MISTRZOWIE $TYLU 2014

Karolina Plinta

Wszystko zaczęło się od tego, że niektórzy moi znajomi przestali mnie uważać za feministkę. Powiem więcej – właściwie okazało się, że oni w ogóle nie wiedzą o moim feministycznym wyznaniu. „Karolina, ty jesteś feministką? Bez żartów!” – chichotali koledzy, skutecznie zasiewając w moim umyśle poczucie egzystencjalnego dyskomfortu. Jak to, więc ja nie jestem feministką?! Po tym wszystkim, co dla feminizmu zrobiłam, po moim całkowitym poświęceniu dla dobra Ruchu, wszystkich aktach wierności, celebrowaniu kobiet wybitnie uzdolnionych w ramach sławetnego cyklu Mistrzynie $tylu, penetracji ich umysłów i mieszkań, za co w końcu zostałam wyróżniona tytułem „Cruelli” i niemalże pobita w jednej z warszawskich galerii... A więc to wszystko się nie liczy i nic nikomu o mnie nie powiedziało?! Różne rzeczy już o sobie słyszałam, ale takie coś – to jest po prostu policzek w twarz.

Oczywiście, nie upieram się, że jako feministka jestem ideałem. Pewnie cechuje mnie zbyt duży dystans, by w pewnych kwestiach wykazać się autentycznością, i nikt nie wierzy, że to, co robię, jest szczere. Jestem w końcu jedną z tych kobiet, które na Manify przychodzą skrępowane, a gdy tylko trochę się rozluźnią, zaczynają ironizować na temat pociesznych przebrań niektórych uczestniczek pochodu (to się nazywa „antagonizowanie grupy”). No ale się staram, wykazuję się dobrymi chęciami, więc nie rozumiem tych oskarżeń o bezideowość. Inna sprawa, że w tym roku mój profeministyczny dorobek faktycznie nie jest powalający (sorry, ale byłam zajęta pielęgnowaniem raczkującej kariery i definiowaniem aktualnego stanu sztuki), niewykluczone więc, że powinnam się jakoś zrehabilitować. Opiewanie zalet Mistrzyń nie przekonało zbyt wielu, może więc czas pomyśleć o płci brzydkiej? Żyjemy w czasach narastającej dominacji kobiet, jednak w świecie sztuki nadal jest wielu panów, szarogęszących się po nim nieznośnie. Co ciekawe, pomimo licznych deklaracji otwartości, mężczyźni polskiego światka są w dużej mierze zachowawczy w swoich upodobaniach i orientacji. Z mojej perspektywy najwięcej tu chłopaczków, uroczych łobuziaków i maczo menów. Swojego czasu niezwykle mnie to irytowało, później jednak przywykłam, przyglądając się z narastającą rezygnacją powszechnie przyjętemu status quo. Z drugiej strony, nikt nie powiedział, że mam się przyglądać tej sytuacji milcząco. Kiedyś obiecywałam Wam przecież (Najdroższe Czytelniczki i Żenujący Czytelnicy) odcinek męski Mistrzyń. Czasowe zaległości mam spore, dwanaście miesięcy minęło jak z bicza trzasł, w takim razie odcinek rehabilitacyjny musi być gruby. Zamiast jednego Mistrza $tylu, postanowiłam zaadoptować od razu gromadkę, dzięki czemu mam nadzieję otrzymać soczysty ekstrakt ze zjawiska, jakim jest „polski mężczyzna sztuki”. Jak się okazuje, jest to składanka tylko dla ludzi o mocnych nerwach.

Szanowni Państwo, oto oni: frustraci, narcyzi, wieczni chłopcy, hipochondrycy, panowie porządni, marzyciele, wychudłe wymoczki i wielcy pokrzywdzeni – Mistrzowie $tylu 2014 roku, zestawieni w emocjonalno-geograficznym porządku.

 

Michał Borowik dla magazynu ''Viva!'', fot. Łukasz Ziętek

 

Michał Borowik – kolekcjoner i król facebooka, Piotr Kaszubski vel Stefan Simchowitz polskiego światka artystycznego. Jak głosi legenda, swoją pierwszą pracę znalazł na śmietniku – był to obraz Edwarda Dwurnika. Pomimo tego wątpliwego początku kariery, jego kolekcja (nazwana nieskromnie „Borowik Collection”) zyskała znaczny rozgłos i obecnie Borowik funkcjonuje jako medialny celebryta. Na swoim koncie ma wizytę w Dzień dobry TVN i Wydarzeniach Polsatu, brał także udział w konkursie „Polacy z werwą”, którego nie wygrał. Borowik jest młody, dobrze ubrany, ma białe zęby i zawsze epatuje pozytywnością – w takich okolicznościach sukces jest zwykle nieuchronnym przeznaczeniem. Żeby tego było mało, jest on stałym autorem magazynu „Sukces”, gdzie zamieszcza teksty o tak znamiennych tytułach jak Snobizm i misja, Targi próżności czy Ja i kolekcja to jedno. Po znakomitym 2013 roku trochę się uspokoił, ale ciągle przypomina o swoim istnieniu na facebooku, gdzie wrzuca efektowne selfie z kotami, uroczymi psiakami, dziećmi lub pojawia się w nich nagi. Miau miau.

Wojciech Fałęcki – Doktor Jekyll i Mr Hyde polskiego światka sztuki. Za dnia jest poważnym kolekcjonerem, by w nocy przemieniać się w internetowego trolla. Ma własnego bloga, który mógłby być całkiem niezły, gdyby jego autor nie był przeżarty żółcią. Swojego czasu prowadził na facebooku krucjatę przeciwko Bunkrowi Sztuki i krakowskiej bohemie. Zazdrości Michałowi Borowikowi, pewnie dlatego, że nie jest tak fajnym i młodym jak on kolekcjonerem, nie ma tylu śmiesznych przygód, nikt go też nie zaprasza do telewizji śniadaniowej. Przykre. Nieufny wobec sztuki post-internetowej, pod jego piórem to hasło staje się obelgą, którą opisuje nie lubiane przez siebie krytyczki. Osobiście przepadam za blogiem pana Fałęckiego, ponieważ podczas jego lektury niezmiennie dobrze się bawię. Ostatnio walczy z seksizmem żeńskim w polskich instytucjach sztuki, najwyraźniej inspirując się spiskowym fejmem Manueli Gretkowskiej. Z niecierpliwością czekam, co będzie dalej!

Tymek Borowski – artystyczny odpowiednik Kazika, który w młodości przeczytał zbyt dużo książek Paulo Coelho. W swojej sztuce lubi ferować mądrości na temat życia, stąd przezwisko. Artysta typu 30+, co nieuchronnie wikła go w pierwsze kryzysy męskości. Jednym z rezultatów jego dramatycznej walki jest zastanawiający cykl grafik, który stworzył w 2013 roku razem z Pawłem Śliwińskim. Mówiąc oględnie, była to seria damskich aktów, w których obdarzone hojnie przez naturę modelki baraszkowały w stercie ziemniaków lub główek kapusty. W 2014 roku był celebrowany przez kuratorów Muzeum Sztuki Nowoczesnej – jego prace pojawiły się na wystawie Co widać, na której odegrał rolę czołowego artysty post-internetowego. Następnie, w ramach wystawy Ustawienia prywatności. Sztuka po internecie, razem z ekipą z Czosnek Studio wykonał kompromitujący projekt UPOTI.COM, będący gorszą wersją YouTube. Choć sympatyczny, potrafi wyzwalać w ludziach niezdrowe emocje, szczególnie wśród tych, którzy nie uważają go za twarz post-internetu w Polsce.

Łukasz Ronduda – kurator w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, pan Cicho-ciemny. Niby spokojny, kulturalny, ale drzemie w nim bestia o zaskakujących zachciankach. W minionym roku jego gwiazda rozbłysła, i to nie tylko dzięki wystawom, które organizował (vide Co widać, razem z Sebastianem Cichockim), ale i niesamowitej metamorfozie stylu. Trudno nie zauważyć w tym ręki jego nowej towarzyszki, Zofii Krawiec, znawczyni mody, specjalistki od miłosnych performansów i polskiego wcielenia Sashy Grey. Pod jej ręką Ronduda przeobraził się z szarej myszki w porno-nazistę – przyobleczony w lateksową czerń, z ochotą pozuje do perwersyjnych sesji zdjęciowych Madame Żużu, lubi także pojawiać się na mieście w towarzystwie ulubionego mopsika, kręcącego się lubieżnie koło nogi pana. Otwarcie eksploruje tematykę BDSM i, jak głosi plotka, sadomasochistyczne wątki miały pojawić się także na wystawie Co widać, stanowiąc niejako klucz do odczytania wizji konserwatywnego społeczeństwa według duetu Ronduda-Cichocki. Tak się jednak nie stało, czego osobiście bardzo żałuję.

Łukasz Gorczyca i Michał Kaczyński – moja lista Mistrzów bez tej dwójki nie mogłaby zaistnieć, postanowiłam więc ich tutaj dorzucić, raczej ku pamięci niż z powodu jakiejś kontrowersji wywołanej przez ten złoty duet. Niegdyś źli krytycy, teraz potulni galerzyści, w swoim lokalu na Wspólnej robią zwykle w miarę porządne wystawy – przynajmniej na tyle, by się nimi względnie zainteresować. Niegdyś mówiło się o nich „Panowie-Chłopcy”, teraz drugi człon ich przezwiska chyba przestał obowiązywać. Mimo to, starsi panowie z Rastra się nie poddają, a ich fascynacja nowinkami unaoczniała się na różne sposoby (promocja dziewczyn-raperek, hipsterska wystawa Maciejowskiego, Selfie Grzeszykowskiej). Doceniam ich starania, fajnie, że robią to, co robią... Co prawda są zwykle o krok do tyłu, jeśli chodzi o najnowsze trendy, ale i tak bywają w swoich pomysłach ciekawsi od 90 % pozostałych galerii warszawskich. Fakt ten jest jednak przerażający sam w sobie, bo jeśli dziadkowaty Raster jest najodważniejszą galerią w Warszawie, to co dzieje się w innych galeriach, nawet tych prowadzonych przez młodych galerzystów?

Stach Szabłowski – kurator w Zamku Ujazdowskim, krytyk miły. Każdy negatywny tekst Szabłowskiego staje się z miejsca sensacją, tak rzadkie jest to zjawisko. Wynika to pewnie trochę z jego multidyscyplinarnego stylu pracy, jak i z misiowatego charakteru. Jako kurator, Stach gustuje w chłopackiej sztuce, posiłkującej się maskulinistyczno-romantycznymi archetypami. Prace swoich ulubionych artystów umieszcza rzecz jasna w równie łobuzerskiej scenerii (przypomnę tutaj choćby wystawę Olafa Brzeskiego, której aranżacja przypominała wystawkę w Croppie). Last but not least, to on był jednym z krytyków, którzy zbudowali mit Penerstwa – maczomeńskiej grupy artystów z Poznania, która kilka lat temu owładnęła zbiorową wyobraźnią odbiorców sztuki w Polsce.

Wojciech Bąkowski i Norman Leto – mroczny krypto-duet, którego potencjał nie został jak do tej pory wystarczająco rozpoznany. Obaj panowie teoretycznie prowadzą osobne kariery artystyczne, ale ja czekam w napięciu na moment, kiedy zleją się w jeden, maczystowsko-smętny produkt galerii Stereo. Na moje oko Bąkowski i Leto są dla siebie stworzeni: ich sztuka epatuje emocjonalną martwicą, a artystyczne wizerunki są podobnie zmanierowane (Bąkowski na stałe przyoblekł maskę Nosferatu, Norman to z kolei cyniczny eksperymentator i socjopata). Wreszcie, obydwoje ostatnio zaczęli zamulać, najwyraźniej dusząc się w swoich rolach. Współpraca mogłaby im pomóc i ubarwić ich stały repertuar artystyczny. Jak świetne mogłyby być tego rezultaty, przekonałam się kilka miesięcy temu, gdy w moje ręce trafił periodyk artystyczno-literacki „Półmrok”, mocno naznaczony obecnością obu panów. Lekturę przeponurej opowiastki Normana Dzień hipochondryka, opatrzonej dodatkowo schizofrenicznymi obrazkami przekrojów ludzkiej czaszki uważam za bezcenną. Swoją drogą, periodyk „Półmrok”aż prosi się, żeby stworzyć jakąś jego lżejszą wersję wydawaną częściej niż raz w roku. Może na przykład zin „Trumna”?

 

Depresja artysty. Kadr z filmu Normana ''Leto Photon'', ciągle nieukończonego

 

Honza Zamojski – ambitny wydawca i średni artysta, a właściwie kiepski. Wizerunkowo pozuje na trickstera, niestety duża część jego „dowcipnych” prac dotyczy seksualności, pojmowanej w zdecydowanie konserwatywny sposób. Jednym z najbardziej charakterystycznych elementów jego instalacji jest powracający natarczywie motyw wyprężonego członka, co niektórzy krytycy uważają za „bardzo interesujące działanie przestrzenne”. Paradoksalnie, jest też ulubieńcem niektórych feministek, w szczególności Izy Kowalczyk, która widzi w nim uosobienie genderowej transgresji. Nie wiem, na jakiej podstawie wysnuła te wnioski, ale być może duże znaczenie ma tu poznański rodowód artysty, mający decydujący wpływ na oceny tej znakomitej (a ostatnio mocno sfrustrowanej) krytyczki z Poznania.

Marcin Krasny – krytyk i współredaktor internetowego magazynu Obieg, Piotr Pawlenski polskiej krytyki artystycznej. Ten znakomity przydomek Marcin otrzymał ode mnie jeszcze rok temu, kiedy na fali kilku politycznych afer (performance Piotra Pawlenskiego na Placu Czerwonym, nielegalna instalacja rzeźby Komm Frau Jerzego Szumczyka we Wrocławiu) rozkwitł jako krytyk zaangażowany, a ja po lekturze jego tekstów cierpiałam na permanentne zatwardzenie. W tym roku Marcin postawił za to na fejsbukowy lans, co dzisiaj w zasadzie jest równoznaczne z pisaniem tekstów. Na fejsie Marcin odkrywał spiski konkurencyjnych magazynów, publikował swoje zdroworozsądkowe refleksje i, co najważniejsze, wrzucał dużo uroczych fotek, na których mogliśmy zobaczyć go zarówno w domowym zaciszu, jak i wersji usportowionej, na przykład wyłaniającego się z basenowej topieli. Niewykluczone, że tym samym Marcinowi udało się wyznaczyć nowy trend w krytyce artystycznej, który ja pozwolę sobie określić jako „internetowy intymizm”. W swoich tekstach lubi podkreślać, że ma partnerkę („Ja i moja lepsza połowa myślimy, że...”), a że ostatnio został szczęśliwym tatą, z niecierpliwością czekam na relacje o trudach życia rodzinnego („Kiedy zmieniałem mojemu synkowi pieluszkę, pomyślałem o pracy artysty...”) lub też ojcowskie mądrości („Nie wyobrażam sobie, żebym mógł przyjść do tej galerii z dzieckiem”). Gratulacje, Marcin!

Adam Mazur i Kuba Banasiak – redaktorów dwóch, ciało naczelnikowskie Magazynu „Szum”. Z wyglądu zbiry, takie, których nie masz ochoty spotkać w ciemnej praskiej uliczce. Jeden łysy i krępy, w typie boksera, drugi ma spore zasługi w promocji lamberseksualizmu w Polsce (ach, ta aparycja nadętego drwala). Ich sympatyczną stylówę dopełniają jeszcze charakterki, dobrze do siebie dopasowane – Adam jest cholerykiem, Kuba socjopatą, oboje są maczystami. Złośliwi, gburowaci, uwikłani w co się tylko da, wyrachowani i cyniczni, są właściwie jednostkami na wskroś odpychającymi. W dyskusjach o sztuce często stosują retorykę rodem ze szmatławych programów TV, a wytwarzanie nerwowej atmosfery i personalne zaczepki to ich specjalność. Mnie jednak ich obleśność jakoś tam wzrusza, pewnie dlatego, że zawsze bardziej ceniłam ludzi jawnie złych od tych podejrzanie sprawiedliwych i dobrych (patrz: Marcin Krasny, Iwo Zmyślony).

SZPAKI – chłopaki z Zielonej Góry, spadkobiercy artysty Mariana Szpakowskiego, protoplasty tamtejszego środowiska artystycznego. Postać Szpakowskiego, pomimo jego licznych zasług dla Ziem Odzyskanych (to on był inicjatorem Biennale Złotego Grona i dyrektorem BWA Zielona Góra), jest niekoniecznie znana ogółowi; jego sztuka nie była wystarczająco wybitna. Do Zielonej Góry przybył z Krakowa, a właściwie udał się tam na dobrowolną zsyłkę po tym, jak zdewastował mienie swojej krakowskiej gospodyni. Ponoć nie był zbyt przystojny (miał garba), ale i tak lubił otaczać się kobietami. Obecnie jego cześć i pamięć jest pielęgnowana przez duchowe i geograficzne wnuki, wykazujące podobne co on ciągoty do awanturniczego trybu życia i odznaczające się poślednią urodą. Do najbardziej rozpoznawalnych Szpaków można zaliczyć Wojtka Kozłowskiego, Dawida Radziszewskiego, Iwa Zmyślonego, Romualda Demidenkę (którego pomijam, ponieważ znalazł się w innych rankingach i listach przebojów) i Konrada Schillera (to mój autor więc nie wypada go oczerniać, wspomnę jednak, że jest badaczem historii Złotego Grona).

Wojtek Kozłowski – przenigdy „Wojciech”. Nie lubi, kiedy pisze się oficjalną wersję jego imienia, bo chce być fajnym chłopakiem, nawet pomimo upływu lat (dlaczego mnie to nie dziwi?). Obecny dyrektor BWA Zielona Góra, pielęgnuje schedę po Szpakowskim. Prowadzona przez niego galeria działa całkiem nieźle, a niektórzy krytycy nawet uważają, że jest ona jedną z bardziej innowacyjnych placówek w kraju. Ci krytycy pochodzą jednak z Zielonej Góry, ich zdanie należy więc brać w odpowiednio gruby nawias. Niewykluczone także, że w grę wchodzi urok osobisty – Wojtka Kozłowskiego po prostu wszyscy lubią, jest osobą niezwykle sympatyczną, nawet pomimo swojej melancholijnej, a przez to trudnej natury. Prowadzi bloga Zapiski z prowincjonalnej galerii, który bez przesady można nazwać dziennikiem podróży przez kryzys wieku średniego, wywołany rozstaniem z dziewczyną. Głównym bohaterem bloga jest jego piesek-pocieszyciel, brzydki i smutny jak jego pan. W tym roku Kozłowski będzie obchodził 50. rocznicę działalności BWA, co, jak podejrzewam, zaowocuje kolejnymi nostalgicznymi wpisami. Wychowawca trzeciego pokolenia Szpaków z jednym ze swoich wychowanków tworzy zespół, w którym śpiewa smutne piosenki.

Dawid Radziszewski – galerzysta i pierwsza warszawska męczybuła. Wyrósł pod skrzydłami Kozłowskiego, po wyfrunięciu z gniazda zamieszkał w Poznaniu, gdzie założył galerię Pies. Na początku ponoć szło mu nieźle, ale później tytuł najfajniejszej galerii w Poznaniu przejęła galeria Stereo (auć). Od ponad roku Dawid rezyduje w Warszawie, gdzie prowadzi galerię nazwaną jego imieniem i nazwiskiem – zaczął więc nowy, bardziej profesjonalny etap kariery. Podobnie jak Kozłowski bywa melancholikiem, zwłaszcza gdy zaczyna mówić o Poznaniu lub wspominać swoje dawne dziewczyny (jeśli kiedyś zacznie wam opowiadać o jednym lub drugim, uciekajcie). Hobbystycznie jest gitarzystą i gra smutne melodie, do których śpiewa Kozłowski. Z natury domator, ceni mieszczańskie uroki życia, co odzwierciedla się w programie jego galerii. Oprócz tego lubi także celebrować swoje prowincjonalne pochodzenie – w tym roku urządził u siebie wystawę prac Mariana Szpakowskiego, i jak już ją otworzył, to nie był w stanie zamknąć przez pół roku. Wystawa niby się zakończyła, ale dzieła jego mistrza nadal wisiały na ścianach, a Dawid godzinami wpatrywał się w portret guru. Na fali przedłużającego się pokazu Szpakowskiego u Dawida uknułam nawet teorię, że wcielił się w niego duch ukochanego garbusa i on tam po prostu wystawiał siebie, starając się poniewczasie (i na chama) wypromować swoją twórczość...

 

Marian Szpakowski czy Dawid Radziszewski? Sensacyjne dowody z internetu niezbicie dowodzą, że duch Szpakowskiego opętał galerzystę z prowincji

 

Iwo Zmyślony – filozof, awanturnik, jego tajny kryptonim to „proboszcz”. Jako krytyk, Zmyślony posiada rzadki talent generowania irytujących tekstów, którymi z łatwością rozjusza połowę środowiska. Przy czym warto zaznaczyć, że wynika to zawsze z jego szlachetnych intencji – on po prostu chce prostować błędne opinie i wskazywać innym krytykom prawdę. Występuje w obronie uciśnionych – w zeszłym roku był to Jacek Markiewicz, w tym roku warszawscy galerzyści – a jeśli sytuacja tego wymaga, jest także w stanie potępić niemoralne zachowanie koleżanek po piórze. Jego styl prowincjonalnego katechety podkreśla ulubiony komplet – szara kamizelka i spodnie w kancik z tego samego materiału. Wspominam o tym nie bez powodu, w końcu to od ubrania Iwa zaczął się nasz konflikt, który trwał prawie rok (wytknęłam mu kuriozalny outfit na Twitterze, za co Iwo się obraził). Jednak ostatnio, podczas wspólnej wycieczki do Szczecina, zawiesiliśmy na chwilę broń i Iwo uraczył mnie melancholijną opowieścią o swojej byłej dziewczynie, jak przystało na prawdziwego Szpaka.

Zanim pomyślicie, że dodałam tu kategorię „Szpaki” po to, żeby znów wyśmiewać się z prowincji, pozwólcie, że się usprawiedliwię: bynajmniej, jest to wyraz mojej ostrożnej sympatii. Sama przecież pochodzę z Ziem Odzyskanych, więc rozumiem specyficzny etos ludzi tam zamieszkałych. Niewykluczone nawet, że czuję nutkę zazdrości wobec „Szpaków”... Oni w końcu mają swojego protoplastę, tymczasem w moim rodzinnym Szczecinie sprawa prezentuje się dużo gorzej. Kto u licha mógłby być uznany tutaj za taką osobę? Z historycznych postaci, do głowy przychodzi mi tylko Ludwig Manzel, niemiecki rzeźbiarz działający w Szczecinie pod koniec XIX wieku. Za to niewątpliwy wpływ na współczesny wygląd sceny szczecińskiej ma...

Ked Olszewski – artysta, kurator, pomysłodawca i wieloletni dyrektor artystyczny festiwalu inSPIRACJE, słynącego ze złych wystaw i aury taniego glamouru. Barwny gracz szczecińskich rozgrywek środowiskowych, pracuje na Akademii Sztuki, ale należy do grupy popierającej Trafostację Sztuki. Jego strategia artystyczna jest prosta i efektowna – Ked lubi przemieniać przedmioty codziennego użytku w disco kule, które następnie nazywa „Błyskotkami”. Nie widziałam nigdy żadnej „błyskotki” wystawionej poza granicami Szczecina, ale jeśli kiedyś uda wam się być na inSPIRACJACH, na pewno załapiecie się na huczną prezentację kolejnego połyskliwego dzieła Keda. Na tym jednak nie koniec, jego sztuka wykracza bowiem poza konwencje artystyczne i manifestuje się także w wyglądzie samego artysty – ogorzałego, zawsze w obcisłej koszulce i czerwonych spodniach, do których lubi nosić pasek z brokatowym napisem „Andy Warhol”. Można powiedzieć, że Ked jest morskim wcieleniem Maurycego Gomulickiego, choć niestety jego połyskliwe gadżety nie są tak bardzo hot jak fluorescencyjne interwencje stołecznego kolegi-Playboya.

Arti Grabowski – zwierzak performatywny i damski bokser. Jest synem leśnika i pielęgniarki, dzięki czemu, jak twierdzi, „jest skazany na performance” (?). Od zawsze związany z krakowską ASP, pracuje teraz w katedrze Intermediów, którą stworzył razem z Arturem Tajberem. Ma temperament Kmicica i takie robi performansy – spektakularne i na granicy absurdu, z nieodłącznym elementem błazenady. Występuje w nich w roli romantyka, dla świata raczej straconego. Ekspresyjność jego działań wzmaga sam nietuzinkowy wygląd Artiego, przywodzący na myśl bohaterów wenezuelskich oper mydlanych. Działa także jako kurator, z czego chyba najbardziej odznaczył się organizacją Dwubiegunowych Spotkań Performerów w Sopocie. Podczas pierwszej edycji imprezy stracił nad sobą kontrolę i zaczął szarpać się z jedną z artystek, Angeliką Fojtuch, a także, w przypływie wściekłości, rzucił krzesłem w publiczność. Jest za to znienawidzony w środowisku performerów, ma jednak też kilku sprzymierzeńców. Jednym z nich jest dyrektor Państwowej Galerii Sztuki, Zbigniew Buski, przymykający oko na wyskoki Artiego „dla dobra sztuki performance”.

 

Arti Grabowski w pełnej krasie

 

Zbigniew Libera – anarchista, który zamienił się w klasyka, z rozmysłem kreującego swój wizerunek. Lubi pozować na guru młodych i wizjonera definiującego aktualny stan sztuki dzięki swojej genialnej intuicji (co jednak nie do końca wychodzi). Hedonistyczny naturysta, lubi, gdy ktoś robi mu zdjęcia nago lub w wymyślnych, teatralnych kreacjach. Jego twarz powoli staje się ikoną i, kto wie, może niedługo „twarz Libery” będzie synonimem „twarzy artysty”. Pytanie tylko, która z jego wielu twarzy zostanie właśnie tą kanoniczną? W swojej karierze Libera był już papieżem, buszmenem, prostackim kierowcą ciężarówki, nagim włóczęgą, a nawet wilkołakiem.... Cokolwiek by nie powiedzieć o jego pomysłach na własną osobę, warto docenić szczerość płynącą z licznych roznegliżowanych sesji Libery – którego artystę stać byłoby dzisiaj na to, by wszem i wobec prezentować wszystkim swoje zoe takim, jakie ono jest w rzeczy samej? W czasach postępującej pruderii postawa Libery powinna być postawą wzorcową dla młodych artystów. Może wtedy ja, zła krytyczka, zaczęłabym w końcu pisać pozytywne recenzje? Pomyślcie o tym, chłopcy, i w nowym roku dajcie z siebie więcej – ja czekam, nudząc się coraz bardziej.

 

Zbigniew Libera, niekwestionowana ikona $tylu – miejmy nadzieję, że i wzór dla młodych artystów w 2015 roku

 

• • •

Czytaj także:

• • •

Karolina Plinta (ur. 1988) – zła kobieta. Studiowała historię sztuki na UJ w ramach MISH. Upierdliwa i nieznośna, twórczyni słynnego bloga Sztuka na gorąco.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information