Kupiłam książkę dla babci

Anna Fiałkowska

Kupiłam książkę dla babci, i to była książka Vladimira Nabokova. Tak naprawdę chciałam kupić książkę sobie, ale zbliżały się urodziny babci, więc kupiłam jej tego Nabokova. W księgarni nie było niczego ciekawszego, dręcząca, uciążliwa muzyka, jak jedna zapętlona piosenka, próbowałam nie słyszeć i czytać tytuły książek po kolei spływające do mnie z półek. Dziewczyna pod mostem, dziewczyna na moście, dziewczyna na rozdrożu, dziewczyna z tatuażem, dziewczyna z kotem. Tak szły te tytuły, tak szły te grzbiety książek przed moimi oczami. Historie o dziewczynach, o ich problemach, spacerach, tatuażach, kotach. Szukałam czegoś ciekawego dla mojej babci, na stoliczku przy wejściu leżał Doktor Faustus Tomasza Manna, ale wiedziałam, że to tylko mnie zdaje się ciekawe, bo Doktor Faustus stał już od dawna na półce domowego regału i Tomasz Mann przestawał być ciekawy dla kogokolwiek, kto przekroczył magiczną granicę trzydziestu lat i zdążył się dowiedzieć, że tak – rzeczywiście – życie jest ciężkie, nudne i głównie przegadane, i nie – żaden Mefistofeles nie pojawi się, nie pomoże i nie odmieni rzeczywistości. A nawet gdyby to zrobił, to życie dalej wyglądałoby tak samo: wymięte okładki książek, plastikowe regały, metalowe schody w wyjściu z metra. Więc ominęłam to nowe wydanie Doktora Faustusa z czerwoną okładką. Więc stanęłam przed regałem i patrzyłam na te wypięte grzbiety, błagające o pogłaskanie, o wzięcie do ręki.

Nic nie jest takie jak w filmie. Przechodząc koło półek w księgarni nie można przesuwać po nich dłonią, podskakując i nucąc. Nie ma już grzbietów wypukłych i ciekawych, są tylko te zimne i zielone. Nie można podskakiwać, bo regały nie ciągną się w nieskończoność pod ścianami, można przejść metr, dwa, pięć metrów i koniec, koniec księgarni, dochodzi się do półki z kolorowankami dla dorosłych, do półek z literaturą erotyczną, te książki zawsze mają ciemne okładki i nieciekawe tytuły, niewolnica z kotem, niewolnica z tatuażem.

Miałam kupić książkę dla babci, a tak naprawdę chciałam kupić książkę sobie. Ale nie mogłam kupić książki sobie, bo nie miałam tyle pieniędzy.

Nie o książkę tak naprawdę chodziło, ale o to, że chciałam poczuć się lepiej. Chciałam wydać pieniądze i poczuć się lepiej, bo tylko kiedy wprowadzałam pieniądze do maszyny i widziałam, co maszyna w postaci rąk sprzedawcy oddaje mi w zamian za te pieniądze, czułam się lepiej. Musiałam wrzucić monetę do szczeliny i poczekać na nagrodę. Tak działa życie wszystkich dziewczyn – jestem jedną z nakręcanych lalek, która działa na złote żetony.

Zapętlona muzyka brzęczała mi ciągle w uszach. Dziewczyna w podróży, dziewczyna w szlafroku. Gdzie podziały się książki, które czytałam, kiedy jeszcze nie byłam dorosła, kiedy jeszcze nie miałam dowodu?

Muszę kupić książkę dla babci na jej urodziny. Muszę kupić jej książkę, żeby się ucieszyła. Muszę kupić jej dobrą książkę, żeby wiedziała, że o niej myślę.

Kupiłam jej książkę Vladimira Nabokova, bo wiedziałam, że Nabokov to dobry pisarz. Nie dlatego, że napisał Lolitę, nie dlatego, że był Rosjaninem, nie dlatego, że to banał, który każdy człowiek może powiedzieć: Nabokov to dobry pisarz. Tomasz Mann to dobry pisarz. Fiodor Dostojewski to dobry pisarz. Kto jeszcze jest dobrym pisarzem teraz? Jakub Żulczyk, Szczepan Twardoch i Michał Witkowski. Dobzi pisarze. Dobrzy pisarze.

Kupiłam babci na urodziny książkę Vladimira Nabokova pod tytułem Król, dama, walet. Miała różową twardą okładkę, wydało mi się to lepsze od wszystkich książek o dziewczynach na moście.

Podeszłam do kasy, podałam dwa wymięte różowe papierki, przeżyłam elektryzujący moment oczekiwania na resztę, włożyłam monety do kieszeni. Włożyłam książkę do torebki. Włożyłam portfel do torebki. Włożyłam paragon do kieszeni. I wyszłam.

I poszłam do starbucksa, bo książka nie wystarczyła, nie sprawiła, że poczułam się wystarczająco dobrze, wystarczająco lepiej. Ilość wydanych pieniędzy tego dnia miała określić moją wartość. Po to stworzono marki: im lepszej marki masz na sobie spodnie, tym większa jest twoja wartość. Im droższa była twoja sukienka, tym droższa, a więc lepsza, ty się stajesz. Tak to właśnie działa.

Rapował o tym przecież KaRRamba. Ile kosztujesz?

Poszłam do starbucksa, bo był obok księgarni. Tak przecież wygląda wypoczynek młodych, białych, bogatych dziewczyn w XXI wieku. Nie jestem bogata. Ale stać mnie na książkę w księgarni i stać mnie na kawę ze starbucksa. Dlaczego właśnie tam poszłam? Do teraz nie jestem w stanie sobie odpowiedzieć. Chciałam pójść gdziekolwiek. Nie miałam co ze sobą zrobić. Nie miałam nic więcej do kupienia, skoro kupiłam już prezent na urodziny mojej babci. Nie miałam ochoty kupować sobie nic więcej, bo niczego więcej nie potrzebowałam. Książka Vladimira Nabokova nawet nie była dla mnie, była dla babci, ja po prostu chciałam wydać pieniądze, zobaczyć, jak znikają z mojej ręki i przechodzą do cudzej ręki. Cudzej, obcej, lepkiej ręki.

Poszłam więc kupić coś do zjedzenia. Jedzenie jest bezpiecznym pomysłem, bo przecież i tak potem trzeba z nim od razu coś zrobić. Zjada się je i znika, i nie ma go. Albo się wyrzuca. Albo się zostawia.

Weszłam do starbucksa, żeby kupić coś. Dla siebie. Żeby wydać pieniądze.

Wzięłam jakąś kawę. Wiedziałam, że nie będzie smakować jak kawa, tylko jak rozcieńczone kakao. Tak smakują starbucksowe kawy. Wzięłam też kanapkę z pesto i z kurczakiem. Wiedziałam, że będzie stawiać nieprzyjemny opór zębom. Wiedziałam, że będę musiała popijać smak zdechłych zielonych listków rozcieńczonym kakaem. Dlatego wzięłam jedno i drugie. I zapłaciłam dwa razy więcej, niż zapłaciłam za książkę Vladimira Nabokova, którą kupiłam na urodziny mojej babci.

Ale kiedy zamówiłam kawę i kanapkę i dostałam do ręki paragon, a wcześniej dotknęłam czarnym brzeżkiem karty świecącego na zielono terminalu, poczułam się od razu lepiej. Robiłam to co inni. Robiłam to co inne dziewczyny. Robiłam to, co robią ludzie na całym świecie. Idą w południe do starbucksa, żeby się rozerwać, kupują kawę i jedzą lunch, przeglądając niusy na swoim macbooku pro.

Nie miałam ze sobą macbooka. Miałam ze sobą tylko stary model iPhone'a. To chyba jednak wystarczało, żeby poczuć się lepiej. Nagle ludzie za szybą, a nawet ludzie stojący za mną w kolejce stali się biedakami, podludźmi, jakimiś istotami zupełnie niepodobnymi do mnie, a ja stałam już przy końcu baru i czekałam na swoją podgrzaną pyszną kanapkę z kurczakiem i pesto.

Niższy i prawdopodobnie także młodszy ode mnie mężczyzna z brodą powiedział: „Możesz już sobie usiąść, doniesiemy resztę”.

Wzięłam więc wielki kubek z rozcieńczonym kakaem, które kosztowało mnie dwadzieścia dwa złote, i usiadłam na fotelu, stylizowanym na stary, dizajnerski, rodem z PRL-u. Ten twardy materiał, drewniane podłokietniki, wszystko to gryzło się z przeszklonym, nowoczesnym stolikiem, na którym postawiłam biały kubek.

Co miałam teraz robić, skoro już usiadłam i kupiłam tę kawę o smaku kakaa?

Inni ludzie w starbucksie siedzieli i patrzyli w swoje macbooki pro. Wyjęłam więc swój stary model iPhone'a i patrzyłam w niego, dopóki brodaty, młodszy i niższy ode mnie mężczyzna nie przyniósł mi podgrzanej kanapki z kurczakiem i pesto.

Każdy kęs stawiał nieprzyjemny opór zębom, pesto odkładało się na szkliwie, trzeba było zdrapywać je z zębów widelcem, kurczak smakował tak, jakby go nie było, wszystko było średnio ciepłe i średnio przyjemne, szczególnie kiedy popijałam rozcieńczonym kakaem, żeby zabić to nieprzyjemne wrażenie obklejonych przednich zębów, które sprawiało, że aż przechodziły mnie dreszcze po plecach i podnosiły mi włoski na przedramionach.

Jeść i nie myśleć o jedzeniu. Patrzyłam za okno i widziałam inne dziewczyny, które przyszły do galerii tak samo jak ja zrobić zakupy, kupić sobie cokolwiek, żeby poczuć się wartościową, lepszą, ważniejszą. Zdawałam sobie sprawę, że ja teraz jestem najlepsza, bo wydałam pieniądze, wiec momentalnie stałam się najpiękniejszą, najważniejszą, królową porządnego życia siedzącą na tym dizajnersko postarzonym krześle jak na tronie zwyczajności.

Jadłam i patrzyłam tępo. Jakiś mężczyzna czytał gazetę. Za oknem było tak ciepło.

Chciałam, żeby było jak w filmie. Zjadłam więc moją kanapkę, zmuszając się do przełknięcia suchych kawałków bułki, odniosłam talerz, z gracją omijając pułapki zawiniętego dywanu i stołeczka stojącego na mojej drodze. Akurat nikogo nie było przy barze, więc nie musiałam odpowiadać potakująco na nieśmiertelne pytanie: „Smakowało?”.A potem odwróciłam się, z jeszcze większą gracją wróciłam do mojego dizajnerskiego fotela, podniosłam z ziemi torebkę, a potem podniosłam z przeszklonego stolika biały kubek z rozcieńczonym kakao za dwadzieścia dwa złote i postanowiłam w tym momencie, nie, moje ciało postanowiło w tym momencie, bo głowa jakby nie odpowiadała za tę decyzję, moje ciało powiedziało mojej głowie: a teraz wyjdę i usiądę na zewnątrz przy stoliku, postawię mój biały kubek, zapalę papierosa i poczytam książkę, którą kupiłam dla babci, ale przecież nikt o tym nie wie, prawda? Elegancka, zadbana, bogata, europejska dziewczyna siedzącą przed ekskluzywną kawiarnią z porządnym papierosem w ręce i książką autorstwa cenionego autora w drugiej.

Na zewnątrz było duszno dusznością spalin i wyziewów upalnego początku lata.

Pachniało spalenizną i przetrawioną przez silniki benzyną.

Podeszłam do metalowego stolika, przepchnęłam się obok jednego metalowego krzesła, odsunęłam drugie metalowe krzesło, które zareagowało na moje działanie z gruchotem, który mogłam odczytać jako sprzeciw, ale nieustannie ciągnęłam je po bruku, jeszcze o tych parę centymetrów, żebym mogła z gracją usiąść, nie zaczepiając oczkami rajstop o zdradliwe szczeliny metalowego stolika.

Usiadłam z brzegu, niedaleko, na płotku odgradzającym przestrzeń należącą do starbucksa od przestrzeni należącej do idących ulicą ludzi wisiała rabatka pełna różowych kwiatów. Nade mną wisiała przestrzeń rozłożystego, kremowego parasola, przede mną stała popielniczka z dwoma nieszczęśliwymi petami po elemach, po prawej przechodzili ludzie, przejeżdżał tramwaj, samochody stały w korku na światłach.

Wszyscy na mnie patrzyli, ci zirytowani ludzie w samochodach, ci zmęczeni ludzie w tramwajach, ci biedni ludzie przesuwający się tylko dzięki sile woli po ulicy. Wszyscy patrzyli na mnie i myśleli: tak chciałbym się czuć. Tak chciałbym żyć. Spokojne, szczęśliwe, spełnione życie.

Wiedziałam, że tak jest, bo po prostu musiało tak być. Byłam we właściwym miejscu o właściwiej porze. Ja, najpiękniejsza dziewczyna w mieście.

Tak naprawdę chciałam umrzeć. Ale udało mi się wydać prawie sto złotych w niecałe dziesięć minut i czułam zadowolenie, wlewające się we wnętrze mojego brzucha ciepłe samozadowolenie, jakby udało mi się zrobić coś naprawdę dobrego, jakbym nie była przykrym konsumentem, jakby moja kawa nie była za droga i niedobra, jakbym miała coś do roboty, jakbym zajmowała się czymś naprawdę ważnym i udało mi się cokolwiek osiągnąć. Te uczucia sączyły się wgłąb mojej głowy, aż powoli zaczęła mrowić skóra na karku.

Wyciągnęłam książkę z torby.

Ktoś siedział dwa stoliki za mną i głośno rozmawiał przez telefon. Mimo ulicznego hałasu, docierał do mnie jego głos, bo to był mężczyzna. Rozmawiał przez telefon głośno, specjalnie głośno, żebym słyszała, że z kimś rozmawia. Wpatrzyłam się w ruch samochodów na zablokowanej jezdni i słyszałam: „Tak, przyjdę z Zosią. Nie, dostała od Roberta nowe kijki. Jedziemy na narty w sierpniu, mówiłem ci. Z tamtym klientem wyszło tak, słuchaj, kurwa... To zbyt śmieszne, wyszło tak... Nie, nie, posłuchaj, wyszło tak...”.

Nie chciałam wiedzieć, jak wyszło. Nie chciałam tego słuchać.

Zapaliłam papierosa i otworzyłam książkę. Kawa stygła w białym, wielkim kubku.

Nie interesowała mnie książka. Nie miałam ochoty czytać książki Vladimira Nabokova, którą kupiłam babci z okazji jej urodzin. Nie miałam się czym zająć, żeby wyglądać tak, jak chciałam.

Więc zaczęłam czytać, mimo że nie rozumiałam słów. Myślałam tylko o tym, jak wyglądam.

Blondynka, nonszalancko siedząca przed kawiarnią, z papierosem w ręce, gęste, kręcone włosy na karku, wypielęgnowane dłonie, nogi odsłonięte aż do ud, wystudiowana poza. Książka w ręce. Tak chciałam wyglądać. Nie mogłam myśleć o nikim innym, tylko o sobie.

(Przyrzekł sobie samotną ucztę jeszcze tego wieczoru. Obnażył ramiona kobiety, która przed chwilą siedziała przy oknie, przeprowadził szybki test myślowy (czy ślepy Eros zareagował? owszem, niezgrabny Eros zareagował, rozwinął w mroku skrzydła), potem, zachowując wspaniałe ramiona, wymienił głowę, podstawiając twarz siedemnastoletniej pokojówki, która ulotniła się wraz ze srebrną chochlą, niemal równie dużą jak ona, nim zdążył wyznać jej miłość; jednak i tę głowę także wymazał i wstawił na jej miejsce twarz jednej z berlińskich piękności o śmiałych oczach i wilgotnych wargach, ślicznotek, które widzi się głównie na reklamach alkoholi i papierosów. Dopiero wtedy obraz ożył: dziewczyna o obnażonych piersiach podniosła do swych szkarłatnych ust kieliszek wina, kołysząc nogą pokrytą morelowym jedwabiem, a pantofelek bez zapiętki powoli zsuwał się z jej stopy. Pantofelek spadł, a Franz, pochylając się w ślad za nim, miękko pogrążył się w mrocznej drzemce.1)

Samochody wolno przejeżdżały. Wiedziałam, że wszyscy patrzą na mnie. Zgasiłam papierosa i sięgnęłam wystudiowanym gestem do torebki po długopis.

Nie ma lepszego widoku od widoku pięknej dziewczyny, która czyta. Jest tylko jedna, odrobinę lepsza opcja: piękna dziewczyna, która pisze.

Wyciągnęłam długopis i wpisałam dedykację na pierwszej stronie książki. Dla kochanej babci, z życzeniami zachwytu nad świetną książka, która musi być świetna, bo to przecież Nabokov. A Vladimir Nabokow to dobry pisarz, to wiedziałam. Tak jak Tomasz Mann i Fiodor Dostojewski.

– Nabokov, co? – usłyszałam głos mężczyzny, który siedział za mną. Na początku myślałam, że wydaje mi się, tym bardziej że usłyszałam wyraźnie tylko te dwa słowa, reszta zdania, czegokolwiek jeszcze nie powiedział, zginęła w ulicznym szumie, groźnym dzwonku tramwaju, stukocie obcasów.

Zamknęłam okładkę. Rzeczywiście, Nabokov.

– ... – powiedział znowu mężczyzna, a ja znowu nie dosłyszałam. Rzuciłam spojrzeniem naokoło siebie, zahaczając o niego odrobinę wzrokiem. Odsunęłam popielniczkę, żeby mieć jakieś zajęcie na sekundę.

Usłyszałam szurnięcie jego krzesła. To mógł być dźwięk zmiany biegu któregoś z samochodów stojących w korku, to mógł być dźwięk przesuwanego mozolnie dźwigu na niedalekiej budowie. Ale ja pomyślałam: to jego krzesło. Odsunął się trochę, nieznacznie, ale zaraz pewnie zrobi to bardziej, mocniej.

Czy się bałam? Nie, chyba nie. Popiłam kawę. Była już zimna i smakowała jak woda z rozpuszczalnym kakaem, takim samym, jakie można kupić w półkilogramowym opakowaniu i kosztuje wtedy to całe opakowanie pięć złotych.

Wsunęłam długopis do torebki. Popatrzyłam jeszcze raz na okładkę. Książka Vladimira Nabokova kupiona dla mojej babci na jej urodziny. Kupiłam tę książkę tylko dlatego, żeby poczuć się lepiej. Kupiłam tę kawę tylko po to, żeby poczuć się lepiej. Usiadłam tutaj, w tym kawiarnianym ogródku, a raczej biednej imitacji kawiarnianego europejskiego ogródka, żeby poczuć się lepiej.

Czym czułam się lepiej? Czym byłam spokojniejsza? Czy moje myśli wygładziły się na tyle, żebym wiedziała, czym chcę się zająć przez resztę dnia?

Wrzuciłam zapalniczkę i książkę do torebki. Moje ciało kompulsywnie wstało, odsuwając nagle metalowy stolik, który niemal przewrócił się, niemal pociągając za sobą popielniczkę z trzema petami, dwoma po elemach i jednym moim, po czerwonym marlboro; niemal pociągnął za sobą biały, wielki kubek z niedopitym, rozcieńczonym kakako, które miało być pyszną, sezonową, specjalną kawą.

Moje nogi stały na chropowatym bruku, czułam się, jakbym była bosa i każdy krok miał za chwilę zedrzeć moją skórę do kości.

Przesunęłam się w lewo, mijając drugie metalowe krzesło, w ręce trzymałam torebkę.

– Gdzie idziesz? – usłyszałam zza siebie. – Też czytałem Nabokova, to dobry pisarz.

Ominęłam pozostałe stoliki. Nie odwróciłam się. Słyszałam szuranie krzesła po chropowatym chodniku, słyszałam łopot beżowego materiału parasola, słyszałam szum rozgrzanych silników samochodów, które utknęły na zakorkowanej jezdni.

Wyszłam z kawiarnianego ogródka i stanęłam na zalanej słońcem ulicy. Nie odwróciłam się. Zaczęłam biec, ściskając w ręce torebkę z zapalniczką, długopisem i książką Vladimira Nabokova, którą kupiłam na urodziny mojej babci.

 

1 Vladimir Nabokov, Król, dama, walet, s. 16, Gdańsk 1994

• • •

Anna Fiałkowska – lat 22, mieszka w Poznaniu. Obecnie trochę studiuje filologię polską. Fanka Warhola, Bowiego i Tracey Emin. Czyta Houllebecqa, Grochowiaka i Hertę Muller. Dużo pisze, głównie prozę i poezję.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information