w epoce dzisiejszego celebrytyzmu. Dla mnie, urodzonego na początku lat 90. kulturożercy, jego książki stanowią niewyczerpane źródło iście rozrywkowej przyjemności, intelektualnej satysfakcji i kulturowej inspiracji. Dlatego nie potrafię pisać o nim inaczej jak w duchu jawnej i bezwstydnej adoracji.
W jaką więc czytelniczą euforię wprawiła mnie lektura wydanego niedawno Świata żelaznych szmat! Tom to kompilacja zebranych przez młodego pisarza i filmoznawcę Jacka Sobczyńskiego bardziej i mniej znanych tekstów wybitnego krytyka. Kałużyński jawi się tutaj nie tylko jako komentator polskiego i zagranicznego filmu, kinowy badacz o socjologicznych zapędach, ale i obserwator polityki, miłośnik historii, wadzący się z religią pasjonat Ewangelii, zadziorny polemista, prześmiewca i, jakże by inaczej, błazen ćwiczący u czytelnika wszystkie mięśnie odpowiedzialne za rechot. Jakbym się nie wzbraniał, muszę przyklasnąć tej wydawniczej inicjatywie.
Niecierpiący bezbarwności Kałużyński wkładał kij w mrowisko. Jak pokazuje ta książka: ze swadą złośliwcy wadził się a to z Jerzym Płażewskim (o Człowieka z żelaza), a to z Jerzym Turowiczem i całym Polskim Episkopatem (o polityczne zapędy Kościoła, jako broń stosując... biblijną egzegezę). Krytykował instytucję zespołów filmowych, Beształ Zanussiego („Zanudziego”!) jeszcze w czasach jego świetności. Tęsknił za ekranową erotyką z prawdziwego zdarzenia. Z dziecięcym entuzjazmem recenzował tytuły porno. Jako pierwszy wynosił pod niebiosa rzekomo wyłącznie rozrywkowego Elektronicznego mordercę (alias Terminator). Publikował własny nekrolog. na Wielkiej drace w chińskiej dzielnicy „bawił się jak prosię” (za co doczekał się osobnego fanpage'a), a polityków katalogował zarostem. W omówieniu Świata żelaznych szmat ja sam nie wezmę przykładu z Kałużyńskiego. Do końca zachowam laurkową spolegliwość. I jest mi z tym bardzo dobrze.
W ramach dodatkowej zachęty do lektury pozwalam sobie przywołać cztery fragmenty Świata żelaznych szmat. Żeby nie zostać posądzonym o profanację sążnistych argumentacji ani o zniekształcanie toku myślenia argumentującego, wybrałem cytaty, które bronią się same. Naczelne kryterium wyboru: humor.
Zygmunt Kałużyński o erotyce na polskim ekranie:
Zygmunt Kałużyński o... sobie:
Zygmunt Kałużyńskich o swoim snobizmie:
Zygmunt Kałużyński o obowiązkach krytyka:
• • •
Gabriel Krawczyk – rocznik '91. Jeśli wierzyć opiniodawcom, był już błaznem, kombinatorem, niedoszłym księdzem, przyszłym jazzmanem, głuchą kurwą. Aktualnie rowerzysta, łasuch, student (w tej kolejności). Pisze o kinie (wszelakim). Publikował lub publikuje m.in. w „Kulturze Liberalnej”, „Ekranach”, na portalach O.pl, Esensja.pl. Prowadzi bloga http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/