I oto porzucasz kolejne miasto by móc więcej ćwiczyć

Radosław Wiśniewski

Fot. Kornelia Glowacka-WolfMógłbym tutaj zamieszkać – powiesz na progu budynku ośrodka mieszkalnego. Zdanie, które może się wyrwać w każdych okolicznościach i tylko czasem staje się ciałem. A to z kolei łatwo może się przeobrazić z gestu obejmowania we władanie – w odrzucenie i klęskę. Co nie zmienia faktu, że pewne miejsca przyciągają ciebie bliżej niż inne, aby stać się miejscami klęski, ziszczonego losu, wyjaskrawionej karmy, olśnienia, w którym już o nic nie chodzi poza samym olśnieniem. Tak jak wtedy, kiedy opuszczałeś całym sobą Kraków, bowiem kolejna konstrukcja wznoszona na powietrzach osuwała się w kiepską wersję scenariusza wenezuelskiej telenoweli. Siedziałeś na murku koło peronu pierwszego, tuż przed wejściem do przejścia podziemnego prowadzącego ku innym peronom, które teraz zniknęło wraz z budami pachnącymi zapiekankami i hot dogami pod skorupą centrum handlowego, nazywanego nawet w konserwatywnym Krakowie galerią. Wtedy jeszcze go nie było. Był bar z zapiekankami w narożu budynku dworca, był widok na stanowiska autobusów PKS i miejskich na wprost i widok na parkany, samosiejki, tajemnicze jęzory asfaltu prowadzące w stronę ulicy starych kurew, zwanej nie wiadomo dlaczego ulicą Szlak. To wszystko miała wchłonąć niebawem tak zwana galeria handlowa. Galeria. Tak jakby centrum handlowe miało w sobie coś ze sztuki, artyzmu. A przecież nie ma, ale dla was wszystkich, dla muzyki, za pieniądze – musi udać się, jak podpowiada stary song. A czyż Kraków nie jest dystyngowaną, ale jednak kurtyzaną tego kraju gotową zawsze, w każdej ojczyźnianej potrzebie wykupić się tym, co ma pod ręką? Czyż nie jest zatem kupiectwo i przekupstwo krakowskie rodzajem sztuki i artyzmu, skąd może Kraków jest jedynym miastem w Polsce, w którym zbiorowisko straganów, sklepów i sklepików można oraz wypada nazwać galerią? Czyż nie jest Kraków nadal stolicą Polski? Po prawdzie stolicą polskiej schizofrenii i braku zrównoważenia zbiorowej psychiki, epicentrum labilności oraz szczytem hipokryzji wżartej głębiej niż wielopoziomowe knajpy pod powierzchnią rynku w fundamentach kamienic? O, miasto, w którym zagęszczenie wszelkich zakonów, domów mnisich, kościołów i duszpasterstw jest tak ogromne, że kiedy radni chcieli wprowadzić zakaz spożywania alkoholu w promieniu mniejszym niż sto metrów od kościoła lub innego obiektu kultu – podniósł się rwetes, że prohibicja i zamach na wolność. Bo jak znaleźć w Krakowie miejsce oddalone od kościoła, klasztoru, kaplicy, krzyża, cmentarza więcej niż sto metrów? Chyba tylko na Prokocimiu i Nowej Hucie. A z drugiej strony to miasto ilością obnażonych ud, zadów, piersi, wysokością szpilek na nogach kobiet i dziewczyn, intensywnością makijażu, dyskretnym połyskiem taniej biżuterii oraz odblaskami skóry malowanej wykwintnymi podkładami, ilością pitego piwa, wódki oraz innych alkoholi, ilością źródeł niskich tonów w piątkowe i sobotnie noce, wieczory – biło na głowę wszystkie inne polskie miasta razem wzięte. Nie mówiąc już o szwedzkich miastach portowych, w piątkowe i sobotnie noce wymarłych jak pustynia nuklearna, w jaką zamieni się to wszystko za sto lat. Znajdź w Polsce drugie takie imprezowe miejsce, miejsce szalone, pełne nietrwałych, efemerycznych emocjonalnych związków, chwilowych namiętności, mekkę wyznawców zmysłowych entropii i artystycznych pretensji, na które społeczność znajdowała miejsce, pamiętając nazbyt dobrze, że nieudani i odrzuceni poeci, malarze i muzycy nazbyt często stają się dyktatorami. Nie da się. Drugie takie miejsce w Polsce nie istniało. A na wschód od Krakowa, jak wiadomo, już tylko wiatr, śnieg i deszcz, a na południe aż do kolejnego morza – barbaria, a na północ Polska ze swoją słynna drogą numer siedem. Tak, świat miał swój czakram w Krakowie. To dosyć pewne i można było nawet uwierzyć w to tajemne źródło duchowej energii bijące rzekomo za ścianą katedry wawelskiej. Nie że coś było czuć szczególnego w tamtym miejscu, ale jego energia zdawała się formować te przedziwne fantasmagorie społeczne, iluzje i mary, piękne sny o osobności. Gdyby pod Wawelem nie było tego czakramu, to jakżeby ten Kraków mógł przetrwać i tak cudownie rozwinąć swoją schizofrenię, tak sprawnie melanżować i celebrować wręcz świętość swoją i kurewstwo, trzeźwość i pijaństwo, bogactwo i nędzę, prawość i podłość, wielkość i małość zarazem? Owóż spójrz, jak hojna Pani Kraków wyśle w potrzebie nie raz młodzież patriotyczną za kordon, do kongresówki w źle zorganizowanych, źle dowodzonych, źle uzbrojonych partiach, aby ją jegrzy i dragoni wystrzelali zaraz za kordonem, a tych, co potrafią szybciej biegać i lepiej pływać – przyjmie z powrotem. A wcześniej przyjmie wojska szwedzkie, niemieckie, austryjackie i francuskie, czasem mrużąc się, marszcząc tylko ironicznie albo wystawiając symbolicznie środkową basztę Wawelu w wielkim fucku, czego nikt poza starymi Krakusami nie zauważy. Że tutaj chyli się przed obcą przemocą, ale tak na niby trochę, bo przecież obca przemoc nigdy taka straszna nie jest, a sobą można być zawsze. Bo obca przemoc przemocą, ale aby tylko obca przemoc nie utrąciła możliwości spaceru z jamnikiem po plantach, nie zabroniła psu srać na chodniku i rozmazywać przechodniom tego psiego gówna lakierkami po sąsiednich płytach chodnika przy ulicy Starowiślnej, Dunin-Wąsowicza, Berka Joselewicza, Grodzkiej i Brackiej – a będzie dobrze. Na tej ostatniej ulicy zresztą może spaść deszcz jak z piosenki Grzesia Turnaua i ostatecznie zmazać brunatne i brązowe mazgi na chodniku, widome znaki, że wojna wojną, a jamnik wyprowadzony z kamienicy nadal sra na chodnik, względnie w trawę kupę wali na Błoniach Krakowskich, tych samych, które stawały się miejscem rewii, spotkań z papieżem, w tym także z tym najprawdziwszym papieżem Janem Pawłem II. Ten ci był papieżem naprawdę, bowiem był z Polski, a po części był krakowski nawet bardziej niż polski. Świętość i kupa jamnika zrosły się w jedno i uformowały na kształt kopca ku chwale. Póki zatem błonia trwają, na Wawelu Zygmunta dźwięczy dzwon – będzie dalej dobrze, czyli po krakowsku, a przecież po krakowsku – znaczy w gruncie rzeczy po polsku. Chociaż nikt poza Krakowem nie wie, co to znaczy po krakowsku, bo Kraków jest jeden jedyny i unikalny w tym dramacie, co się rozgrywa wspak kontynentu od wyspy Wolin po wierzchołek Tarnicy i dalej nawet jeszcze niż Tarnica. Kraków wie bowiem, że jest cenny i unikalny i wie, że jest wartością, bodaj ostatnią, jedyną nienaruszoną mocniej przez zęby, szpony, kły zaborców, okupantów, najeźdźców, zdrajców, targowiczan, husytów. Zatem Kraków kłaniał się, to prawda – ale nie za nisko, jeżeli przyklękał, to tylko na jedno kolano, a gdy poddawał się – zachowywał wewnętrzną niepodległość, a nie tak jak reszta tej nieszczęśliwej opowieści rozpostartej od Dźwiny i Berezyny, aż po Odrę i Wisłę, i Prut, i Dniestr, która niweczyła się w krwawej mgle szału, którego nie sposób nazwać rycerskim. Przecież rycerzowi nie przystoi szał, a szał i nie mgła krwawa, ale rozsądek oraz inteligencja. Ale czy też dzięki temu jako jedyne z polskich wielkich miast Pani Kraków nie stał się skarbnicą na miarę ambicji i możliwości, jedynym pomnikiem, monidłem historycznym, którego nie trzeba było rekonstruować, odbudowywać, a jedynie konserwować, ulepszać to, co już i tak było? Nie dlatego, że jest doskonałe, ale dlatego, że jest. Cnotliwa kurtyzana Kraków dzięki temu, że każdego oficyjera wojsk zaborczych na herbatkę i kremówki z Wadowic prosiła, a szczytem jej szczwanego oporu było zmuszenie okupanta do wysłuchania w czasie przyjęcia mazurka Szopena albo arii Moniuszki – zachowała nieco staroci w szufladach, nad którymi odwiedzający ją wołają „och” i wołają „ach”, a czasem dodadzą „o ja cie”. Tylko obcy, nie z tego świata, nie do końca rozumieją, co w tym takiego niezwykłego, co takiego wstrząsającego, skoro wszystko to jest cieniem czegoś, co gdzie indziej jest lepiej zachowane, skonstruowane od nowości, większe, bardziej zdobne i proporcjonalne zarazem. Dzięki temu jednak, że tak roztropnie nie udało się wywołać czegoś na wzór Powstania Warszawskiego, przeżyć czegoś na wzór oblężenia Częstochowy ani zorganizować żadnego porządnego zamachu, na przykład w zastępstwie Kutschery na Hansa Franka – trwała przez wieki Starsza Pani Kraków. Ona zawsze potrafiła rozpoznać swoich oraz odsiać delikatnie obcych przez wąskie sitko milczącego polsko-polskiego apartheidu tak, iż odsiani jak zaczynali na murku koło peronu pierwszego, tak i kończyli swoją przygodę, orientując się, że przez te wszystkie lata nie byli mieszkańcami Krakowa, ale zaledwie turystami w ramach dłuższego pobytu. Zwiedzającymi, których wycieczka nieco się przeciągnęła. Tak samo jak turysta w gruncie rzeczy nie poznaje ludzi z krajów, które odwiedza, tak i ty i wielu innych przed tobą i po tobie doświadczyło podobnego uczucia dziwnej, acz stanowczej obcości, chłodu, który się nie cofnie. I pomimo tego, że pili wino, wódkę, piwo, żołądkową gorzką w krakowskich knajpach, albo w czasie imprez w akademikach, albo na zwanych archaicznie w Krakowie „stancjach”; pomimo tego, że kładli się o świcie na torach tramwajowych na ulicy Starowiślnej, na wysokości dawnego kina „Uciecha”; pomimo tego, że wyciągali w nocy nienaruszone kieliszki z fontanny za kościołem Mariackim, a bracia Franciszkanie o zmierzchu stawiali ich do pionu pod murem, aby nie upadli zbyt nisko – wszyscy byli cały czas za szybą, szkłem, lodem. Wiadomo było, że kiedyś dojdzie do farewell party i będzie jak na uniwerku w Toronto na koniec semestru. Wszyscy będą dla ciebie bardzo supportive i w ogóle very glad, że zobaczyli na uniwersytecie ambitnego syna imigranta w pierwszym pokoleniu, który nawet dawał radę po angielsku, ale nikt nie podejdzie do ciebie z wizytówką i nagle pół metra wokół ciebie nie nastanie zupełnie inny dzień oraz inna pora dnia, niż była w istocie. Bo gdyby był ten sam dzień i ta sama godzina, to przecież ktoś by do ciebie podszedł i dla zwykłej paddierżki razgawora zapytał, jak w starym rosyjskim dowcipie: „A sabaku ty jebał?”. Ale jednak nie zdarzy się nic takiego. Kiedy nadejdzie farewell party z miastem – będziesz siedział na murku opodal dawnego peronu pierwszego w Krakowie z wielką torbą wypełnioną resztkami szmat z kwatery na Kurdwanowie. I będzie tak, jakby był to ten sam dzień kilka lat temu, tylko kierunek podróży pociągiem będzie odwrotny. Przecież Starsza Pani Kraków, owa wykwintna kurtyzana, niezrównoważona staruszka udająca, że zarazem jest świątobliwa i lubieżna, młoda i nobliwa, chętnie przyjmie każdego odpłatnie pod swój dach, pozwoli podziwiać wota na ścianach, ale nie mogą też wszyscy nagle zamieszkać pod jej dachem. Co by to było, gdyby krew wymieszała się z krwią, pokolenia pomieszały nazwiska, zaś stare mieszczańskie rody nie byłyby w stanie wywieść się dalej niż z trzeciego, czwartego pokolenia wstecz? To by już nie był Kraków, dawna stolica, która do dzisiaj nie zauważyła utraty tej roli, a ściślej zauważyła chwilową zmianę dekoracji, ciągle jednak mlącą w ustach o częściowo bezzębnych szczękach przeczucie własnej wyższości tak nad Warszawą, jak i całą resztą tej opowieści rozwijającej się od setek lat od Bałtyku po Tatry. Ten ruch obcych musi podlegać cichej, skutecznej kontroli, a zbożny przebyt – musi być limitowany odpowiednimi warunkami. Ileż to razy gdy szukałeś owej staroświeckiej „stancji”, ten i ów zakorzeniony, noszący jedno z krakowskich nazwisk mieszczanin lub mieszczka wskazywał tobie garaż, altanę na działkach czy w ogrodzie, strych bez łazienki i ubikacji – jako właśnie wymienioną w ogłoszeniu prasowym „stancję”. Czasem wyrażał zdziwienie, że sami faceci, bo on by chętnie też i na dziewczynki popatrzył, pan rozumie, ja już nie jestem do tych spraw, ale lubię popatrzyć, dlatego tak tanio, bo ja też coś z tego mam, rozumie pan, ja nic nie mam do pana dziewczyny, tylko o… tutaj, tędy bym czasem chciał popatrzyć, nie musi być zaraz rypciumpypcium, będzie się kąpała czy przebierała, ja sobie popatrzę, pan nie będzie stratny, a ona się nie dowie.

Zatem Respublica Krakowska pilnowała, cedziła, odsiewała, a czyniła to bez złości i zaangażowania neofity, raczej od niechcenia, na odlew, jakby wielki murzyn z Filadelfii, zesłany do pracy na lotnisku w prowincjonalnym Panama City ocierał z potu swoją szeroką, głęboko rzeźbioną twarz. I oto siedziałeś na murku koło peronu pierwszego, a przed schodami do przejścia podziemnego prowadzącego na wszystkie inne perony. Większość rzeczy przewiozłeś tydzień temu samochodem załadowanym po sam dach, nie wiedzieć nawet dokładnie czym. Przecież jadąc do Krakowa na studia zabrałeś tylko plecak i inaczej niż z plecakiem nie jeździłeś przez te kilka lat między Krakowem a Brzegiem. Nie miałeś mebli, bowiem zazwyczaj meble były na stanie stancji, a tylko ostatnie lokum było pozbawione jakiegokolwiek wyposażenia. Nie licząc klepek podłogowych zgromadzonych w stosach paczek po sto – 10 klepek w 10 warstwach. Było ich w tych paczkach i stosach chyba kilka tysięcy. Układaliście sobie z nich fotele, kanapy, łóżka, a nawet stół w kuchni, i co przychodziło do płacenia za najem, Latos marudził właścicielowi, że jak tu płacić pełną kwotę, skoro przecież klepki wszędzie leżą i nie ma jak się ruszyć, a ten mruczał coś pod nosem, że za miesiąc je zabierze. Ale przez kilka miesięcy tych klepek nie zabierał, a wy mieliście niższy czynsz za kwaterę. Latos prowadził trudną i ryzykowną grę, bo w końcu któregoś dnia wróciliście do domu ogołoconego ze stolików, foteli, kanap, a nawet stołu w kuchni, bowiem właściciel zabrał klepki i następnego dnia podniósł wam czynsz o połowę. Było wówczas wiadomo, że dni waszej wesołej kompaniji składającej się z Latosa, Seby, Pietki i twojej skromnej osoby – były policzone. Jeszcze dwa miesiące biedowaliście odtwarzając sprzęty domowe za pomocą odpowiednio formowanych kartonów podbieranych ze sklepu wielkopowierzchniowego Kaufland, ale rok akademicki dobiegał końca i trzeba było podejmować ważne decyzje. I nagle okazywało się, że mieszkając w Krakowie tyle lat, nie znasz nikogo, kto naprawdę byłby z Krakowa, bowiem Kraków jak stara kurtyzana nie zadaje się z byle kim i byle komu ręki nie podaje, chyba że wyciąga tę rękę po pieniądze za wynajem stancji, jak to się staromodnie w tym mieście mówiło. Nie było się jak i gdzie zahaczyć, bo wyjeżdżali też wszyscy inni znajomi ze studiów, którzy byli nie z Krakowa, a tych, którzy byli z Krakowa – jakoś przez te kilka lat nie poznałeś.

Dzień wcześniej, nim trafiłeś na murek koło peronu pierwszego, siedziałeś na murku ponad promenadą z widokiem na Wisłę, w miejscu, gdzie kiedyś mieszkałeś z Sebą, w parterowym baraku pochodzenia robotniczego, także zamienionym na „stancję”. Piłeś tanie piwo z puszki. Podszedł do ciebie menel z pieskiem na smyczy z rodzaju tych, które w świecie psów muszą mieć równie złą markę i minus dziesięć do wyglądu jak ich pan w świecie ludzi kulturalnych. Popatrzył na ciebie z prawdziwym znawstwem, a ty na niego. W Hotelu Forum pod drugiej stronie rzeki, całym już wygaszonym, zamierającym powoli, trwała impreza na dachu, strzelały fajerwerki, a weselników słychać było aż tutaj, jak krzyczeli „gorzko, gorzko, gorzko”. Niewątpliwie było to wesele jednego z bossów mafijnych spod Skomielnej Białej lub Myślenic. Nikt normalny nie byłby w stanie wykupić całego upadającego hotelu na jedną imprezę.

– Co… – zaczął zachrypłym skrzekiem menel – topisz swoje smutki… w Wiśle?
– Ano... tak – powiedziałeś i pociągnąłeś spory łyk piwa. Do spotkania z Pietką i Sebą na pożegnalnej imprezie w lokalu Kapsułka było jeszcze trochę czasu. Zostało wcześniej umówione, że chwilowa wielka miłość Seby, Beata, odwiezie was potem na kwatery, zatem można było pić na luzie, można było się gruntować zawczasu.
– Coś ci powiem... eeee... ważnego – powiedział menel konfidencjonalnie ściszając głos i pochylając się na chwiejnych nogach w twoim kierunku z trudem utrzymując równowagę. Podniosłeś na niego wzrok. W świetle latarni był podobny do jednej z karykaturalnych postaci z obrazów Dudy-Gracza.
– Tak? – zachęciłeś uprzejmie menela.
– Nic ci to nie da – wychrypiał ci w twarz niemal szeptem, przynosząc woń przetrawionego wstępnie w żołądku alkoholu niskiej próby. – Ale mam dla ciebie radę…

„Wyjdź w miasto, spotkaj jego cień i potraktuj go jak mistrza życia, dowiedz się czegoś o nim, znajdź w jego doświadczeniu coś cennego dla ciebie” – głosiła jedna z instrukcji na wyjazdowym obozie naukowym psychologów w Rabce sprzed kilku lat, prowadzonym przez Teodora i Joasię. Wówczas poszedłeś po prostu na cmentarz, gdzie spotkałeś samego siebie, czyli kogoś o tym samym imieniu i nazwisku, leżącego pod płytą nagrobną z dopiskiem pod datą śmierci „mistrz wszechfachów”. Trudno było to uznać za doskonale spełnione inicjacyjne, indiańskie ćwiczenie ducha, ale wydawało ci się to znaczącym odkryciem. Tyle że znaczenia tego odkrycia ciągle jeszcze sobie nie rozjaśniłeś. Zatem teraz tym bardziej podniosłeś z nadzieją wzrok na menela i miałeś przez chwilę wrażenie, że istotnie dokonuje się spotkanie mistrza Jedi i Luke’a Skywalkera. Zresztą menel posturą przypominał nieco mistrza Yodę, a zarazem rzucał głęboki cień, nie tylko na ciebie, ale i na całe miasto.

– Mów zatem – powiedziałeś i chciałeś jeszcze dodać „mistrzu”, ale to ostatnie jakoś nie przeszło ci przez gardło.
– Musisz… – menel zrobił pauzę, bo odbiło mu się siarczanem z wina, które musiał wypić stosunkowo niedawno. – Musisz, widzisz… więcej ćwiczyć.

A zatem załadowałeś tydzień wcześniej samochód po dach, a potem, co drugi dzień – torba za torbą wywoziłeś wielkie nic do domu. Jeżeli to nie było właściwe ćwiczenie, to cóż niby miałoby nim być? Ćwiczyłeś oto porzucanie kolejnego miasta, kolejnego miejsca oswojonego. Jechałeś do Brzegu, z peronu trzeciego, pospiesznym na Wrocław i pewne było tylko to, że w Brzegu wysiądziesz, a Kraków stanie się – jak wiele innych miast, które miały być przedtem twoje – tłem, celem sentymentalnych wypraw na stare śmieci, w czasie których będzie można skonstatować, że świat się zmienia, miejsca po tobie zarastają bardzo szybko, a być może w ogóle nie nosiły specjalnych śladów twojej bytności. Tak znikła twoja Warszawa lat osiemdziesiątych, która zeszła pod ziemię i świeci jeszcze czasem jak próchno w lesie. Na swoje z góry upatrzone pozycje miał się przesunąć Wrocław, który oglądam w oddali, skoro tylko wyjdę w pola na spacer, żeby zaczerpnąć powietrza i trochę od ciebie odetchnąć, odpocząć. Gdzieś miało rozpłynąć się też Opole o urodzie przerośniętego miasta powiatowego, a ambicjach jak z horroru, i wreszcie samo miasto Brzeg także miało się stać odwiedzaną często, ale jednak tylko mieściną jak ze smutnej bajki opartej na faktach. Teraz jednak jeszcze siedziałeś na murku koło peronu pierwszego, opodal przejścia podziemnego, którym udasz się na peron trzeci dworca kolejowego w Krakowie, gdy niespodziewanie na twojej studenckiej, chciałoby się powiedzieć – uchodźczej, torbie usiadł czarny ptak. Wielka kawka. Tak wielka, że wyglądała jak kruk, chociaż niewątpliwie krukiem nie była. Nic od ciebie nie chciała, a tylko przypatrywała ci się inteligentnie, odwracając śmiesznie na boki łebek tak, aby mieć ciebie w polu widzenia.

– Czego chcesz? – mruknąłeś do ptaka, a ten jakby zrozumiał. Nie otworzył dzioba, ale dałbyś głowę, że w odpowiedzi usłyszałeś głos:
– Oto wyprowadzam cię z miasta twojej niewoli, do którego nigdy nie miałeś pasować, wzdłuż szlaków, na których wyją wilki i szczekają szakale…
– Super, szkoda, że nie powiedziałeś mi tego wcześniej, nie zmarnowałbym ładnych kilku lat – odpowiedziałeś, chociaż nie dasz głowy, czy powiedziałeś na głos chociaż jedno słowo.
– Zmarnowałbyś niezależnie od tego, co i kiedy bym powiedział, taką masz karmę i ja na to nic nie poradzę. Taką jesteś duszą bowiem, migrującą i wpadającą w trans w nie mającym początku i końca potoku czasu, w jakim rozgrywa się ta historia przyszpilona umiejętnie do pól, miedz i grządek w działkowych ogródkach pracowniczych. Wiem zatem, że będziesz poznawał i porzucał, oswajał i odchodził bez powodu, pisał i niszczył, odnajdywał, gubił, zyskiwał i tracił, a także grał i demolował instrumenty, na których grasz.
– Muszę stąd wyjść – powiedziałeś na głos, wstałeś i szarpnąłeś torbę, a ptak nie odleciał, ale z godnością zeskoczył na murek i odprowadzał cię wzrokiem. I dałbyś głowę, że znowu nic nie słysząc na zewnątrz, usłyszałeś w sobie głos, jakby coś ciemnego, czarnego, z wielkim dziobem kłapało w tobie:
– Osiągnąłeś, co miałeś osiągnąć, dostałeś dyplom ukończenia studiów wyższych na kierunku psychologia, ale teraz mam do ciebie prośbę. Skoro już osiągnąłeś ten swój wiekopomny sukces…

Stanąłeś i odwróciłeś się. Ptak nadal siedział na murku i wykręcał łepek tak, aby widzieć ciebie raz jednym, raz drugim okiem.

– Zostaw już psychologię, literaturę, ambicje, nadzieje i iluzje. Zostaw wszystko – usłyszałeś w sobie.
– To co mam robić? – bardziej pomyślałeś, niż powiedziałeś na głos.
– Po prostu więcej ćwicz.

Odwróciłeś się na pięcie i poszedłeś w kierunku przejścia podziemnego prowadzącego na peron trzeci, bramki celnej na lotnisku, w kierunku ośrodka dla pisarzy, samochodu stojącego na parkingu, ścieżki prowadzącej w dolinę, przystanku PKS, drzwi własnego domu, drzwi obcego domu, w stronę ulicy wylotowej z miasta, promenady nad Wisłą, szlaku zejściowego ku miastu, ścieżką w dolinę, prosto z Prehyby, Jaworzyny, Tarnicy. I ani razu nie spojrzałeś już przez ramię. Porzucanie to sztuka. A to trzeba ćwiczyć.

• • •

Radosław Wiśniewski (ur. 1974) – autor kilku zbiorów wierszy, ostatnio Inne Bluesy (Olkusz 2015), Psalm do św. Sabiny (Brzeg 2016). Współzałożyciel Stowarzyszenia Żywych Poetów z Brzegu. Były redaktor naczelny ex-kwartalnika „Red.”. Wieloletni współpracownik „Odry”, „Studium”, „Undergruntu” oraz kilku innych nieistniejących już pism literacko-artystycznych. W przygotowaniu proza pod roboczym tytułem Trans-migracja oraz zbiór wierszy pod roboczym tytułem Kwestionariusz Putinowski oraz inne wiersze ku wkurwieniu serc.

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information