List miłosny do... O "Świecie żelaznych szmat" Zygmunta Kałużyńskiego

Gabriel Krawczyk

Nie ma, nie było i pewnie nie będzie w polskiej publicystyce filmowej drugiego takiego jak Zygmunt Kałużyński. Nikt z równą skutecznością nie przekonywał o możliwościach tej – niby dziennikarskiej, faktycznie zaś wybijającej się ponad prasowe ograniczenia – formy literackiej. Nikt z taką łatwością nie przeskakiwał barier rzeczonej specjalizacji. Jego myśl, skoncentrowana na filmowych dziełach (i dziełkach, które współcześni mogliby nazwać dostarczycielami grzesznej przyjemności), równocześnie krążyła wokół, swobodnie sięgając po dobrodziejstwa najrozmaitszych dziedzin kultury. I nie tylko kultury. O ile (po)wojenne pokolenie krytyków filmowych kształtowała tradycja literacka, o tyle zmarły dziesięć lat temu omnibus Kałużyński – lubię tak myśleć – przez najdziksze anegdoty, uwolnione spod władzy etykiet aluzje oraz porównania rodem z przyrodoznawstwa, wynalazczości, literatury, historii, nauk społecznych, seksuologii, teatru, teologii i wielu, wielu innych dziedzin, swoją twórczością w pewien sposób przepowiadał pourywany charakter kultury XXI wieku – bałaganiarskiej, multimedialnej i postmodernistycznej, kruszącej mury oddzielające wysokoartystyczny skarbiec od śmietniska masówki. W dużej mierze z tego powodu kurz nie ima się większości tekstów Kałużyńskiego, a fermentowy potencjał jego refleksji póki co nie ujawnia końcowej daty ważności.

Konsumencka strategia Kałużyńskiego na kulturę przypomina tę obraną nieco później przez Umberto Eco. W przypadku ich obu praktyka ta wyprzedzała ówczesną modę, zastygłą w zatwierdzanych przez tęgie głowy kanonach. Polski krytyk potrafił składać hołd klasykom literatury (na czele z uwielbianymi przezeń tytanami złotego wieku powieści francuskiej i rosyjskiej), by zaraz po tym sięgać po wyklęte dzieła o iście plebejskiej proweniencji. W jego sążnistych esejach Dostojewski sąsiadował z Ianem Flemingiem, komiksiarz Alan Moore współpracował z psychoanalitykiem Jungiem, a surrealistyczny King Kong i „jego fantastyczna czarna poezja” pozostawiali w tyle realistę Bergmana. Dla Kałużyńskiego nie miało większego znaczenia, czy daną twórczość określało się (uwłaczającym w oczach wielu) przedrostkiem „pop”, skoro dostrzegał w niej swoistą lirykę – lub przynajmniej czytał jak w zwierciadle społecznych pragnień i nawyków.

Nonszalancja erudyty, intelektualny rozmach i fantastyczne poczucie humoru usprawiedliwiały przeciąganie rzeczywistości zgodnie z jego własnym widzimisię. Subiektywizm wynosił do rejestrów nieznanych w czasach PRL-owskiej cenzury. Za (świetnie uargumentowaną!) krytykę kina moralnego niepokoju opozycyjni twórcy podejrzewali go zresztą o współpracę z władzą. Dyskretne zmyślenia faktów na usługach publicystycznej zabawy, stałe powroty do prywatnego imaginarium (na czele z legendarną ciotką będącą katalizatorem masy błyskotliwych anegdot), błazeńska autoironia, której w piśmiennictwie okołofilmowym dorównać byłby w stanie chyba tylko Janusz Głowacki, wreszcie – najprawdziwszy humor absurdu. Wszystko to sprawia, że ów dorobek nadal sprawdza się jako poradnik inteligentnego szołmeństwa, tak rzadkiego w epoce dzisiejszego celebrytyzmu. Dla mnie, urodzonego na początku lat 90. kulturożercy, jego książki stanowią niewyczerpane źródło iście rozrywkowej przyjemności, intelektualnej satysfakcji i kulturowej inspiracji. Dlatego nie potrafię pisać o nim inaczej jak w duchu jawnej i bezwstydnej adoracji.

 

 

W jaką więc czytelniczą euforię wprawiła mnie lektura wydanego niedawno Świata żelaznych szmat! Tom to kompilacja zebranych przez młodego pisarza i filmoznawcę Jacka Sobczyńskiego bardziej i mniej znanych tekstów wybitnego krytyka. Kałużyński jawi się tutaj nie tylko jako komentator polskiego i zagranicznego filmu, kinowy badacz o socjologicznych zapędach, ale i obserwator polityki, miłośnik historii, wadzący się z religią pasjonat Ewangelii, zadziorny polemista, prześmiewca i, jakże by inaczej, błazen ćwiczący u czytelnika wszystkie mięśnie odpowiedzialne za rechot. Jakbym się nie wzbraniał, muszę przyklasnąć tej wydawniczej inicjatywie.

Niecierpiący bezbarwności Kałużyński wkładał kij w mrowisko. Jak pokazuje ta książka: ze swadą złośliwcy wadził się a to z Jerzym Płażewskim (o Człowieka z żelaza), a to z Jerzym Turowiczem i całym Polskim Episkopatem (o polityczne zapędy Kościoła, jako broń stosując... biblijną egzegezę). Krytykował instytucję zespołów filmowych, Beształ Zanussiego („Zanudziego”!) jeszcze w czasach jego świetności. Tęsknił za ekranową erotyką z prawdziwego zdarzenia. Z dziecięcym entuzjazmem recenzował tytuły porno. Jako pierwszy wynosił pod niebiosa rzekomo wyłącznie rozrywkowego Elektronicznego mordercę (alias Terminator). Publikował własny nekrolog. na Wielkiej drace w chińskiej dzielnicy „bawił się jak prosię” (za co doczekał się osobnego fanpage'a), a polityków katalogował zarostem. W omówieniu Świata żelaznych szmat ja sam nie wezmę przykładu z Kałużyńskiego. Do końca zachowam laurkową spolegliwość. I jest mi z tym bardzo dobrze.

W ramach dodatkowej zachęty do lektury pozwalam sobie przywołać cztery fragmenty Świata żelaznych szmat. Żeby nie zostać posądzonym o profanację sążnistych argumentacji ani o zniekształcanie toku myślenia argumentującego, wybrałem cytaty, które bronią się same. Naczelne kryterium wyboru: humor.

Zygmunt Kałużyński o erotyce na polskim ekranie:

 

(...) Seks to przeżycie, zaś niczego podobnego film polski nie dostarcza, jest tylko makieta, markowanie i pozory, polegające na tym, że do każdego filmu pakuje się rozebraną koleżankę, nie oglądając się, czy pasuje, czy nie; nawet do Kopernika, mimo że uczony ten zajmował się raczej obserwacją nieba, rysowaniem za pomocą cyrkla oraz figurowaniem na banknocie tysiączłotowym. Występuje też rozebrana para, jedno leży na drugim, co fotografuje się przez parę minut; w niektórych filmach wykonuje się jeszcze ruchy mechaniczne, przy tym uczucia uczestników wyrażają przygnębienie, zmęczenie bądź też kompletną nieobecność umysłową. Ciekawe, że szczególnie zoologicznie wypadają te pocieranki w filmach naszych pań, na przykład w reżyserii Agnieszki Holland czy Barbary Sass; ja, który uwielbiam pornografię i któremu przychodzi z trudnością oderwać wzrok od ekranu, ponieważ jestem maniakiem kina, jakiekolwiek by ono nie było, przy owych okazjach wolę jednak patrzeć z zażenowaniem w podłogę.

 

Zygmunt Kałużyński o... sobie:

 

Bowiem tematem Bez końca jest, dosłownie, samobójstwo, przedstawione jako rozwiązanie wartościowe, uzasadnione i nawet poetyczne. Otóż, jak wiadomo, psychiatria nowoczesna uważa samobójstwo za rezultat choroby umysłowej. Co prawda są przypadki osób zdrowych, które zdecydowały się zgładzić same siebie, ale te z kolei są nie do przyjęcia przez: 1. katolików, dla których samobójstwo stanowi grzech najcięższy, 2. marksistów, których moralność wyklucza samobójstwo ze względu na powołanie społeczne człowieka, 3. liberałów, którzy uważają je za antyhumanistyczną dezercję. Ponieważ osobiście stanowię wypadkową tych trzech poglądów, film Bez końca jest dla mnie z miejsca wykluczony.

 

Zygmunt Kałużyńskich o swoim snobizmie:

 

(...) Już nie będę bratał się z gwiazdami, bo skoro nie miałem okazji do tej pory, to tym bardziej nie przytrafi mi się to u schyłku życia. A więc ani Marlon Brandzlo! Ani Brud Lancaster! Ani Raquel Wesz! Ani Gregory Pec! Ani Dżon Łajno! Ani Jacek Palant! Ani Marcelo Masturbani! Ani Lizak Mineti! Ani Faja Durnawaja! – nie będą się ze mną zadawali i mój snobizm nie będzie nigdy zaspokojony.

 

Zygmunt Kałużyński o obowiązkach krytyka:

 

Krytyk Kałużyński skonał z nudów na pokazie ostatniego filmu reżysera Zanudziego. Jakkolwiek zgon ten wywołał powszechną radość w środowisku, zaś Roman Boniecki, dyrektor Przedsiębiorstwa Dystrybucji Filmów, wyraził się: „Nareszcie odetchnąłem”, to jednak trzeba przyznać, że zmarły padł ofiarą obowiązku. Mianowicie w poprzednim tygodniu obejrzał serię filmów „moralnego niepokoju”, reżyserów Koślawskiego, Bujdona, panny Niderland oraz pani Sadz, i poczuł się niedobrze. Znajomi, którzy film Zanudziego widzieli, ostrzegali K., który jednak uważał, że należy dopełnić powinności, co mu definitywnie zaszkodziło. Zmarły zdążył jeszcze przekazać na ręce sąsiada na sali bilet wstępu tylko częściowo wykorzystany, a więc ciągle ważny, na użytek głośnego Klubu Filozofów i Myślicieli Kina przy Stowarzyszeniu Filmowców Polskim. Cześć jego pamięci!

 

• • •

Gabriel Krawczyk – rocznik '91. Jeśli wierzyć opiniodawcom, był już błaznem, kombinatorem, niedoszłym księdzem, przyszłym jazzmanem, głuchą kurwą. Aktualnie rowerzysta, łasuch, student (w tej kolejności). Pisze o kinie (wszelakim). Publikował lub publikuje m.in. w „Kulturze Liberalnej”, „Ekranach”, na portalach O.pl, Esensja.pl. Prowadzi bloga http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information