Elektrovlad. Bazane na prawdopowieści

Ziemowit Szczerek

Przyleciałem do Norlandii z Rurytanii, samolotem Rurytańskich Linii Lotniczych Rupert. Na pokładzie siedziało kilku Angoli, którzy ostatnio latają do Strelsau, rurytańskiej stolicy, chlać sobie w starym mieście. Byli nawaleni i niby to dziwili się mocno, dlaczego na pokładzie nie można palić i dlaczego stewardessy nie mają złotych zębów. To były takie żarty nowej brytyjskiej klasy średniej. Niewiele się różniły od dowcipów nowej rurytańskiej klasy średniej, szczerze mówiąc. Ci dawni biedni brytolscy dokersi i robotnicy fabryczni, którzy kilkanaście lat temu odkryli ze zdumieniem, że ich budżety domowe pozwalają im odbywać pijackie eskapady do wydobywających się z zagrzebienia krajów Europy Wschodniej, niczym się nie różnili od apgrejdowanych za unijną kasę Rurytańczyków, masowo wyprawiających się do sąsiadującej z Rurytanią Krakozji, która – w przeciwieństwie do Rurytanii – miała nieszczęście być dawną republiką radziecką, i wożących się tam jak królowie. Bo Rurytania leżała, co prawda, po złej stronie Żelaznej Kurtyny, należała jednak wyłącznie do Paktu Warszawskiego i RWPG, a nie do ZSRR, i udało jej się wejść do Unii Europejskiej w pierwszej fazie rozszerzenia, m.in. z Polską, Węgrami, Czechami, Graustarkiem i – oczywiście – przodującymi w przemianach demokratycznych Latwerią i Słowenią.

Patrzyłem w samolocie na tych Angoli, którzy jeszcze godzinę temu bujali się radośnie po Strelsau i sikali do jego zrewitalizowanych fontann, i widziałem swoich rodaków, Rurytańczyków, kręcących się marszrutkami albo wynajętymi za grosze taksówkami po krakozyjskich miastach i rechoczących z poradzieckiego, koślawego ogarnięcia. Tyle, że – to trzeba przyznać – Rurytańczycy do fontann raczej nie sikali, ale nie wykluczam, że głównie dlatego, że się po prostu bali. Bo kto się w Rurytanii wschodu nie boi. Dla Angoli taki strach mógł być po prostu zbyt abstrakcyjny. W pewnym sensie, myślałem, ci Brytowie nawaleni, ten furor britannicus, to była zemsta obojętnego świata na moich biednych, głupich rodakach, małpujących z Zachodu wszystko, co najgorsze, łącznie z pogardą.

Anglicy tymczasem, bicze boże, darli pyski i powtarzali hasła, które widzieli na bilboardach i plakatach porozwieszanych po całej stolicy, we wszystkich europejskich językach: „Rurytania wstaje z kolan”, „Rurytania wstaje z kolan” – i rechotali. Jeden z nich, najwyraźniej oczytany, cytował któregoś z papieży, który powiedział, że człowiek najdostojniej i najgodniej wygląda na kolanach. Pozostali rechotali jeszcze głośniej. Śpiewali „No Pope of Rome”, i nawet miło się tego słuchało. Brzmiało jak weselna przyśpiewka, i gdyby nie wstawki o protestantyzmie, „The Sash” i 12-tym lipca, mogła to być piosenka jakichś antyklerykalnych XIX-wiecznych chłopskich powstańców z czasów Rabacji Wszechrurytańskiej plądrujących pańskie kościoły.

 

*

– Światło – mówiła jakaś ekspatka, która leciała ze Strelsau do Brukseli tym samym samolotem co ja, a teraz, na schodach ruchomych, zwierzała się koleżance, która po nią wyszła. – W tym Strelsau jest naprawdę okej, ale jedno mnie przeraża naprawdę. Światło. Jak tam się robi ciemno – to się robi naprawdę ciemno. Nawet światło wygląda tak, jakby było nieprawdziwe. To jest dziwne, ale tak jest. Tak, jakbyś dotykała jakiejś… czegoś dzikiego. Nie do końca opanowanego.

Odebrałem walizkę i wyszedłem do hali przylotów. Rozglądałem się, w końcu – dostrzegłem. Stał i rozglądał się bezradnie żabiooki Norlandczyk o długich, czarnych, przylegających do twarzy włosach. Miał ze sobą kartkę „ELEKTROVLAD”. Elektrovlad to ja. Naprawdę to tak się, oczywiście, moi państwo, ho-ho, nie nazywam, ale to mój pseudonim artystyczny.

 

*

Europa, wbrew temu, co pisała rurytańska rządowa prasa, nie wyglądała, jakby miała się zaraz rozpaść. Tylko przed dworcem centralnym w norlandzkiej stolicy stały dwie wojskowe ciężarówki, a w przejściach podziemnych nudzili się żołnierze z długą bronią. Jakiś czas temu był tu zamach. Kilkunastoletni chłopak z ledwie odrośniętą bródką, jak zapamiętały go przemysłowe kamery, wysadził się tutaj w powietrze razem z kioskiem z prasą, połową Dunkin’ Donuts i automatem do kupowania biletów. To było pół roku temu i wszystko już wyremontowano, ale nerwy pozostały. Wojsko miało je koić.

Pod tabliczką z napisem „Plac Europy”, obok Carrefour Expressu, siedział bezdomny. I trochę syfu było dookoła. Już miałem pomyśleć sobie, że to wygląda jak stolica Rurytanii, też mamy i plac Europy, i wyremontowany dworzec, mamy Carrefour Express nawet, ale zanim to na serio pomyślałem, i zanim, co gorsza, zdecydowałem się poinformować o tym Norlandczyka, ugryzłem się w język na szczęście. I nic nie powiedziałem.

 

*

Rybiooki zabrał mnie na kolację. Czekali tam już organizatorzy i wolontariusze festiwalu Rurytańsko-Krakozyjskie Dogawory. Czekał tam też Mr. Navorsky, krakozyjski muzyk jazzowy, który również występował w ramach festiwalu. Mr. Navorsky, jak mnie tylko zobaczył, rzucił mi się w ramiona, zerkając współczująco.

– Co tam u was – szepnął. – My się w Krakozji wszyscy bardzo o was martwimy. Trochę strach. Wszyscy wokół nas wstają z kolan. Rosja wstaje z kolan, Polska wstaje z kolan, wy wstajecie z kolan, tylko Ukraina trochę wstaje, a trochę pada, ale im bardziej pada, tym bardziej wstaje.

Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, a chciałem mu szepnąć, że lada chwila oni, Krakozyjczycy, też pewnie zaczną wstawać. Ale nie zdążyłem, bo przedstawiciele starej rurytańskiej imigracji w Brukseli już przy mnie byli. Szarpali, podpytywali, łapali za guzik, za łokieć, poddychiwali, dopytywali się: a co tam w kraju, czy tak strasznie, jak tu się mówi; czy przesada, czy nie przesada?

– Właściwie – mówił szeptem nobliwy pan Hałdek z Brukselskiego Instytutu Promocji Kultury Rurytanii Za Granicą – to ja tu, na tej kolacji z panem, jestem antyrurytańsko. Nieoficjalnie. Ot, przechodziłem, to wpadłem na kawę. Bo Ministerstwo Kultury Republiki Rurytanii bardzo nie chciało, by pan tutaj, do Brukseli, przyjechał, panie Elektrovladzie. Krytykował pan ze sceny bowiem władze powstańzkolanowe w utworze Nowa normalność i kamieni kupa. To nieoficjalnie. A oficjalnie dlatego, że powstańzkolanna Rurytania pragnie promować nie taką, pan wybaczy, trochę postmodernistycznie zdegenerowaną sztukę, jaką pan uprawia, zależy jej natomiast na promowaniu wartości, no, wiadomo. Dlatego organizujemy Festiwal Marszu Rurytańskiego „Hej-hajże”, który odbywa się równolegle do tych waszych Rurytańsko-Krakozyjskich Dogaworów. Bo marsze rurytańskie mają przygłuszyć ten wasz festiwal, jak mówią wytyczne ministerstwa, „zdegenerowany”. I my na ten Festiwal Marszu Rurytańskiego musieliśmy rozesłać wiele zaproszeń do zachodnioeuropejskich mediów, w Strelsau zredagowanych, o, takich.

Pan Hałdek pokazał mi (ale do ręki nie dał) prostokątny kartonik z napisem:

„WY NAS WCALE NIE ZNACIE”

A niżej napisane było tak:

„WAM SIĘ TYLKO WYDAJE, ŻE NAS ZNACIE, ALE WY NAS, RURYTAŃCZYKÓW, ZNACIE Z TEJ GORSZEJ STRONY I DLATEGO NAMI GARDZICIE. ALE WY NAS JESZCZE POZNACIE Z TEJ NASZEJ DUMNEJ STRONY. DLATEGO ZAPRASZAMY NA FESTIWAL TRADYCYJNEGO MARSZU RURYTAŃSKIEGO „HEJ-HAJŻE”, NA KTÓRYM ZAPREZENTUJEMY FASCYNUJĄCE TRADYCYJNE MARSZE RURYTAŃSKIE, KTÓRYCH BUŃCZUCZNY RYTM POMOŻE PAŃSTWU WCZUĆ SIĘ LEPIEJ W RURYTAŃSKI PUNKT WIDZENIA. W RAMACH FESTIWALU ODBĘDZIE SIĘ TAKŻE CZYTANIE KLASYCZNEJ RURYTAŃSKIEJ POWIEŚCI HISTORYCZNO-NARODOWEJ PT. ODRODZONA RURYTANIA CUDZEGO NIE CHCE, ALE SWOJEGO NIE ODDA, KTÓREJ AUTOR, WIELKI WIESZCZ RURYTAŃSKI PARCIN PIĘTA, PRZEKONUJE, ŻE RURYTANIA, JAKO KRAJ STOJĄCY NA WYSOKIM MORALNIE POZIOMIE, HISTORYCZNIE BYŁA WYŁĄCZNIE POKRZYWDZONA, NATOMIAST SAMA NIGDY NIKOGO NIE KRZYWDZIŁA, I JAKO TAKIEJ NALEŻY JEJ SIĘ SPECJALNE TRAKTOWANIE W RAMACH EUROPEJSKIEJ WSPÓLNOTY. BĘDZIE RÓWNIEŻ WYSTAWA MALARSTWA PATRIOTYCZNEGO PT. SERCE, DUSZĘ… I WARSZTATY RZEMIOSŁA TRADYCYJNEGO: LEPIENIE GLINIANYCH KOGUTKÓW, KTÓRE PISZCZĄ, JAK SIĘ JE DMUCHA.

LICZYMY NA TŁUMNE PRZYBYCIE.”

Oddałem panu Hałdkowi karteczkę.

– Myśli pan, że przyjdą? – spytałem. – Tłumnie?

Pan Hałdek wzruszył ramionami i jeszcze bardziej ściszył głos.

– No kurwa, panie – odpowiedział, rozglądając się. – Zgadnij pan. Dramat będzie frekwencyjny. Dobrze by było, jakby choć norlandzkie hipstery przyszły pocisnąć bekę, ale i w to wątpię, bo w Norlandii już hipsterów dawno nie ma, hipsterka jest tu już totalnie passe, i jeśli w Europie zostali jeszcze jacyś hipsterzy, to wyłącznie nasze zapóźnione wieśniaki w Strelsau.
– Ale jeśli nie przyjdą – odpowiedziałem – to Ministerstwo Kultury będzie miało do pana pretensje.

Hałdek westchnął.

– I tak jestem pewnie na wylocie – odpowiedział. – Jestem ze starego rozdania przecież. Ale mam nadzieję, że przyjdzie chociaż Emigracyjna Rurytańska Liga Antydefamacyjna protestować przeciwko niskiej frekwencji, i wtedy sala się zapełni. A dobrze by było, żeby się zapełniła, bo ze Strelsau przyjedzie Narodowa Telewizja Rurytańska filmować wielki sukces. No więc, wie pan, niech pan trzyma kciuki. W pewnym sensie choć. Hihi.

Pan Hałdek postawił kołnierz na sztorc i wyszedł na norlandzki deszcz, a do mnie przyżeglowała do pani Fabienne Robicheaux, norlandzka dziennikarka kulturalna zajmująca się wschodem, kołysząc ciałem jak statek na wzburzonym morzu.

– Ach, ten Wladimir Hałdek, Wladimir biedny – mówiła. – Taki porządny człowiek, a w takiej strasznej sytuacji… jak on, biedny, musi oczami świecić… wszystkim go szkoda. Taka szkoda… W ogóle taka was szkoda. Pan też przecież musi świecić…

Podskoczył też Oskar, pracownik znanej agencji reklamowej, który kręcił się po iwentach i robił organizatorom oprawę.

– Kto wam robi oprawę PR-ową tego całego wstawania z kolan? – spytał, śmiejąc się perliście i pretensjonalnie nieco.
– Prawda – powiedziałem tonem wysokim, a Oskar się roześmiał jeszcze perliściej.

 

*

Przed halą koncertową, w której miałem wystąpić, stała pikieta Rurytańskiej Ligi Antydefamacyjnej. Krzyczeli: „Precz z antyrurytańskim Elektrovladem”, „Dość szkalowania rurytańskości” i „Nie mordowaliśmy więcej mniejszości niż wszyscy inni dookoła”. Nieliczni Norlandczycy, którzy przyszli na mój koncert (traktowano mnie tutaj jak egzotyczne dziwo ze wschodu), rozbawieni robili im zdjęcia komórkami i wrzucali na fejsa. Rurytańczycy z emigracji, ci antypowstańskolanowi, udawali, że też mają ubaw z Ligi Antydefamacyjnej, ale wyglądali na zażenowanych. Oglądałem to wszystko z okna samochodu, którym wieziono mnie na koncert. Wszedłem od zaplecza, przebrałem się w swój idiotyczny, świecący kostium, przykleiłem kretyńskie wąsy, założyłem okulary w rurytańską flagę, poćwiczyłem akcent Beli Lugosi, poczekałem, aż skończy grać mój support lokalna, norlandzka kapela udająca „post-commie eastern vodka style”, Molvanian Gop-Gangstaz, grająca m.in. Smoke on the Water na dieslowskich piłach elektrycznych kupionych za gigantyczne pieniądze od jakiegoś padającego radzieckiego tartaku na Syberii. Piły nosiły dumny napis „MADE IN CCCP”, który mi „gop-gangstersi”, pusząc się z zadowolenia, pokazywali. Gopy zeszły ze sceny, ja wszedłem.

– Hallo, my name is Elektrovlad – powiedziałem kwadratowym akcentem. – Velkom to my show. I vill krash and zestroy your sivilization.

 

*

Po koncercie poszliśmy na piwo. W Norlandii mają dobre piwo, bardzo są z tego dumni, ale ja piłem zwykłego, eksportowego lagera. Kręciliśmy się między barami. Dołączył, incognito, pan Hałdek. Były z nami dziewczyny. Co chwila podbijał jakiś koleś, pierwsze albo drugie pokolenie północnoafrykańskiej imigracji, i proponował seks. Nie jakoś strasznie chamsko, ale dość nachalnie. I bezczelnie. Dziewczyny spławiały ich płynnie i gładko, nawet nie trzeba było się dołączać do przeganiania. Ale i tak byłem w szoku. Cieszyłem się, że nie ma tutaj powstańzkolanowej telewizji, bo byłoby to idealne potwierdzenie kreowanego przez nią obrazka Zachodu oblężonego przez seksualnie wygłodzony islam.

– Tutaj tak zawsze? – spytałem jednej z dziewczyn, Norlandki z rurytańskim pochodzeniem.
– W centrum – usłyszałem – tak. Zawsze.
– No to to jest jakiś koszmar – odpowiedziałem. – Coś z tym trzeba zrobić.

Popatrzyła na mnie tak, jakbym nie rozumiał, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.

– Tak, coś trzeba z tym zrobić. Jest wiele problemów w Europie. Gdy Rurytania weszła do Schengen – powiedziała – po niemieckiej stronie granicy liczba kradzieży wzrosła kilkakrotnie. Z tym też coś trzeba zrobić. Ze wszystkim coś trzeba zrobić. Z wieloma rzeczami coś trzeba zrobić.

Kupiliśmy w coffee-shopie dżointy i się upaliliśmy. Dołączyli do nas jacyś kolesie z dreadami i spokojnie pogrążaliśmy się już w coraz bardziej łaskawym nieistnieniu – gdy nagle zobaczyłem, jak do lokalu wchodzi nikt inny, jak znajomy dyrygent. Ten sam, który, jak wiedziałem, miał na drugi dzień prowadzić rurytańskie marsze wojskowe w ramach festiwalu „Hej-hajże”. Otton Smolarek, we własnej osobie. Wyglądał tak hipstersko, był tak przehipsterzony, że aż budził litość. Jak to się mówi – you never go full hipster. Smolarek went full hipster. Nosił podkręcone, napomadowane wąsy i starannie wypielęgnowaną brodę, włosy na młodego naziola, jakiś ironicznie idealnie skrojony garnitur w kolorze indygo, żółte skarpetki i siatkową podkoszulkę, przez którą przezierał pokrywający cały jego tors tatuaż z rurytańskim borsukiem w koronie. Borsuk był, oczywiście, rampant.

Byłem pijany i upalony, więc czepiłem się Smolarka.

– E! – krzyknąłem. – Smolarek! Wiesz, że hipsterka już na zachodzie niemodna?

Smolarek, który do tej pory udawał, że mnie nie dostrzega, prychnął.

– Ależ ty masz kompleksy! – warknął, ale piskliwie, po swojemu. – Postkolonialne! Jakby zachód był dla mnie jakimś wyznacznikiem, phi! Żyj sobie, żyj w tej swojej niewolniczej, błazeńskiej służalczości, żyj! Ja jestem dumnym i wolnym Rurytańczykiem!

I wyszedł, trzaskając drzwiami, a za nim jego dwór, a raczej dworek, który najpewniej przywiózł sobie tutaj ze Strelsau, bo też był tak wyhipsterzony, że radość brała patrzeć.

– Wściekły jest – szepnął mi do ucha pan Hałdek, który znów wychynął zza stolika, za który się schował, gdy tylko zobaczył wchodzącego Smolarka – bo na jego koncert marszów rurytańskich nawet Liga Antyedefamacyjna nie przyszła. Bo byli u ciebie, protestować.
– I nikt nie przyszedł? – Spytałem.
– Nie – odpowiedział Hałdek. – No – dodał – ktoś jednak przyjechał. Była telewizja. Narodowa Telewizja Rurytańska. Przyjechała ze Strelsau.
– No i ja – dodał po chwili, pąsowiejąc.

• • •

Ziemowit Szczerek

Autor książek Tatuaż z tryzubem (2015), Siódemka (2014) Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian (2013), Rzeczpospolita zwycięska (2013) i współautor książki Paczka radomskich (2010). Zajmuje się wschodem Europy i dziwactwami geopolitycznymi, historycznymi i kulturowymi. Jeździ po dziwnych miejscach i o tym pisze. Ostatnio najbardziej inspiruje go literatura/dziennikarstwo podróżnicze. Laureat Paszportu „Polityki” 2013, nominowany do Angelusa i Nike.

Czytaj dalej

Projekt Petronela Sztela      Realizacja realis

Nasz serwis używa plików cookies do prawidłowego działania strony. Korzystanie z serwisu bez zmiany ustawień dla plików cookies oznacza, że będą one zapisywane w pamięci urządzenia. Ustawienia te można zmieniać w przeglądarce internetowej. Więcej informacji udostępniamy w naszej polityce prywatności.

Zgadzam się na użycie plików cookies.

EU Cookie Directive Module Information