Dziesięć słów o Ojczyźnie [fragment]

Ołeksij Czupa

Ciężka metalowa kula nieruchomo leży na równej powierzchni podpartej w jednym punkcie tylko wtedy, gdy system pozostaje w równowadze. Wystarczy nawet najmniejsza interwencja z zewnątrz, by zepsuć ten mechaniczny organizm – powierzchnia przechyla się i zaczyna chybotać, kula najpierw ledwie dostrzegalnie, jakby balansując niezdecydowanie, potem już jednoznacznie porzuca stan równowagi, toczy się i spada z hukiem na podłogę, bo punkt, dzięki któremu istniała równowaga, przestaje istnieć. Właśnie tak świat Romana utracił równowagę pod wpływem kilku spotkań z Agnieszką: przechylił się i zadrżał, a w pewnej chwili Roman zrozumiał, że wszystkie jego myśli, jak tamta metalowa kula, w nieunikniony sposób toczą się ku Kochanowskiej.

Następnego ranka po ich wigilijnym spotkaniu Warszawę zasypał śnieg. Roman siłą nawyku ostatnich dni obudził się bardzo wcześnie, wziął długi prysznic, czuł, jak gorąca woda napełnia go ciepłem i radością i jak jego kolejne kłamstwo, które od wieczora zdążyło już przyschnąć niczym warstwa brudu, pod jej strumieniami łuszczy się i opada, jak srebrna farba z zapomnianych, niepotrzebnych pomników, i z przyjemnym chlupotem wpada do kanalizacji. Potem wypił mocną kawę, obserwując wyjeżdżające na ulicę pługi, które ostrożnie, by nie obudzić wrażliwych na dźwięki prażan, suną po Ząbkowskiej, odrzucają na chodniki śniegowe zaspy i znikają za rogiem. Posiedział trochę nad fotografiami, poprzeglądał książki w nadziei znalezienia czegoś ukraińskiego, ale na nic takiego nie trafił. A potem, znudzony, szybko się ubrał, wziął pieniądze i z zamiarem przespacerowania się do całodobowego sklepu kilka ulic dalej, wyćwiczonym już ruchem, bezgłośnie wyślizgnął się na klatkę schodową.

Tuż pod drzwiami stała Agnieszka Kochanowska, która właśnie otwierała daszek ich skrzynki pocztowej. Była cała ośnieżona, zaspana i rozczochrana. W pierwszej chwili nie zrozumiała, co się dzieje, wytrzeszczyła na Romana swoje ogromne oczy i tak zastygła, całkiem zbita z tropu. Wyglądała jak kieszonkowiec złapany na gorącym uczynku, akurat w kulminacyjnym momencie, kiedy ręka już jest w kieszeni, ale jeszcze nie zdążyła nawet wymacać portfela, więc ucieczka nie ma sensu. Ledwie otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale w tej chwili Romanowi uderzyła z płuc do gardła taka fala radości, że prawie się udusił. Chwycił Agnieszkę za rękę, z łoskotem zbiegli po schodach w dół i dopiero tam, na podwórku, w bezpiecznej odległości od śpiącej Ołeny, wybuchnęli śmiechem. Pierwszy parsknął Roman, Agnieszka jeszcze patrzyła mu w twarz, wciąż nie mogąc się otrząsnąć, ale już pół minuty później śmiała się razem z nim, całym ciężarem oparta o drzwi wejściowe.

– Słuchaj, to niewiarygodne – przez śmiech z trudem wykrztusił Roman. – Dalej, pokaż, co tam masz na karteczce.
– Nie pokażę. – Agnieszka nagle się zawstydziła i wcisnęła piąstkę z kartką do kieszeni.
– Ale daj spokój – chichotał dalej. – No coś ty, pokaż.

Gdzieś wysoko, chyba pod samym niebem, z trzaskiem otworzyło się okno i rozzłoszczony męski głos krzyknął pod ich adresem coś obraźliwego, sądząc z tonu i kilku słów, które Romanowi przypominały przekleństwa. Niczym koty czmychnęli z Agnieszką do bramy wychodzącej na Ząbkowską, ale nie wybiegli na ulicę, tylko stali tam, niewidoczni i szczęśliwi. Wszystko wydarzyło się zwyczajnie i naturalnie: Roman sięgnął do kieszeni, w której Agnieszka ukryła piąstkę z karteczką, dłonią objął jej nadgarstek, ciepły od samego rana, Kochanowską przebiegł dreszcz, oparła się o ścianę, nieznacznie pociągając go do siebie, i w następnej sekundzie już pocierali się koniuszkami nosów i uśmiechami, potem Roman leciutko dotknął Agnieszki, ostrożnie chwycił ustami jej dolną wargę, a Agnieszka w odpowiedzi, już zupełnie o niczym nie mogąc myśleć, pocałowała go z całą mocą.

Pierwszy pocałunek zawsze jest najsłodszy i trwa niemal całą wieczność. Niejedna mądra głowa poddała się, próbując to wytłumaczyć, zrozumieć i wyrazić w postaci wzorów i wykresów. No tak: żaden fizyk na świecie nie wyjaśni, według jakich praw dryfują kontynenty pod nogami zakochanych i jak zyskują oni tę przerażającą zwykłych ludzi zdolność lewitacji. Żaden chemik nie wyjaśni, jaka trucizna powstaje we krwi na sam widok tej właściwej osoby, podobnie jak żaden biolog dokładnie nie powie, jak trucizna ta działa na ludzki mózg. Jedynymi, którzy jako tako są w stanie jeśli nie wszystko wyjaśnić, to przynajmniej opowiedzieć o skutkach, są psychoanalitycy. Ale tak się jakoś złożyło, że zarówno Roman, jak i Agnieszka niespecjalnie im ufali – ten pierwszy był przekonany, że tego rodzaju profesje istnieją w celu wyciągania pieniędzy od słabych duchem, ta druga swego czasu prawie wyszła za mąż za psychoanalityka, ale on bardzo w porę zwariował od ciągłego terroru ze strony młodego jeszcze Piłsudskiego i twórczych wybryków Agnieszki.

Żadni więc uczeni w niczym tu nie pomogli, psychoanalityków nikt nie wzywał, więc nikt też ostatecznie nie zrozumiał, jak doszło do tego pocałunku. Roman po prostu dotknął jej nadgarstka, a potem wpadł w niebyt jak pod wodę, by z trudem się stamtąd wydostać, wznosząc wokół siebie przezroczyste fale radości i chwytając ustami mroźne powietrze. W źrenicach Agnieszki w ciągu tych kilku krótkich sekund, zanim z rozkoszy zmrużyła oczy, zdążył zobaczyć całą bezgraniczną czerń, całe bezgraniczne światło, które mogli razem stworzyć.

Kochanowska zamarła ze spuszczonym wzrokiem, oparta o ścianę.

– I co dalej? – zapytała, nie podnosząc głowy.
– Pojęcia nie mam. – Roman wzruszył ramionami. – Może chodźmy się przejść.
– Przewieziesz mnie na sankach? – Nagle uniosła ku niemu twarz. W oczach błyszczała radość, usta uśmiechały się miękko.
– A skąd ja ci je teraz wezmę?
– Mam, przyszłam z nimi.
– Jeździsz po mieście na sankach? – zdziwił się Roman.

Zamiast odpowiedzi Agnieszka tylko się zaśmiała i pociągnęła go za sobą na ulicę, rzeczywiście zabierając po drodze sanki, które zostawiła przy wejściu do klatki schodowej. Śnieg już nie padał, ale na ulicy leżało go mnóstwo. Przedarli się przez zaspy na chodniku i zeszli na jezdnię. Było dopiero po piątej, w większości okien na Ząbkowskiej nie paliło się światło – normalni ludzie jeszcze mocno spali. Agnieszka usadowiła się na sankach, krzyknęła coś w rodzaju „chcę nad Wisłę!”, a Roman co sił pobiegł w dół ulicy, mijając kolejne domy i szeregi zasypanych po dachy samochodów. Kochanowska śmiała się gdzieś z tyłu, dźwięcznie i radośnie, to dodawało Romanowi sił i pędził bez zatrzymywania się, łapiąc się na tym, że tak lekko dawno już mu się nie biegało. Dotarł do rogu, wziął ostry zakręt w prawo, od czego zarumieniona Polka prawie spadła z sanek, ale ostatecznie tylko krzyknęła wesoło, więc pomknął dalej. Na następnym rogu opadł z sił i już spokojnie szedł, łapiąc oddech. Agnieszka wyciągnęła z kurtki papierosa i zapaliła.

– Hej, dzieciom na sankach nie wypada palić! – natychmiast zareagował Roman.
– Żartujesz? – odparowała. – To lepsze niż seks, ja po prostu muszę zapalić!
– Nawet nie wiem, co teraz powiedzieć – zaśmiał się Roman i znów popędził przez nocną Pragę ku rzece, w dół ulicy.

Przez dwa tygodnie mieszkania tutaj Roman zdążył już dość dobrze poznać okolicę i od razu wybrał właściwy kierunek. Wisła była teraz gdzieś na lewo od nich i należało przebiec kilka ulic, żeby dostać się do dużego parku, a na jego końcu zaczynał się most, ten sam, przez który Agnieszka przywiozła ich na Pragę pierwszego wieczoru. „Dziwne, do tej pory jakoś nawet mi przez myśl nie przeszło, że za rzekę też można by pójść na spacer” – pomyślał Roman. Ta dzielnica Warszawy okazała się dla niego i Ołeny tak samowystarczalna i wygodna, że rzeczywiście ani razu nie pomyślał o wyprawie na Wielką Ziemię za Wisłą. Zresztą nie miał tam nic do roboty.

Mijali park, zbliżając się do wybrzeża. Pierwsi przechodnie nieodmiennie się za nimi oglądali – jedni z uśmiechem, inni z wciąż rozespanym niezrozumieniem. Kiedy dwoje dorosłych zachowuje się jak dzieci, wywołuje to zdecydowane reakcje – albo zdenerwowanie, albo uśmiech. Rzadko zdarzają się tacy, których to naprawdę nie obchodzi. Bo nikt ich w dorosłości nie woził na sankach. A szkoda – to pomogłoby niektórym w pozbyciu się jeśli nie problemów, to przynajmniej złego nastroju.

Roman ostatecznie opadł z sił już w miejscu, gdzie park się zaczynał, i po prostu szedł, myśląc o gorącej kawie, ale nie było o tym nawet co marzyć – mało, że pora wczesna i miasto jeszcze spało, to kioski do połowy tkwiły w śniegu i zanim ktoś go odgarnie, minie cała wieczność. Agnieszka nie myślała o niczym, miała prawdziwy napad zdziecinnienia, czasem typowy dla twórczych jednostek, podobnie jak inne napady znane nauce. Agnieszka Kochanowska, autorka kilku tomików poezji, pisarka dosyć już znana ze swoich książek prozatorskich, tłumaczka, całkowicie dorosła i czasem aż nazbyt zrównoważona młoda kobieta, z tych, które miłość przedstawiają pod postacią wykresów, a namiętność wyliczają według wzorów, ta oto Agnieszka Kochanowska, jadąc na sankach za plecami Romana, wyobrażała sobie, że jest ciuchcią, od czasu do czasu wypuszczała w niebo nad Pragą obłoczki mentolowego dymu i cichutko, żeby Roman nie usłyszał, szeptała pod nosem znany wszystkim od dziecka rytm „ciuch, ciuch”.

Doszli do wody. Ciuchcia przestała mruczeć swoją podróżną piosenkę i w mig przemieniła się w ciepłą i pełną wdzięczności Kochanowską, która podeszła do jeszcze trochę zasapanego Romana, objęła go i rozwiązała jego ciepły szalik, by wtulić nos w ciepłą szyję, dotknąć jej uśmiechniętymi ustami i zastygnąć bez ruchu. Niebo pojaśniało – od strony, z której nadeszli, na Warszawę nadciągał już ranek.

– Dziękuję – westchnęła mu gdzieś pod uchem. – Ze dwadzieścia lat nikt mnie tak nie woził.

Roman w odpowiedzi odrobinę się od niej odchylił, przeciągnął palcem wskazującym po zimnym policzku i leciutko ją pocałował. Agnieszka zmrużyła oczy i podsunęła mu usta, ale Roman przekornie znów się odchylił, pocałował ją w policzek, potem w koniuszek ucha i wziął za ręce. Agnieszka tylko zadrżała, zamilkła, nawet przestała oddychać, ale już w odpowiedzi na kolejne dotknięcie szeptała coś do niego po polsku, zapewne nie hamując się i nie zastanawiając nad tym, co mówi. Roman nie rozumiał ani słowa i po raz pierwszy tego żałował. Pierwsze promienie słońca nagle wyskoczyły zza ciężkich chmur, które w nocy obsypały śniegiem całe miasto, prześlizgnęły się po przedmieściach, potem oświetliły zdyszanych Romana i Agnieszkę, którzy całowali się tak namiętnie i bez pamięci, że w pewnej chwili zapomnieli wręcz o oddychaniu, potem przebiegły zaśnieżoną Wisłę i rozlały się na Stare Miasto.

– Trzeba iść – pierwszy otrząsnął się ze słodkiego niebytu Roman.
– Trzeba, robota czeka – niechętnie zgodziła się Kochanowska, która nie miała na dziś żadnych planów.

Wracali na Ząbkowską, idąc ramię w ramię i rozmawiając, sanki ciągnęły się na sznurku kilka metrów za nimi jak zmęczony pies, grzęzły w zaspach i czasem nie słuchały właściciela.

– Dużo już napisałaś? – spytał Roman, kiedy wyszli na Ząbkowską.
– Trochę. Może jedną piątą tego, co planuję. A co?
– Bo widzisz… chcę się nauczyć polskiego.
– Po co? – zdziwiła się Agnieszka.
– Chcę nauczyć się czytać po polsku, chcę przeczytać twoje poprzednie książki, a potem i tę, którą teraz piszesz. Podejrzewam, że może być piękna.
– To miłe, dziękuję.
– A poza tym chcę wiedzieć, co mówisz, kiedy jesteś szczęśliwa. – Roman podniósł na nią wzrok.
– A kiedy to twoim zdaniem byłam szczęśliwa? – spytała, teraz już z udawanym zdziwieniem.
– Kiedy cię całowałem, szeptałaś coś po polsku. Szczęśliwy człowiek nigdy się nie kontroluje i dlatego zawsze mówi tylko w ojczystym języku.
– No proszę, jaki znawca – zmieszała się Agnieszka. – Dobrze, dam ci podręcznik i słownik, gdzieś mam, ucz się. Czasu masz dość.
– Świetnie, dziękuję. No a co tam na tamtej karteczce było napisane?
– Na której?
– Na tej, której nie zdążyłaś wrzucić do skrzynki.
– A tam, nic specjalnego – wzruszyła ramionami Agnieszka i podała mu kartkę wydartą z notesu. – Tylko: „Dziękuję. Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy”.
– Zobaczymy się, zobaczymy – szepnął jej do ucha Roman, odwrócił się i szybko zniknął w prostokącie bramy, wracając do swojego zwykłego świata, z którego na chwilę wyszedł. Agnieszka postała jeszcze chwilę i też poszła do siebie, nakarmić Piłsudskiego.

Rzeczywiście, następnego dnia przyniosła książki. Po prostu przyszła wcześnie rano, a raczej późno w nocy, kiedy w mieszkaniu zajmowanym przez Romana i Ołenę było jeszcze zupełnie cicho. Przyniosła słowniki i podręczniki gramatyki, starannie ułożyła przy drzwiach tak, żeby Roman na pewno je zauważył, ale jednocześnie dbając o to, żeby Ołena się nie potknęła, kiedy będzie wychodzić z domu, wrzuciła do skrzynki karteczkę z życzeniami dobrego ranka i ostrożnie zeszła po schodach na ulicę.

Od tamtego spotkania widywali się prawie codziennie, choćby na kilka sekund. Roman spotykał Agnieszkę na ulicy, kiedy spacerował z Ołeną, znajdował w skrzynce liściki od niej, czasem dostrzegał ją pod latarnią przy bramie do fabryki Konesera, dokładnie naprzeciwko ich okien. I machał do niej wesoło, ona w odpowiedzi uśmiechała się, też machała i szła do swoich spraw, podskakując radośnie. Prawdę mówiąc, spraw miała dokładnie tyle samo, co wcześniej. Pisała, paliła, karmiła Piłsudskiego, drzemała z nim na kanapie, szykowała sobie jedzenie, znów pisała, pisała, pisała, parzyła herbatę i paliła. Tylko teraz dołączyły do tego co najmniej raz dziennie spacery pod drzwi starego mieszkania, gdzie mogła spotkać Romana, zobaczyć go, nawet jeśli w towarzystwie Ołeny, zobaczyć jego uśmiech, nawet jeśli przez szybę, a czasem nawet spędzić z nim pół godziny, jeśli szedł do sklepu albo w inne miejsce. Traktował ją coraz przyjaźniej, dotykał coraz czulej i już chyba znalazł kilka najważniejszych punktów, możliwych do znalezienia na ubranej kobiecie, które, dotknięte opuszkami palców, powodują, że po ciele przebiegają fale słodyczy. I dotykał – trudno już powiedzieć: przypadkiem czy specjalnie – dotykał je przy każdym spotkaniu. Jeden dzień sprawił, że ich kontakty stały się niemożliwe bez dotyku.

Agnieszce palce Romana przypominały palce pianisty – tak płynnie i wprawnie przebiegały po odsłoniętych częściach jej ciała, tak delikatnie dotykały jej nadgarstków i szyi, tak umiejętnie ześlizgiwały się czasem pod szalik na ciepłe obojczyki, że naprawdę czasem czuła się jak drogocenny, starannie nastrojony i zadbany instrument, zdolny do wydawania dowolnych dźwięków, zagrania wszelkich symfonii i koncertów w duecie ze swoim mistrzem muzykiem. I gdyby Roman słyszał cokolwiek przez rytmiczny huk krwi w jego własnej głowie, na pewno dostrzegłby coś dziwnego: skóra Agnieszki cichutko śpiewała w jego obecności. Dotykając jej, odsłaniał przed Agnieszką takie współbrzmienia i częstotliwości, jakich istnienia nawet nie podejrzewała i zresztą nie umiała oddać ludzkim głosem, tylko w najbardziej słodkich chwilach wydając cichy jęk. W większości przypadków Roman chwytał ten jęk ustami już na samym początku, a świat wirował mu od tego przed oczami.

Raz w tygodniu włóczyli się po mieście przez cały dzień, zaglądając w najdalsze praskie zakamarki, licząc koty na ulicach, wchodząc niemal w każde podwórko, przechodząc ulicami wzdłuż i w poprzek. Praga odsłaniała się przed Romanem. Coraz bardziej odsłaniała się przed Romanem również Agnieszka. Im lepiej orientował się w nazwach ulic, w adresach knajpek i zwykłych ciekawych miejsc, tym mniej nosiła na sobie ubrań. Już po kilku tygodniach, siedząc rano nad albumem z jej zdjęciami i polską gramatyką, zrozumiał nagle, że gdzieś zniknęły jej grube swetry i ciepłe wełniane czapki, w których chowała się jeszcze na początku stycznia, i że najpierw zastąpiły je kardigany i cienkie golfy z długim rękawem, a ostatnio, kiedy weszli gdzieś na herbatę i Agnieszka zdjęła kurtkę, miała pod nią już tylko zieloną koszulkę. Roman nie wiedział, jak to wyjaśnić, i nawet jeśli po części się domyślał, to nie umiał tego ująć w słowa.

A wytłumaczenie było elementarne: Agnieszce zwyczajnie robiło się przy nim coraz cieplej, a czasem nawet całkiem gorąco – ot, i cała zagadka. W dodatku wiosna przyszła tego roku niespodziewanie wcześnie, już pod koniec stycznia rtęć w termometrach wdrapała się nad zero i mimo sceptycyzmu polskich meteorologów i nieufnych westchnień starych mieszkańców nie opadała niżej już do samego końca zimy. Agnieszce pisało się teraz z lekkością. Roman dawał jej natchnienie i wspierał, wypytując o setki szczegółów na obrazie, który malowała swoim tekstem, pytał, co pisała, i posłusznie przekopywał się przez polskie tabele gramatyczne i słowniki w nadziei, że kiedyś przeczyta jej książkę. To ostatnie ogromnie Agnieszkę wzruszało, bo wiedziała, że Roman uczy się jej języka tylko po to, żeby ją rozumieć. Mówiła teraz do niego prawie zawsze tylko po polsku, liściki, które stały się ich codziennym rytuałem, też pisała po polsku i chociaż niewiele rozumiał z jej słów, dotyk zastępował większość informacji werbalnej, więc wszystko było mniej więcej w porządku. A sama Agnieszka bardzo przejęła się pomysłem nauczenia Romana polskiego i pomagała mu, jak tylko mogła.

Zaczął mówić w jej języku już prawie w połowie lutego, kiedy z ulic spłynął ostatni śnieg, tylko tu i ówdzie pozostawiając po sobie jeziorka ciężkiej, burej wody, w których kołysało się wilgotne warszawskie niebo i poddasza kamienic, czasem znikające za szybko przesuwającymi się ludzkimi sylwetkami. Kilkadziesiąt poranków spędzonych w samotności nad podręcznikiem do polskiego i prostymi książkami, które przyniosła mu Kochanowska, dało efekt: zaczął niezgrabnie wymawiać szeleszczące polskie słowa, zniekształcając głoski, źle ustawiając akcent zdaniowy i intonację. Od samego początku jego stosunki z językiem polskim bardziej przypominały uwodzenie i szpiegowanie – w ciągłym strumieniu jednorodnych szumów i trzasków, niczym z radia ustawionego pomiędzy stacjami, jak operator samouk wyławiał jakieś tajne kody, ukryte informacje i wyszukiwał kluczowe punkty, które stawały się dla niego drogowskazami, dzięki którym można było posuwać się naprzód. Walczył z polskim tekstem: zmarszczone łacińskie litery wrogo patrzyły spode łba w jego dziecięce, wschodniosłowiańskie oczy, nader niechętnie dzieląc się okruchami sensów i znaczeń, odsłaniając się bardzo powoli, wyłącznie pod naciskiem jego uporu i chęci zrozumienia. Roman rzeczywiście traktował polskie teksty z cierpliwością i zapałem, jak doświadczony kochanek: w pierwszych dniach wyławiał z nich tylko pojedyncze, zrozumiałe słowa, długo je smakował, trzymał na koniuszku języka, łykał z kawą i mlekiem, oswajał, zasypiał z nimi, wplatał w szkielet tekstu i własny obraz świata, szukając ukraińskich odpowiedników, ucząc się rozumieć treść i nastrój krótkich historii z książek, które znalazł na Ząbkowskiej, dzięki zaledwie kilku słowom kluczowym. A potem, kiedy minął pierwszy okres znajomości, nauka poszła szybciej, słowa ulegały mu z większą łatwością. Teraz, złagodniałe od jego czułości, posłusznie układały się w zdania i akapity, same łasiły się do niego, nie odstępując ani na moment i urządzając w jego głowie całe parady, kiedy spał. Za każdym razem po takiej nocy Roman budził się z coraz lepszym poziomem rozumienia polszczyzny i coraz większą chęcią zanurzania się w tę słodką lingwistyczną materię. Zaczął nawet mieć wśród polskich liter swoich ulubieńców: „ą”, które przypominało mu małego, pyzatego hipopotamka ze śmiesznym ogonkiem, i „ł”, które wymawiało się tak apetycznie, że za każdym razem, natrafiając na nie w tekście, przełykał ślinę. I oto pewnego dnia wśród ciągłych trzasków, szelestów i szumów, którymi jeszcze niedawno był dla niego język polski, Roman wyraźnie usłyszał nuty delikatne, łagodne i kuszące, ze wszystkich polskich tekstów, które miał w zasięgu, nagle opadła zeschnięta skórka, ześlizgnęła się jak bielizna z jedwabiście przyjemnej w dotyku kobiecej skóry i poczuł w piersiach delikatne wibracje, kiedy zrozumiał, że zdoła już powiedzieć podczas spotkania coś w jej języku – wiedząc, jak ją to wzruszy. Przez cały najbliższy wieczór półgłosem, żeby Ołena nie usłyszała, powtarzał intonacje i słowa, których chciał użyć, na ile to możliwe usiłując pozbyć się silnego obcego akcentu.

I kiedy jednego z deszczowych lutowych wieczorów Kochanowska złapała Romana w drodze do sklepu, w odpowiedzi na jej niezmienne ukraińskie „prywit”, którym witała go zawsze, niezależnie od tego, w jakim języku do niego mówiła, przytulił ją i odsunąwszy kosmyk nieposłusznych przy takiej pogodzie włosów, szepnął do uszka:

– Cieszę się, że mnie tu teraz złapałaś. Stęskniłem się bardzo.
– A ja za tobą też, wiesz – wyszeptała w odpowiedzi Agnieszka i poczuł na skórze szyi jej uśmiech, ale już w następnej chwili energicznie się od niego odepchnęła i z zaskoczeniem patrzyła mu w twarz, trochę wybita z rytmu tak miłymi i zgrabnie wymówionymi słowami w jej ojczystym języku.

Roman stał i szeroko się do niej uśmiechał, a wzruszona Agnieszka Kochanowska gładziła go palcami po mokrej dłoni, rozumiejąc, że nikt i nigdy wcześniej nie pokazał jej tak jasno i wyraźnie, jak bardzo ją ceni. Zrozumienie tego prostego faktu obudziło gdzieś pod nią dziwny dźwięk i jej świat, podobnie jak świat Romana kilka tygodni wcześniej, pękł i ostatecznie przechylił się, osiadając niczym śnieg pod ciężarem czułości i wdzięczności.

A póki tych dwoje balansowało na cienkich linach swoich nowych uczuć jak cyrkowi akrobaci, Ołena jako jedyna stała mocno na ziemi. Kiedy Roman wrócił do niej rano w Boże Narodzenie, już po spacerze z Polką, wszystko jej wyjaśnił: że wczoraj musiał zostać dłużej, a dziś rano obudził się i poszedł pochodzić po sklepach, tym bardziej że spadł śnieg, a ulice wyglądają ślicznie. Czuła się całkowicie szczęśliwa, zadowolona i potrzebna, życie w Czechach urządzało ją w stu procentach i lepszego rozwoju zdarzeń nie mogła sobie wyobrazić. Największe wrażenie robiło na niej to, że Roman traktował ją teraz jeszcze łagodniej niż zwykle, z jeszcze większą troską i uwagą. Zrobił się weselszy, bez końca wymyślał jakieś zabawne słówka i przezwiska dla Ołeny, co sprawiało, że miała ochotę śmiać się i obejmować go. Wiecznie zimne ręce Romana po miesiącu pobytu w Pradze zrobiły się znacznie cieplejsze.

– Masz teraz ciepłe palce, to aż dziwne. Znam cię od ośmiu lat, zawsze marzły ci ręce – mówiła mu Ołena.
– Po prostu noszę teraz rękawiczki – odpowiadał Roman, przypominając sobie, jak Kochanowska chuchała mu na dłonie.
– Kiedy trzymam cię za rękę, czuję, że jesteś bez rękawiczek.
– No, trzymanie się za ręce w rękawiczkach to bluźnierstwo.
– Pewnie tak. Pewnie to Praga tak na ciebie działa – uśmiechała się Ołena.
– Tak, to na pewno Praga.

I znów bez końca krążyli ulicami, zrzucając z siebie resztki zimowego nastroju jak ubrania po długim, ciężkim dniu. Roman wymyślał setki historii o miejscach, które odwiedzali, bezwstydnie udając, że to legendy Złotej Pragi, i mówiąc, że są bardzo znane w całych Czechach i wciąż opowiadane turystom. Ołena słuchała go z otwartymi ustami – w jej wyobraźni Praga wyrastała na miasto całkiem już niezwykłe i magiczne, tyle że wypełnione nie baśniową magią, ale zwykłą, codzienną czarodziejskością, miasto uplecione niczym serwetka z cienkich nici codziennego szamaństwa i umiejętnych zaklęć, miasto-pajęczynę, które łowi w swoje sieci najlepsze ze wszystkiego, co tylko można wymyślić, i które, jak można by się było spodziewać, niczego już z nich nie wypuszcza.

Ale Ołenie teraz wcale nie chodziło już o uwolnienie. Od drugiego tygodnia pobytu w Pradze dużo myślała o tym, jak to zrobić, żeby zostać nie na pół roku, tylko na dużo dłużej. Roman wyraźnie się zmienił, choć nie radykalnie, to jednak na lepsze, w jego zachowaniu pojawiło się coś nowego, pobudzającego i intrygującego, coś, co nie przypominało wcale maski założonej w nowym miejscu. Sama jego skóra zmieniła się w dotyku, a głos stał się niższy i bardziej pewny siebie. „To wszystko Europa, po prostu Europa. Roman czuje się tu bardziej wolny, a ja razem z nim. W Ukrainie nasze stosunki tylko by się psuły, a tu, proszę, nabierają siły” – każdego dnia z większą pewnością myślała Ołena, zasypiając przy Romanie. Wiosna mościła się w ich łóżku jak kociak przy nogach, dzięki czemu zasypiali lekko i radośnie.

• • •

Kontakt w sprawie egzemplarzy recenzenckich: jakub.baran@ha.art.pl

• • •

Więcej o książce Dziesięć słów o ojczyźnie Ołeksija Czupy w katalogu wydawniczym Korporacji Ha!art

Dziesięć słów o ojczyźnie w naszej księgarni internetowej

• • •

Ołeksij Czupa

Urodzony w 1986, w Makijewce, Donbas. Pisarz, tłumacz, założyciel Donieckiego Slamu, z wykształcenia chemik i ukrainista. Pracował w fabryce chemicznej. Po wybuchu wojny w Ukrainie wyjechał do Lwowa, a potem do Warszawy jako stypendysta programu Gaude Polonia 2015. Jego opowiadania i wiersze tłumaczone były na język niemiecki, czeski i polski. Obecnie tłumaczy na język ukraiński opowiadania Marka Hłaski.

Czytaj dalej

• • •

Patronat medialny:

• • •

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information